niedziela, 5 sierpnia 2012

Ściana wschodnia, dzień czwarty

Dzisiaj spędziliśmy większość naszego czasu zwiedzania w Chełmie. Jest to miasto, które dotychczas kojarzyłem jedynie ze swoją peerelowską edukacją. Uczono nas bowiem, że Chełm był pierwszym polskim miastem wyzwolonym przez siły radziecko-polskie. Nikt oczywiście nam nie tłumaczył, że w granice przedwojennej Polski wojska te wkroczyły nieco wcześniej. Nieco później dowiedziałem się, że Chełm i chełmszczyzna były kartami przetargowymi, jakimi grali niemieccy okupanci w czasie I wojny światowej tworząc zręby rzekomej polskiej państwowości - ziemę tę postanowili oddać Ukraińcom. Na tym moje skojarzenia z Chełmem się kończyły. Do tego dochodzi myślenie stereotypami "Polski B", więc niczego zbyt ciekawego się po tym mieście nie spodziewałem. Tym bardziej miłe było moje zaskoczenie, kiedy w końcu znalazłem miejsce do zaparkowania samochodu (tuż przy zespole katedralnym) i rozpoczęliśmy spacer po najstarszej części miasta.

Samej bazyliki Narodzin Najświętszej Marii Panny wewnątrz nie zwiedziliśmy i nie obfotografowaliśmy, gdyż akurat odbywała się tam msza. Weszliśmy za to na szczyt dzwonnicy, która pełni rolę wieży widokowej, skąd roztacza się panorama miasta, w tym wzgórze z krzyżem, gdzie niegdyś znajdowało się najstarsze grodzisko. Sama bazylika mariacka również wygląda z góry nieco inaczej. Najstarszą świątynię w tym miejscu wzniósł książę Daniel, ten sam który założył Lwów i jako jedyny władca Rusi dostał od papieża tytuł króla - koronował się w Drohiczynie, choć nie do końca jest pewne, czy chodzi o ten Drohiczyn w obecnym województwie podlaskim. Obecna katedra jest znowu dziełem Pawła (Paolo) Fontany, który okazuje się mistrzem polskiego baroku. Wg projektu tego samego architekta zbudowano również kościół pod wezwaniem rozesłania św. Apostołów przy ulicy Lubelskiej. Tam udało nam się wejść po zakończeniu niedzielnej mszy. Generalnie nie przepadam za barokiem, który kojarzy mi się z przeładowanym ozdobami i złotem kiczem, ale polski barok jest ciekawy właśnie dlatego, że w odróżnieniu od Włoch czy krajów zachodnich, nasi fundatorzy kościołów, choć niewątpliwie bogaci, nie byli w stanie zapewnić swoim świątyniom tyle przepychu. I całe szczęście! Dzięki temu polski barok jest naprawdę strawny, a wręcz urokliwy.

Z zewnątrz obejrzeliśmy cerkiew św. Jana Teologa, która jest obecnie odnawiana przy udziale funduszy unijnych. Tak na marginesie - obecność tych funduszy jest na zwiedzanych przez nas terenach wszechobecna, o czym świadczą tablice informujące o tym fakcie.

Synagoga, obok której również przeszliśmy, mieści obecnie "saloon McKenzie".

Tak jak Włodawa zrobiła na mnie wrażenie miasteczka prawników, tak Chełm ujął mnie swoją ostentacyjną manifestacją szacunku dla oświaty. Rynek obwieszony jest reklamą szkół językowych, przedszkoli (przyjmujących już dwulatków), a także IV LO w Chełmie, które chwali się wynikami swoich uczniów. Wspaniale!

Główną atrakcją naszej wycieczki była wizyta Muzeum Kopalni Kredy, która polegała na około godzinnej wędrówce po korytarzach wydrążonych pod chełmskim rynkiem. Jak się dowiedzieliśmy od przesympatycznej przewodniczki, początkowo mieszczanie po prostu kopali pod swoimi domami. W końcu prowadziło to do łączenia się podziemnych korytarzy oraz do zawaleń domów. W latach 60. ubiegłego stulecia natomiast ciężarówka doprowadziła do zapadnięcia się ulicy Lubelskiej!

Coś takiego jak proszek do zębów znałem jedynie z literatury. Ku mojemu zaskoczeniu dowiedziałem się, że była to po prostu sproszkowana kreda. Pastę do zębów Nivea, produkowaną w Polsce (historia samej nazwy Nivea to cały osobny niezwykle ciekawy temat) znałem już doskonale. Oboje z żoną przypomnieliśmy się, że się praktycznie wcale nie pieniła, natomiast świetnie się nadawała do czyszczenia srebrnych (i nie tylko) łyżeczek i innych sztućców. Ona również składała się głównie z kredy.

Wycieczka po korytarzach kopalni kredy była miłym wytchnieniem po spacerze w trzydziestostopniowym upale. Na dole temperatura osiągała 9 stopni Celsjusza. Faktyczne zimno odczułem jednak pod sam koniec podziemnej wycieczki, kiedy to, jak wyjaśniła przewodniczka, wyziębiony organizm zaczął wreszcie odczuwać niską temperaturę.

Jedną z atrakcji podziemnej wyprawy, przede wszystkim dla najmłodszych, było spotkanie z Duchem-Bieluchem. Nie wiem, czy był nim przebrany człowiek, czy efekt został osiągnięty przy pomocy projektora (jego głos bowiem robił wrażenie nagranego, choć też mogę się mylić).

Przed wycieczką po kopalni byliśmy w wyżej wspomnianym kościele rozesłania św. Apostołów, przed którym zaczepił nas Niemiec, którego matka, jak się okazało, pochodziła z okolic Chełma. Szukał punktu Informacji Turystycznej i jakiegoś hotelu. Ponieważ z braku jakiejkolwiek wiedzy nie potrafiłem udzielić mu sensownej informacji, zabrałem go do muzeum, gdzie od 14.00 mieliśmy rozpocząć naszą wycieczkę. Pani sprzedająca bilety, wyszła na zewnątrz, żeby dostrzec, że punkt Informacji Turystycznej jest po prostu zamknięty, ale poprosiła swojego kolegę, który posługiwał się językiem angielskim, żeby udzielił Niemcowi niezbędnych wskazówek. Do podziemi zszedłem więc z czystym sumieniem, ponieważ naturę mam taką, że kiedy ktoś mnie prosi o pomoc, zaczynam z tego kogoś odczuwać pewną odpowiedzialność.

Chełm jest chyba miejscowością nastawioną na wizytę turystów/pielgrzymów, o czym świadczy całkiem spora liczba lokali gastronomicznych. Obiad zjedliśmy w "Restauracji Apteka" w Rynku. Moje papardelle mogłyby być bardziej al dente (niestety były nieco zbyt miękkie) i posypane parmezanem, a nie jakimś innym żółtym serem, ale generalnie było to smaczne danie, podobnie jak żurek z kiełbasą i jajkiem, choć wyczułem w nim chyba ocet, co nie do końca pasuje do tej zupy, która swój smak powinna zawdzięczać naturalnemu kwasowi.

Z Chełma pojechaliśmy do Dorohuska, gdzie zwiedziliśmy kolejny neogotycki kościół oraz z zewnątrz obejrzeliśmy późnobarokowy dwór Suchodolskich, do którego jednak nie weszliśmy, gdyż po pierwsze, jest to siedziba szeregu instytucji gminnych, a po drugie odbywała się tam właśnie jakaś impreza taneczna straży pożarnej.

Wracając zatrzymaliśmy się dwa razy w Urhusku, raz przy cerkwi z połowy XIX wieku zbudowanej przez i dla unitów, ale dwadzieścia kilka lat później zamienionej na prawosławną, która z kolei ocalała z akcji polskich władz z 1938 roku niszczenia cerkwi prawosławnych.

Kiedy czytam przewodniki z podnieceniem przyjmuję wiadomość, że w jakiejś miejscowości znajduje się kościół założony np. w XVI wieku. Niemniej na 90% można się spodziewać, że w dalszej części lektury opisu dowiemy się, że w którymś tam roku kościół się spalił i że został odbudowany w stylu albo barokowym albo klasycystycznym. Podobnie jest z kościołem w Urhusku, który jest budynkiem neoklasycystycznym w XIX wieku. W tej miejscowości nie udało nam się wejść do środka ani do cerkwi ani do kościoła - po prostu były zamknięte.

Przed dziewiętnastą wróciliśmy na naszą kwaterę w Woli Uhruskiej, gdzie syci wrażeń i usatysfakcjonowani oddaliśmy się czynnościom relaksacyjnym ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz