wtorek, 8 listopada 2011

O znikomości intelektu, czyli Peeperkorna zwycięstwo nad intelektualistami, albo krótka refleksja nad "Czarodziejską górą" Thomasa Manna


Czarodziejska góra Thomasa Manna słusznie uważana jest za jedno z największych arcydzieł literatury światowej. Jedność miejsca stwarza niezbędne ramy, które nie pozwalają czytelnikowi na żadne rozproszenie uwagi mnogością atrakcji geograficznych, natomiast zmusza go do skupienia jej na sprawach najbardziej istotnych.
            Powieść jest wielowarstwowa, więc można się w niej doszukiwać szeregu problemów natury psychologicznej ale i socjologicznej, gdyż oprócz indywidualnych cech każdego z kuracjuszy sanatorium gruźliczego w Davos, czytelnik ma okazję obserwować niezwykłe interakcje zachodzące między nimi, które w warunkach „normalnych”, czyli gdzieś w mieście, gdzie każdy jest pochłonięty pracą, byłyby niemożliwe.
            Jedność miejsca nie implikuje w tym wypadku jedności czasu. Wręcz przeciwnie. Czas jest tu bowiem jednym z „cichych bohaterów”. Trzytygodniowa wizyta u kuzyna Joachima Ziemsena przeciąga się do siedmioletniej kuracji płucnej samego protagonisty, Hansa Castorpa.
            Niewątpliwie powieść Thomasa Manna jest również z konieczności pewnym zapisem historycznym, niekoniecznie zamierzonym, gdyż w jakimś stopniu każda opowieść po jakimś czasie staje się swego rodzaju dokumentacją zachowań, jakie nie mogłyby się zdarzyć ani w epoce wcześniejszej ani w późniejszej. Trudno sobie wyobrazić dzisiejszego dwudziestolatka o takim słownictwie i rodzaju wrażliwości dzisiaj, choć oczywiście nie twierdzę, że takich dwudziestolatków nie ma. Rozmowy Hansa z Joachimem jak na ludzi zbliżonych wiekiem (Joachim jest nieco starszy, ale nadal można ich uważać za bliskich wiekowo) są obarczona takimi konwencjonalnymi ograniczeniami, że wydaje się, iż między tymi ludźmi nie ma żadnej komunikacji. W sferze wewnętrznej Hans Castorp doświadcza bogatych doznań erotycznych, ale praktycznie nie jest w stanie z nikim o nich porozmawiać.
            Nie wiem też, czy to konwencja, czy wrodzona nieśmiałość, a może pogarda wobec rosyjskich kuracjuszy nie pozwala Joachimowi na rozpoczęcie konwersacji w ich języku. Wiemy bowiem, że mający wojskowe ambicje kuzyn Hansa uczy się rosyjskiego z książki, gdyż uważa, że znajomość tego języka może mu się przydać w karierze zawodowej. Ziemsen poświęca więc czas na wkuwanie rosyjskich słówek i gramatyki, natomiast przez całą powieść nie przyjdzie mu do głowy wypróbowanie swoich umiejętności, albo przynajmniej poproszenie kogoś z dwóch „rosyjskich” stolików (jeden jest „lepszy”, drugi „gorszy”) o lekcję konwersacji, na co w warunkach sanatoryjnej nudy z pewnością ktoś by się zgodził. Wydaje się jednak, że pewne zasady mieszczańskiego dziewiętnastowiecznego wychowania wytworzyło w młodym człowieku takie bariery, których ten nie umie przekroczyć.
            Hans Castorp jest pod tym względem o wiele bardziej odważny, choć oczywiście nie pozwala sobie na zbytnie spoufalanie. W rzeczywistości pozwolił sobie dwa razy pod wpływem luźnej atmosfery przyjęcia i alkoholu. Raz kiedy wygłosił monolog po francusku skierowany do pani Chauchat, kobiety, w której się beznadziejnie kochał, a drugi raz kiedy zwrócił się do Settembriniego per „ty”, co zresztą spotkało się z natychmiastowym sprowadzeniem młodzieńca na ziemię, gdyż jego stary mentor, pomimo „postępowości” poglądów, na żadne „tykanie” pozwolić nie chciał. Myślę, że dzisiaj sytuacja byłaby wręcz odwrotna i to starzejący się intelektualista z wielką chęcią przeszedłby na „ty” z obiecującym studentem, pragnąc w ten sposób równocześnie pokazać jaki jest „postępowy” i „równy”, a przy okazji wykorzystać okazję do własnego odmłodzenia się, ponieważ w przeciwieństwie do epoki przełomu XIX i XX wieku, żyjemy w dyktacie kultu młodości.
            Wśród szeregu warstw powieści, które zostały już niejednokrotnie opisane w literaturze przedmiotu, mnie szczególnie zaintrygował element ambicji pedagogicznych, które jeśli dziś występują, to na zasadzie „wujka” dającego dobre rady, które w większości nie są warte funta kłaków. W Czarodziejskiej górze natomiast nie chodzi o jednorazowe rady, czy lekcje, ale o z góry założoną próbę systematycznego wpłynięcia na osobowość młodego człowieka. Stary włoski mason i humanista, rzec można w prostej linii spadkobierca najpiękniejszych ideałów oświecenia, niejako upatrzył sobie młodego Niemca na plastyczny materiał do ukształtowania na swoją modłę. Wiedząc, że Thomas Mann był biseksualistą, można się tutaj doszukiwać toposu starego homoseksualisty, którego ambicją jest wprowadzenie młodego kochanka w wysublimowany świat wyższych wartości estetycznych. Motyw to znany ze starożytnych greckich dramatów czy choćby z dialogów Platona. W czasach nam bliższych Jarosław Iwaszkiewicz bardzo dobrze przedstawił to zagadnienie w opowiadaniu Zygfryd. Jeżeli jednak ktoś w Czarodziejskiej górze wykazuje inklinacje homoseksualne, jest to sam Hans Castorp ze swoją szkolną miłością do Pribislava Hippe.
            Zapędy edukacyjno-formacyjne ze strony włoskiego humanisty wydają się więc mieć wymiar bezinteresowny. Być może wynikają z czystej chęci przekazania własnych wartości przedstawicielowi młodego pokolenia, które jest wszak wystawione na działanie pedagogicznych szarlatanów.
            Settembrini rozmawia więc z Hansem Castorpem, opowiada mu o wielkich ideach, o demokracji, o swoich kolegach z organizacji, w której bez trudu domyślamy się wolnomularstwa, a którzy zlecili mu napisanie fragmentu obszernego dzieła encyklopedycznego. Bywa złośliwy i głosi zalety złośliwości, bo też złośliwość zwykło się uważać za przejaw inteligencji. Jako świecki humanista zwalcza przejawy chrześcijańskiego wychowania u młodego kuracjusza, m.in. surowo krytykując zbawczą czy w ogóle jakąkolwiek wartość cierpienia. Oprócz zapędów pedagogicznych, czytelnik może u Settembriniego doszukać się również zwykłej próżności właściwej intelektualistom, którzy nie są w stanie zaimponować ludziom kierującym się praktycznym i przyziemnym podejściem do życia. W młodym Niemcu znajduje więc wdzięcznego tłumacza, przed którym może się do woli popisywać swoją erudycją i złośliwym dowcipem.
            Choć Settembriniemu poświęcony jest rozdział zatytułowany „Satana”, a więc duch buntu przeciwko boskiemu porządkowi, to przecież jest on przedstawiony w o wiele jaśniejszych barwach niż Naphta, który pojawia się w drugim tomie powieści. Naphta jest pochodzenia żydowskiego, ale późniejsze losy kierują go ku katolicyzmowi i wstąpieniu do Towarzystwa Jezusowego. W Naphcie od początku wyczuwa się pewną mroczność. Prawdopodobnie jego dziwne poglądy polityczne sprawiły, że nie staje się pełnoprawnym zakonnikiem; pozostaje niejako w zawieszeniu. W długich dysputach z Settembrinim, których wiernym kibicem pozostaje Hans Castorp. Naphta wykłada z jednej strony totalitaryzm o boskiej sankcji. Bóg Naphty to po prostu bezwzględny władca, zaś porządek świata zależy od niego właśnie a nie od żadnych ludzkich wyobrażeń na temat dobra i zła. W tym sensie jest on deterministą. Żeby tę żydowsko-jezuicką mentalność uczynić jeszcze bardziej mroczną, a może raczej mętną, Mann miesza do niej idee socjalistyczne, którymi Naphta jest wyraźnie zafascynowany. Stąd pewne wypowiedzi przeciwko wolnej przedsiębiorczości. Sam przy tym, w porównaniu z ubogim Settembrinim, który od kilku lat chodzi w tym samym ubraniu, żyje we względnym luksusie, co nie umknęło uwagi Hansa Castorpa.
            Dysputy Settembriniego i Naphty do pewnego momentu powieści robią wrażenie intelektualnego meczu, w którym sędzią ma być Castorp właśnie, ale czytelnik jest kibicem. Walka o duszę młodego Niemca jest w rzeczywistości żałosna, ponieważ przeciwnicy są w swojej zaciekłości samowystarczalni. Ich wywody, których mało kto rozumie oprócz nich samych, okazują się tym bardziej bezwartościowe, ponieważ duszę Hansa Castorpa wygrywa niespodziewanie zupełnie inny starzec.
            Holenderski bogacz kolonialny, Peeperkorn, to postać wyłaniająca się nagle z zupełnie innego świata. Pojawia się w sanatorium w towarzystwie Kławdii Chauchat, Rosjanki, w której Castorp zakochał się podczas jej poprzedniego pobytu. Nie ma żadnych wątpliwości, że stary Holender jest jej kochankiem, ale młody człowiek, mimo iż nadal kocha się w Kławdii, nie tylko nie czuje zazdrości, ale jest nim wręcz oczarowany, zaś za zaszczyt poczytuje sobie zostanie jego przyjacielem.
            Co takiego ujmuje młodego niemieckiego studenta w starym pijaku, który nie potrafi dokończyć ani jednego zdania? Peeperkorn robi bowiem początkowo wrażenie człowieka z poważnymi zaburzeniami, niewykluczone, że spowodowanymi nadużywaniem alkoholu. Nie jest jakimś pijakiem pospolitym, bełkoczącym idiotą czy człowiekiem cierpiącym na delirium tremens. Wręcz przeciwnie, cały czas kontroluje sytuację i roztacza swój wielkopański urok na wszystkich dookoła. Nawet jego urywane zdania zdają się pokazywać, że używa po prostu skrótu myślowego, ponieważ on już cały problem, o którym mówi, przemyślał i go rozwiązał. Stąd jego częste „Załatwione”, choć nikt nie wie, o czym w ogóle zaczął mówić i co już załatwił. Właściwie tylko Hans Castorp zauważa ten defekt, ale wkrótce przestaje mu on przeszkadzać. Mynheer Peeperkorn wszystko robi z miną człowieka, który ma władzę, który kontroluje wszystko i wszystkich dookoła, zaś owi wszyscy chętnie mu się podporządkowują. Każdej najmniej sensownej wypowiedzi towarzyszy wytworny gest. Jeżeli do tego dodamy, że jest on bogaczem, który naprawdę coś znaczył w koloniach, a do tego w swoim wieku potrafił zdobyć taką kobietę jak Kławdia Chauchat, wniosek, jaki się nasuwa, jest taki, że oto Peeperkorn jest naturalnym przywódcą, samcem alfa w ludzkim stadzie, który samym swoim pojawieniem się sprawia, że osobniki słabsze mu się podporządkowują. Rozmowa Peeperkorna z Hansem, w której ten pierwszy w prostych słowach wykłada mu sens życia oraz wyjaśnia swoją władzę nad kobietami, która nie wypływa wcale z jakichś autorytarnych zapędów, ale wprost z naturalnej fascynacji nimi, pokazuje że jest przedstawicielem tej pierwotnej siły, która choć chaotyczna, stanowi źródło wszelkiego życia.
            O ile doktor Krokowski ze swoimi regularnymi wykładami opartymi na teoriach Freuda wydaje się śmieszny, to Peeperkorn poprzez swoją żywą manifestację sił potężnych, być może mrocznych, ale niezbędnych do pobudzania wszelkiego istnienia, jest prawdziwą i w gruncie rzeczy wcale niezabawną ilustracją i potwierdzeniem teorii austriackiego neurologa. Zwolennicy teorii przeciwstawnych „boskich” mocy, apollińskiej i dionizyjskiej, upatrują w Peeperkornie przedstawiciela tej ostatniej. Czy jest jednak w Czarodziejskiej górze jakieś uosobienie harmonijnego porządku, idealnych proporcji i dążenia do krystalicznie doskonałej formy bytu? Nie wydaje się, ponieważ każdy z trzech mentorów Hansa Castorpa to reprezentant jakiejś siły w działaniu.
Settembrini, choć jego idee wydają się jasne i szlachetne, jest jednak wiecznym buntownikiem, Prometeuszem przeciwstawiającym się niezbyt szlachetnym pobudkom bogów, a w tym wypadku tradycyjnych autorytetów. Naphta z kolei też wcale nie jest przedstawicielem harmonijnego boskiego porządku, co raczej tajemniczej boskiej siły żądnej władzy i przede wszystkim domagającej się bezwzględnego jej podporządkowania ze strony ludzkości. Jego Bóg to z pewnością bardziej staroizraelski Jahwe, niewidzialne uosobienie czystej władzy niż grecki Apollo, bóg skończonego piękna.
Osobiście uważam, ze nie mamy czego żałować, ponieważ starcie sił dynamicznych tworzy dramat, któremu się z zainteresowaniem przyglądamy. Trzeba jednak zaznaczyć od razu, że zarówno jahwista Naphta, jak i prometeista Settembrini, nie mają żadnych szans przy dionizyjskim Peeperhornie, ponieważ narzędziem, którego oni są niewolnikami, jest słowo. Ich pojedynek odbywa się tylko i wyłącznie na gruncie języka, jakiekolwiek siły by za nimi nie stały. Ich intelektualne starcia posuwają się do absurdu, a w końcu ich groteska zaprowadzi ich do prawdziwego pojedynku i tragedii. Tymczasem Peeperkorn nawet zdania porządnie nie potrafi sklecić. Jest samym żywiołem, jest czystą biologiczną mocą, która ma w sobie ten boski pierwiastek, któremu nikt i nic nie jest w stanie się oprzeć, a słowa intelektualistów wydają się trajkotaniem katarynki lub szelestem suchych liści. To dlatego stary Holender bez problemu przejmuje duszę Hansa Castorpa – samą mocą swojego istnienia.
Młody niemiecki student niestety nie ma szans się czegokolwiek od Peeperkorna nauczyć, tak samo jak nie można się nauczyć być samcem alfa. Castorp ze swoją ciekawą i otwartą na naukę, ale jednak zahamowaną, być może przez wychowanie, naturą, nie nadaje się na osobnika, który po prostu bierze ze świata to, co chce bez wdawania się w intelektualne uzasadnienia. Jest na tyle dojrzały, żeby pewne rzeczy dostrzegać i pojmować tajemnicę siły Peeperkorna, na tyle inteligentny, żeby przysłuchiwać się ze zrozumieniem wywodom Settembriniego i Naphty, ale sam żadnemu z nich nie dorównuje w dziedzinach, które są ich najmocniejszymi cechami.
Zwycięstwo Peeperkorna, nieplanowane i bez żadnego wysiłku z jego strony, w nigdy nie ogłoszonej wojnie o duszę Hansa Castorpa, to niejako kpina z intelektualizmu dwóch „nauczycieli”, którzy tę wojnę toczyli świadomie. Można ją odbierać jako gorzką ironię intelektualisty Thomasa Manna, mistrza słowa, wobec beznadziejności tego świata, gdzie pierwotna, w tym wypadku męska, siła znaczy więcej od subtelnych dywagacji i intelektualnych dysput filozofów. Nie mogę się w tym momencie oprzeć skojarzeniom politycznym. Kiedy bowiem słyszę lub czytam „intelektualiści wypowiedzieli się” na taki lub inny temat, np. głodu w Afryce lub praw człowieka w Chinach, przychodzą mi na myśl Settembrini i Naphta toczący spory na wysokim poziomie abstrakcji, gdy tymczasem Peeperkorni tego świata robią z nim to, co chcą, zaś głosy intelektualistów traktują jak szum suchych liści, a w najlepszym wypadku jako nieszkodliwą rozrywkę porównywalną z tanim kabaretem. Nie wzrusza ich również wcale fakt, że intelektualiści to ich traktują jako niebezpiecznych clownów. Zwycięstwo intelektualistów polega tylko na tym, że kolejnym pokoleniom przekazują swoją wizję rzeczywistości przy pomocy swoich tekstów. Peeperkorni pojawiają się zawsze znikąd, a właściwie nie znikąd, ale wprost ze źródła mocy. To, że są przedmiotem jakiejś dysputy intelektualistów zapisywanej w tychże intelektualistów tekstach przekazywanych następnym pokoleniom, nie obchodzi ich wcale.

1 komentarz: