piątek, 3 sierpnia 2012

Ściana wschodnia, dzień pierwszy

Swego czasu, podczas naszych (tzn. mojej żony i moich) studiów historycznych, jeden z naszych wykładowców opowiadał o tym, jak w czasach swojej młodości trafił na przedwojenną publikację pt. "Miasta i miasteczka Polski centralnej" (może nie dosłownie, ale w każdym razie taki był sens tego tytułu). Zatarł z radości ręce, bo pomyślał, że poszerzy swoje horyzonty na temat Łodzi i okolic. Jakże wielkie było jego rozczarowanie, kiedy się okazało, że broszurka mówiła o okolicach... Lublina. To, że granice Rzeczypospolitej były inne, to raczej każdy wie, ale mało kto automatycznie zdaje sobie sprawę, że w związku z tym i środek ciężkości owego przedwojennego państwa leżał również zupełnie gdzie indziej.

Wybrawszy się wczoraj w podróż wzdłuż "ściany wschodniej", a dokładnie jej części lubelskiej, czyli po centralnym i południowym Podlasiu (kiedy Kret zapowiadając pogodę w TV pokazuje Suwałki i mówi, że będzie np. deszcz na Podlasiu, to aż mnie skręca), zachodnim Polesiu i Roztoczu, od razu mieliśmy okazję zrozumieć, że tutaj przecięto pewną organiczną całość na części. Całość tę widzimy jeszcze pięknie w opisach J.I. Kraszewskiego, a teraz mocą decyzji politycznych z czasów II wojny światowej Bug stanowi niby naturalną, a jednak sztuczną granicę.

Na początek zrobiliśmy sobie spacer po stadninie arabów w Wygodzie, znanej lepiej jako stadnina w Janowie Podlaskim. Pięknych proporcji koni czystej krwi arabskiej z charakterystycznym szczupaczym zarysem głowy nikomu chyba nie trzeba zachwalać. Swego czasu tłumaczyłem na angielski opis stadniny, więc teraz z wielką ciekawością oglądałem stajnię "czołową" czy "pod zegarem".

W internecie i w "Polsce egzotycznej II" Grzegorza Rąkowskiego naczytaliśmy się o miejscowości Neple, w której znajduje się park podworski i pozostałości budowli go ozdabiających. Niestety w samej miejscowości nie ma żadnego oznakowania wskazującego na zabytki, a pani w sklepie wytłumaczyła nam drogę tak, że niczego nie znaleźliśmy (a może to jednak był problem z moją percepcją).. Postanowiliśmy sobie darować Neple.

Skręciliśmy za to do Pratulina, którego pierwotnie nie było w moich planach, ale o którym przypomniał nam biały drogowskaz po drodze. Momentalnie przypomniał mi się fragment z Żeromskiego, w którym pisał o męczeństwie podlaskich unitów, którzy odmówili przejścia na prawosławie.

Obecnie sanktuarium prowadzone jest przez księży rzymskokatolickich. Jeden z nich oprowadzając wycieczkę, opowiadał jak to Kozacy systematycznie konfiskowali zapasy żywnościowe miejscowych chłopów, którzy z kolei konsekwentnie odmawiali przyjęcia prawosławnego proboszcza. W końcu opór zdławiono przy pomocy szabel, a katolicy (Kościół unicki, czyli greko-katolicki, jest obrządku wschodniego, ale podlega papieżowi i uznaje wszystkie dogmaty katolickie) zyskali męczenników (status błogosławionych nadał im Jan Paweł II).

Więcej o historii unii kościelnej w Polsce dowiedzieliśmy się od przesympatycznego proboszcza neounickiej parafii w Kostomłotach. Jak wiemy z historii, unię brzeską podpisano w 1596 roku, a polegała ona na włączeniu ośmiu diecezji prawosławnych w granicach Rzeczypospolitej do Kościoła katolickiego, ale przy zachowaniu obrządku wschodniego. Sprawa była polityczna, ponieważ m.in. chodziło o to, żeby ludność ruska Rzeczypospoliej nie podlegała wpływom patriarchy moskiewskiego. Jednym z argumentów Bohdana Chmielnickiego przeciwko "Lachom" była właśnie obrona wiary prawosławnej przed unią z katolikami. Nie zapominajmy, że od unii do powstania kozackiego minęło zaledwie pół wieku. Aż do rozbiorów polska szlachta starała się wszelkimi sposobami nakłonić prawosławną ludność do unii, co się w większości przypadków udało, tak że kiedy czytamy u Adama Mickiewicza o księdzu z dziećmi, albo o cerkwi, która w kolejnym zdaniu będzie nazwana kościołem, to mamy właśnie do czynienia ze świątyniami i duchownymi unickimi.

Kościół unicki przetrwał bez problemu w zaborze austriackim (na Węgrzech i na Słowacji istnieją również kościoły greko-katolickie na mocy unii użhrorodzkiej), gdzie stał się niejako narodowym Kościołem Zachodnich Ukraińców (wschodni wrócili lub wytrwali w prawosławiu). Tymczasem w zaborze rosyjskim car unii zabronił (może pamiętamy odpowiedni fragment z "Syzyfowych prac" Żeromskiego, gdzie jednemu z uczniów tłumaczy się, że w Imperium Rosyjskim jest szereg wyznań, w tym prawosławie i rzymski-katolicyzm, ale żadnych "uniatów" nie ma). Katolików obrządku wschodniego zaczęto zmuszać do przejścia na prawosławie. Tyle wiedziałem z własnych lektur jeszcze z czasów studiów historycznych. Tymczasem brodaty ksiądz z Kostomłotów uświadomił nam, że para polskich historyków, badając archiwa w Petersburgu (kiedy jeszcze było łatwo, a więc za Jelcyna i wczesnego Putina, bo teraz znowu jest trudno) odkryli, że takich "Pratulinów", czyli miejsc siłowego nawracania na prawosławie było co najmniej 59. Od pamiętnej krwawej akcji z 1874 roku ludność była oficjalnie prawosławna, ale kiedy w 1905 roku w ramach "odwilży" w imperium Romanowów car pozwolił na swobodny wybór wyznania, do wyboru znowu dał tylko albo pozostanie na łonie Cerkwi prawosławnej bądź przejścia do Kościoła rzymsko-katolickiego. O przywróceniu unii brzeskiej nie było mowy. Wynik tego aktu carskiej "tolerancji" był taki, że ukraińskojęzyczna ludność południowego Podlasia i zachodniego Polesia masowo zaczęła przechodzić na rzymski katolicyzm (np. w parafii liczącej 280 rzymskich katolików nagle ochrzczono 3500 nowych wiernych).

Dowiedziałem się też, co to znaczy "nowounici". Otóż na terenie Ukrainy i połudnow-wschodniej Polski (dawny zabór austriacki) unia brzeska trwa nieprzerwanie (tudzież we Wrocławiu i na Mazurach), natomiast na ww terenach staraniami pewnych księży katolickich przywrócono obrządek wschodni w 1927 roku. Niemniej mieszkańcy np. samego Pratulina nie chcieli do niego wracać i są obecnie rzymskimi-katolikami. Parafia w Kostomłotach jest obecnie jedyną parafią neounicką w Polsce niepodlegającą ukraińskiej hierarchii unickiej. Sam proboszcz jest księdzem kształconym na duchownego rzymsko-katolickiego, choć pochodzi z tych terenów, a jego babcia mówiła tylko po ukraińsku, którego przeszkolono do pełnienia liturgii w obrządku wschodnim.

Ze świadomością narodową miejscowej ludności ukraińskojęzycznej było tak samo jak ze świadomością białoruską na białostocczyźnie - często jeszcze po II wojnie światowej ludzie ci określali się jako po prostu "tutejsi". 

Z Kostomłotów udaliśmy się Kodnia, miateczka słynącego z obrazu Matki Bożej Kodeńskiej (kopia obrazu z Guadelupe). Polska obfituje w "cudowne" obrazy, choć w cuda wierzy już coraz mniej Polaków, nawet gorliwych katolików. Niemniej Kodeń jest miejscem pielgrzymek, dzięki czemu, jak mi się wydaje, miejscowość żyje i się rozwija. Za barokowym kościołem św. Anny znajduje się Dom Pielgrzyma i kawiarnia (niestety zamknięta, choć dopadł nas już głód). Udaliśmy się więc na spacer - najpierw sfotografowaliśmy stosunkowo nową cerkiew, potem starą dzwonnicę, a następnie wróciliśmy do "centrum", skąd poszliśmy w stronę Bugu, przed którym znajdują się tereny kościelne z "Kalwarią", czyli stacjami Drogi Krzyżowej, kościołem Św. Ducha, który, jak pisze Rąkowski, był pałacową cerkwią Sapiehów, do których należał Kodeń, zbudowaną w stylu "gotyku nadwiślańskiego".

W znajdującej się nieopodal pijalni wód, wypiłem kubek kwasu chlebowego (smak inny od napojów o tej samej nazwie przemysłowo produkowanych przez firmy polskie, litwskie czy białoruskie, dostępnych w sklepach), oraz zakupiliśmy chlebki pielgrzyma  - żebraczy, czyli razowy i szlachecki, czyli biały. Tam też dowiedzieliśmy się, że możemy zjeść w nowym Domu Pielgrzyma, pięknym neobarokowym budynku obok kościła św. Anny. Tam też się udaliśmy, po drodze dowiadując się z tabliczki, został on postawiony za pieniądze z funduszy unijnych.

Zjadłem bardzo dobre pierogi (ciasto mogłoby być nieco bardziej miękkie) - ruskie i z soczewicą po bardzo przystępnej cenie (6 zł porcja 6 piergów). Po czym udaliśmy się do bankomatu Banku Spółdzielczego z zainstalowaną instrukcją oralną, w związku z czym cały rynek kodeński mógł usłyszeć w trakcie której części operacji wybierania pieniędzy z bankomatu akurat jesteśmy.

Nakarmiwszy ciało i ducha, udaliśmy się do Kuzawki na naszą kwaterę. Okazało się, że zwarta wieś po lewej stronie szosy to nie jest miejsce naszego noclegu, gdzyż dom Pani Janiny znajduje się po drugiej stronie głównej szosy. Jak się później dowiedzieliśmy od niej samej, w latach 30. ubiegłego stulecia chłopi mogli objąć tanie grunty, a tym tańsze czym dalsze od wioski. Tak też zrobili dziadowie Pani Janiny i stąd jej gospodarstwo na skraju lasu, oddalone 3 km od głownej szocy Kodeń-Włodawa. Po drodze znajduje się równeiż kilka inncy obejść założonych na takiej samej "amerykańskiej" zasadzie.

Mnie teren się bardzo podoba. Dzisiaj wstałem o 6.30 i przebiegłem się do szosy i z powrotem (6 km).

Aha, byłym zapomniał. Na drogę kupiłem (tym razem przez internet z EMPiKu formę tylko elektroniczną "Gambitu tureckiego" Borysa Akunina. Przezornie nagrałem całość na płytki CD w formacie wave, żeby można było słuchać w samochodzie. W ten sposób jednak dzisiaj skończymy już całą powieść, w związku z czym będę musiał chyba zakupić trzecią część przygów Erasta Piotrowicza Fandorina - dopóki mam dostęp do internetu, bo nie wiem jak będzie na następnej kwatrze ;) :D .

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz