piątek, 10 sierpnia 2012

Lublin i powrót do domu



Po krótkiej wizycie u rodziny następnego dnia rano wyjechaliśmy w kierunku Lublina. Specjalnie wyjechaliśmy nieco wcześniej, żeby w drodze do domu poświęcić nieco czasu temu miastu.

Ostatni raz zwiedzałem Lublin podczas naukowego objazdu terenowego jako student drugiego roku historii. Doskonale pamiętam, że całe Stare Miasto było pokryte rusztowaniami, ponieważ odbywała się renowacja kamienic. Lublin spodobał nam się jednak jako całość, zwłaszcza jego ówczesne lokale gastronomiczne, które w porównaniu ze swoimi łódzkimi odpowiednikami wypadały bardzo pozytywnie (rok 1987).

Nie znaczy to jednak, że od tamtej pory nie byłem w Lublinie. Wręcz przeciwnie – przez Lublin przejeżdżałem jadąc w świętokrzyskie co najmniej raz w roku, a w 2004 po drodze w Bieszczady zatrzymaliśmy się nawet na noc u naszych znajomych. Nasza ówczesna wizyta ograniczyła się jednak do ich osiedla. Na lubelskie Stare Miasto udawaliśmy się więc po bardzo długiej przerwie. Przez ostatnie dwa lata natomiast omijaliśmy Lublin, ponieważ woleliśmy po drodze odwiedzić Kozłówkę, Puławy i Kazimierz Dolny.

Droga z Lasocina do Lublina miejscami jest o niebo lepsza niż dwa lata temu, ponieważ np. Annopol i Kraśnik zyskały szerokie obwodnice. Niemniej droga między owymi obwodnicami to prawdziwa męka – trzeba się wlec w sznurku samochodów osobowych, tirów, autobusów i niestety od czasu do czasu traktorów i kombajnów, i nijak nie ma jak ich wyprzedzić, ponieważ z przeciwnej strony ciągnie się podobny sznurek.

Jakość ulicy Kraśnickiej w Lublinie pozostaje niezmiennie fatalna – asfalt nadal jest naznaczony starymi koleinami tudzież okazjonalnymi dziurami.

Przestudiowawszy plan Lublina zakupiony w księgarni w Zamościu, wybraliśmy miejsce do zaparkowania w pobliżu Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej im. Hieronima Łopacińskiego. Na szczęście udało mi się wypatrzeć jedyne wolne miejsce na niewielkim parkingu. „Pomógł” mi miejscowy łowca „drobnych”, siwy facet z brodą, który pogratulował mi wyboru miejsca na zaparkowanie. Kiedy go spytałem, jakie są w Lublinie zwyczaje, tzn. czy są tam parkometry, czy też karty parkingowe do wypełnienia i zostawienia za szybą samochodu, odpowiedział, że nic nie trzeba, ponieważ wystarczy, że on i jego kolega pilnują samochodów.

- Wie pan, posłali nas na „wcześniejszą emeryturę” – powiedział. – Kolega, który tam stoi, jest nauczycielem. Dzięki niemu zdałem maturę.

Po tych słowach zaczął się rozwodzić nad literacką wielkością Sienkiewicza i jeszcze większymi umiejętnościami pisarskimi Żeromskiego. Grzecznie potaknąłem, dałem mu piątaka i weszliśmy do najbliższej księgarni. Po drodze jednak mój wzrok przyciągnęła tabliczka informująca o zasadach opłat parkingowych. Otóż w Lublinie należy kupić karty parkingowe (podobnie jak w Białymstoku), z tym że, za pierwsze pół godziny płaci się 1,50 zł, zaś później 2,50 za każdą godzinę. Udałem się więc na polowanie na karty parkingowe. Wiedząc, jak pryncypialni potrafią być ich kontrolerzy w Białymstoku, działałem pod wpływem niemałej dawki adrenaliny. Pani w sklepie powiedziała bowiem, że kart nie ma, ale powinienem udać się do „Pałacu Parysów” i tam kupić je w kiosku. Biegnę do wskazanego miejsca, ale okazuje się, że „Kolporter” jest zamknięty. Wychodzę więc z drugiej strony „Pałacu Parysów” i okazuje się, że jestem już w obrębie Starego Miasta. No wspaniale, restauracyjki, ogródki, uliczny skrzypek, super atmosfera, ale ani jednego kiosku. Wracam więc do „Pałacu Parysów”, pytam pana w sąsiednim sklepie, który mówi, że akurat dzisiaj on kart nie ma, bo mu się skończyły, ale rekomenduje pójście do kiosku po sąsiedzku. Mówię, że kiosk zamknięty, na to uprzejmy sprzedawca radzi iść do pobliskiego sklepu – dokładnie tego, z którego pierwotnie skierowano mnie do kiosku w „Pałacu Parysów”. Wychodzę więc ze sklepu-warsztatu i oddycham z ulgą, bo oto widzę jak otwiera się „Kolporter”.

- Ale mam tylko karty półgodzinne – informuje mnie sprzedawca. Chodziło więc o te karty początkowe. Nie widząc innego wyjścia i mając przy sobie jedynie sześć złotych (więcej pieniędzy ma żona, która z córką została w księgarni) kupuję cztery karty, wypełniam je (w odróżnieniu od kart białostockich w Lublinie trzeba jeszcze wpisać nr rejestracyjny swojego pojazdu. Nie mogę jednak znaleźć godziny początku parkowania (już opuszczając to miejsce dostrzegłem, że jednak były dwie rubryki na godziny i minuty). Wypełniam więc tylko daty na czterech jednakowych kartach i zakładam, że w razie problemów „przyrżnę głupa”. Przy samochodach na parkingu przed Biblioteką ani śladu samozwańczych parkingowych. „Uczeń” i jego „nauczyciel” otrzymawszy pięć złotych prawdopodobnie udali się już do najbliższego sklepu w celu wymiany monety na wino. A może mieli tych piątaków więcej i poszli kupić sobie jakąś powieść Sienkiewicza lub Żeromskiego. Nie wiem i już się nie dowiem.


Razem już skierowaliśmy się na Krakowskie Przedmieście, gdzie minąwszy Ratusz (tzw. nowy) weszliśmy przez Bramę Krakowską w obręb „ścisłego” Starego Miasta, w którym zrazu poczułem się jak podczas zeszłorocznych spacerów bocznymi uliczkami Rzymu – wąskimi, pełnymi ogródków restauracyjnych i kawiarnianych. Na dodatek, również podobnie jak w Rzymie, tymi wąskimi uliczkami jeździły samochody! Co prawda strażnicy miejscy pilnowali, żeby na teren wjeżdżały tylko pojazdy do tego uprawnione, a więc niestety również ciężarówki (do wywożenia gruzu?) i vany (prawdopodobnie z zaopatrzeniem restauracji) i niemało samochodów osobowych, których właściciele mieli specjalne karty zezwalające na wjazd i parkowanie na lubelskim Rynku.

Podziwiając baśniowe kamienice, które co jakiś czas szpeciły jednak te zupełnie nie odnowione – szare i odrapane, usłyszeliśmy jakiegoś niskiego mężczyznę, który zwracał się wyraźnie do nas i informował, że za chwilę niedaleko będzie kręcony film, więc gdybyśmy chcieli zobaczyć, to jak najbardziej zaprasza. Nie do końca potraktowaliśmy poważnie te słowa, ponieważ nie zapamiętaliśmy gdzie dokładnie mają być robione zdjęcia, ale również dlatego, że być może wyrośliśmy z przeżywania dreszczyku emocji na widok znanego aktora czy dziennikarza. Minąwszy żydowską restaurację-pub, którego menu nas jednak nie skusiło (nadziewana farszem mięsnym gęsia szyjka jakoś nie wzbudziła w nas entuzjazmu, natomiast to co zadecydowało, że na pewno nie pójdziemy tam na obiad był „gęsi pipek” (choć oczywiście zdawałem sobie sprawę, że nie jest to narząd płciowy gąsiora).

Poszedłszy dalej i zatrzymawszy się przy jednym z kościołów zobaczyliśmy vana, z którego wysypała się ekipa filmowa. W tym momencie straciłem okazję zrobienia zdjęć aktorom, poproszenia ich o autograf, a może nawet sfotografowania się z nimi, ponieważ nie wypatrzywszy żadnej aktorki czy aktora, którego bym znał, kompletnie straciłem zainteresowanie tym filmowym przedsięwzięciem. Poszliśmy więc dalej ulicą Grodzką mijając kolejne kamienice i kamieniczki, na parterze których mieszczą się niezliczone puby i restauracje, żeby przez Bramę Grodzką przejść w kierunku Placu Zamkowego.

Lubelski zamek, po licznych przebudowach, swój obecny kształt zawdzięcza inicjatywie Stanisława Staszica, która zakładała urządzenie tam więzienia Królestwa Polskiego (Kongresowego) w styli neogotyku angielskiego. Jak już pisałem przy okazji kilku mijanych na ścianie wschodniej kościołów, nie przepadam za neogotykiem angielskim. Po raz pierwszy zetknąłem się z tym stylem w Dowspudzie, gdzie widziałem pozostałości po słynnego pałacu Ludwika Michała Paca (tak, tak, to stąd się wzięło powiedzonko „wart Pac pałaca, a pałac Paca”) i już wtedy wydał mi się jakiś nienaturalny, bo przecież gotyk właściwy to przeważnie gołe cegły, ewentualnie kamień. W angielskim neogotyku modnym w I połowie XIX wieku, mamy ostre łuki i spiczaste wieże i wieżyczki, ale wszystko jest otynkowane. Jakoś to do mnie nie przemawia, a wręcz sprawia wrażenie jakiegoś dziwactwa. Jest to jednak jak najbardziej moja osobista opinia oparta na moim subiektywnym poczuciu estetyki.

W zamkowym muzeum byłem te 25 lat temu, więc wszystko się pewnie tam zmieniło. Niemniej zdecydowaliśmy, że skoro zaplanowaliśmy przed wieczorem wrócić do domu, to niezbyt mamy już czas na muzeum. Na dodatek cały czas dręczyły mnie karty parkingowe za szybą mojego samochodu, w których nie wypełniłem godziny, a na dodatek pokrywały jedynie 2 godziny.

Z Zamku poszliśmy ulicą Kowalską w stronę Lubartowskiej, ale nie doszliśmy do tej ostatniej, tylko skręciliśmy w Zaułek Hartwigów, który wprost przechodzi w Rybną, a ta, przez bramę w jednej z kamienic wychodzi z powrotem wprost na Rynek Starego Miasta.

Wybór miejsca spożycia popołudniowego posiłku jest w Lublinie olbrzymi. Zdecydowaliśmy się na restaurację „Biesy”, gdzie skosztowałem kolejnego specjału na bazie żółtych grzybów leśnych, a mianowicie potrawy, która w karcie widniała jako „kluchy z kurczakiem i kurkami w sosie śmietanowym”. Była to zapiekanka (wielka szkoda, że nigdzie nie umiem znaleźć tego typu niewielkich porcelanowych półmisków do zapiekania na porcję dla jednej osoby, podobnie zresztą jak w żadnym znanym mi sklepie nie mogę się natknąć na kokilki), w skład której wchodził makaron farfalle (kokardki), kawałki pieczonego kurczaka, kawałki kurek (grzybów), a wszystko to zapieczone pod sosem na bazie śmietany. Dla mnie była to kolejna rozkosz podniebienia. Na dodatek potrawa wydaje się na tyle prosta, że chyba spróbuję ją sporządzić samodzielnie w domu.

Wyjazd z Lublina troszkę potrwał z powodu licznych korków, m.in. spowodowanych objazdem i godzinami szczytu. Droga do Białegostoku przebiegła już spokojnie, choć między Międzyrzecem a Łukowem wjechaliśmy w cień wielkiej czarnej chmury, z której nieco popadało, zaś potem, już przed samym Białymstokiem znowu przywitał nas deszcz, choć chmura, z której spadł, była o wiele jaśniejsza.

Generalnie drogi w województwie podlaskim są bardzo dobre i bezinteresownie robię im reklamę. Niemniej zarówno wyruszając na naszą wyprawę w poprzedni czwartek jak i wracając z niej wczoraj skróciłem sobie drogę do/z Bielska Podlaskiego skręcając przy moście na Narwi w kierunku pięknej, czystej, zadbanej i kolorowej wsi Wojszki. Chwalę ją tak, ponieważ zawsze po drodze podziwiam drewniane domy, które pewnie mają swoje lata, ale wyglądają na zupełnie nowe, które są kolorowo pomalowane i ozdobione charakterystycznymi białoruskimi ornamentami na okiennicach i narożnikach.

Niestety, odcinek od szosy Bielsk Podlaski-Zabłudów (dlatego obieram tę trasę, żeby właśnie nie robić sporego „rogala” i nie jechać przez Zabłudów) do Wojszek, trzeba jakieś 3 kilometry przejechać po „kocich łbach”. Łaty asfaltu, jakie się tam od czasu do czasu trafiają, świadczą chyba o tym, że być może kiedyś ktoś tam wylał trochę tegoż, ale albo szybko uległ zniszczeniu, albo było go zdecydowanie za mało. Przez samą wieś jedzie się po gładkiej powierzchni, żeby następnie trafić na dziwny asfalt – wąski na półtora samochodu, tak że przy wymijaniu samochody jadące od strony Białegostoku muszą zjeżdżać na piaszczyste pobocze, popękany i z wybojami. Tak jest praktycznie do Skrybicz (na wschód) i Niewodnicy Nargilewskiej (na zachód), gdzie asfalt robi się znośniejszy. Minąwszy Solniczki Stanisławowo wjeżdżamy już na gładziutki nowy asfalt ul. Mickiewicza w Białymstoku.
Naprawdę cieszyłbym się, gdyby władze wojewódzkie zechciały wybudować na tej trasie szeroką szosę z prawdziwego zdarzenia.. Obawiam się jednak, że takich planów nie ma, więc jeżeli ktoś planuje wygodną podróż z Białegostoku do Bielska Podlaskiego, musi sporo nadrobić i pojechać przez Zabłudów.

Trudno jest się przestawić na tryb domowy i swego rodzaju „przymus” siedzenia w jednym miejscu. Deszcz za oknem nie sprzyja nawet spacerowi po Białymstoku. Niemniej wspomnienia z wycieczki wzdłuż „ściany wschodniej” czyli współczesnej wschodniej granicy naszego kraju, a później jazda po drogach Lubelszczyzny, dają mi wiele satysfakcji. Wszystkim gorąco polecam te tereny. Są naprawdę warte zwiedzenia. Wiele z miasteczek i wsi wschodniej Polski to świadkowie wielkich momentów w naszej historii. Drogi, uważam, mamy tam doskonałe, ponieważ województwo lubelskie, podobnie jak podlaskie, chyba potrafi mądrze gospodarować pieniędzmi z funduszy europejskich. Praktycznie w każdej wsi jest co najmniej jeden sklep (ku mojemu zaskoczeniu w wielu było ich po kilka), w tym takie „sieciówki” jak „Groszek”, „Lewiatan” i „Nasz sklep”. Baza gastronomiczna mogłaby być gdzieniegdzie lepsza, ale nie ma problemu żeby w promieniu 10 kilometrów znaleźć restaurację czy bar z bardzo przyzwoitym jedzeniem (a często bardzo dobrym). Potencjał wielu miejsc powinien zostać lepiej lub jeszcze lepiej wykorzystany (np. Masłomęcz, Czermno czy Horodło), co mogłoby się przyczynić do gospodarczego ożywienia całych gmin. Jak usłyszałem ludzie mają nawet pomysły, ale przepisy paraliżują ich inicjatywę. Wierzę, że powoli duch przedsiębiorczości zwycięży, a zabytkowe pałacyki, dworki, kościoły i cerkwie staną się centralnymi atrakcjami, wokół których rozwinie się baza noclegowa, gastronomiczna i pamiątkarska. Niektóre miejscowości już dziś mogą się pochwalić sukcesami w tej dziedzinie. Np. wielu mieszkańców Woli Uhruskiej już żyje z wynajmu pokoi turystom. W innych miejscach jest trochę gorzej, ponieważ prowadzący gospodarstwa agroturystyczne często zwijają interes, bądź go ograniczają z tego prostego względu, że turyści w tych miejscach to, podobnie jak rolnictwo, biznes dość ryzykowny. Okolice są zbyt mało rozreklamowane i brakuje im atrakcji przyciągających „typowego” turystę. Życzę jednak Polsce wschodniej i jej mieszkańcom, żeby walory miejsca ich zamieszkania zostały docenione przez rodaków z innych części kraju. Mnie już nie trzeba przekonywać, ja już wiem, że jest to jedna z najpiękniejszych części Polski.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz