środa, 22 sierpnia 2012

Moja Łódź, czyli ponowne odkrywanie miasta


Łódź to miasto, w którym spędziłem pierwsze 26 lat życia, więc długo żyłem w błogiej iluzji, że je bardzo dobrze znam. Z dużymi miastami jest jednak tak, że ich dobre poznanie jest fizycznie niemożliwe.

Można się nauczyć odczuwać pewien klimat, co jest związane ze specyficznymi modelami zachowania mieszkańców. Ta umiejętność dochodzi jednak do świadomości tylko w konfrontacji z innymi typami zachowań. Tak więc, kiedy jeszcze mieszkałem w Łodzi, nie zdawałem sobie sprawy z tego, że jej mieszkańcy stanowią pewną kulturową grupę.

Można poznać sieć ulic i poruszać się swobodnie po mieście, choć w przypadku miast dużych problem polega na tym, że nadal mogą pozostać pewne dzielnice, gdzie nigdy w życiu się człowiek nie wybierze, bo nie będzie miał po co.

Można w końcu naczytać się o historii i współczesnym życiu miasta, o jego gospodarce, sytuacji politycznej, wydarzeniach artystycznych itd., czego chodząc po ulicach można nie dostrzec.

Wszystko to zrobić można, pod warunkiem, że nie ma się w życiu nic innego do roboty, tylko dogłębnie poznawać własne miasto. Do Łodzi sentyment mam ogromny, trochę o niej poczytałem, trochę sam zaobserwowałem, ale nadal istnieją ogromne obszary, zarówno w sensie dosłownym, jak i metaforycznym, które pozostają dla mnie terra incognita.

Myślę, że na dodatek wszyscy znamy to uczucie, kiedy patrzymy na rzeczy, które wydaje nam się, że dobrze znamy, bo widzieliśmy je setki razy, i odnosimy wrażenie, że je na nowo odkrywamy. Tak właśnie było podczas mojego spaceru po Piotrkowskiej 16 sierpnia.

Podjechaliśmy z żoną tramwajem do „Centralu”, zajrzeliśmy do namiotu z tanią książką (takiego samego, jakie można spotkać w miejscowościach turystycznych nad morzem), a potem ruszyliśmy w kierunku Placu Wolności.

Bardzo mnie cieszy, że secesyjnym kamienicom Piotrkowskiej ostatnimi laty nie poskąpiono tynku i farby, ponieważ są wspaniałe i zasługują na podziw. W ciągu kilku pierwszych minut zacząłem robić zdjęcia każdej z nich, ale po pewnym czasie doszedłem do wniosku, że w ten sposób, do Placu Wolności nie dojdziemy przed nocą, w związku z czym zacząłem zdejmować co któryś tam obiekt. Ich selekcja była jednak całkowicie arbitralna i niezbyt metodyczna. Doszedłem do wniosku, że tak w ogóle, to warto sięgnąć do jakiegoś opracowania opisującego każdy z domów na Piotrkowskiej, bo przecież każda kamienica to z pewnością kawał historii miasta.

Euforia spowodowana spacerem po baśniowej Piotrkowskiej, na której zjedliśmy pyszne lody i wypiliśmy równie pysznego drinka (choć nie w „Pijalni wódki i piwa”, którą mijaliśmy, a która to nazwa wprawiła mnie w zdumienie i dobry humor, gdyż słowo „pijalnia” kojarzę raczej z pijalniami wód mineralnych w miejscowościach uzdrowiskowych, lub z pijalniami (tylko) piwa, z czasów komuny, które to były śmierdzącymi spelunami), wygasła niemal natychmiast, kiedy dotarliśmy do postumentu z Tadeuszem Kościuszką. Rozejrzawszy się dookoła i zobaczywszy odrapane mury kościoła św. Ducha (tzw. garnizonowego), który jest znowu w remoncie (wydaje się, że ten kościół jest odnawiany odkąd pamiętam, tylko rezultatów jakoś nie można osiągnąć), równie zaniedbany klasycystyczny ratusz, tudzież szaro-bure bloczyska okalające Plac Wolności od strony Bałut. Po upojeniu Piotrkowska, Plac Wolności wywołuje potwornego kaca.

Powrót tramwajem linii „3” ulicą Zachodnią i Aleją Kościuszki utwierdził mnie w przekonaniu, że pewnych domów nikt nigdy nie zrewitalizuje, ponieważ od kilku lat widzę na nich ogromne napisy informujące, że są one wystawione na sprzedaż. Chyba od tych kilku lat nie ma chętnych ani na wynajem czy kupno poszczególnych lokali, ani całych budynków. Niedawno któryś z moich znajomych umieścił na Facebooku rysunek satyryczny ilustrujący istotę kapitalizmu – po jednej stronie są rzesze bezdomnych, a po drugiej puste budynki (peopleless houses). Nie chcę się w tym miejscu wypowiadać na temat polityki obecnej ekipy rządzącej Łodzią, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że ludzie ci podejmują szereg błędnych decyzji spowodowanych błędnymi założeniami doktrynalnymi. Owszem, być może wielu działaczy rządzącej partii to na dodatek cyniczni cwaniacy, ale w to nie wnikam. Wystarczy bowiem analiza polityki prowadzonej otwarcie, żeby dojść do wniosku, że w ten sposób w przeciągu połowy stulecia Łódź może stać się miastem-widmem.

Następnego dnia (piątek, 17 sierpnia) postanowiliśmy odwiedzić miejsce, gdzie, można rzec, zaczęła się kariera miasteczka nad Łódką, które miało się przekształcić w centrum przemysłu włókienniczego Polski, a mianowicie Białą Fabrykę Ludwiga Geyera (NB, on sam najczęściej używał francuskiej wersji swojego imienia – Louis). Już na początku lat 90. ubiegłego stulecia, kiedy zatrudniłem się przy obsłudze wielkiej imprezy artystycznej „Konstrukcja w procesie”, Białą Fabrykę przekształcono w Muzeum Włókiennictwa. Wtedy też byłem w niej pierwszy i, do opisywanego dnia, jedyny raz, ponieważ w jej budynku artyści z całego świata prezentowali swoje instalacje.

Pierwsza rzecz, jaka mnie zaskoczyła, to brak wejścia od Piotrkowskiej. Zrobiłem zdjęcie tablicy upamiętniającej zamordowanie dwóch łódzkich przemysłowców, Roberta Geyera i Guido Johna przez Gestapo (12 grudnia 1939 r.). Śmierć tych dwóch przedsiębiorców o niezaprzeczalnie niemieckich korzeniach i ich świadomości z rąk niemieckich służb do dziś stanowi jedną z zagadek historii. Na ich pogrzebie pojawiły się setki polskich robotników z ich fabryk.

Zamiast pójść w głąb ulicy Milionowej, gdzie, jak informowała tabliczka, znajdowało się wejście do Muzeum, obeszliśmy Białą Fabrykę od strony stawu i parku. Nagle za metalowym ogrodzeniem dostrzegłem coś, co mnie zaskoczyło, a mianowicie kolorowe drewniane domy, kościółek, a następnie baśniową drewnianą willę. Doszedłszy w końcu do wejścia odkryliśmy, że na zapleczu Muzeum urządzono wspaniały skansen ukazujący życie w dziewiętnastowiecznej Łodzi. Drewniane domki przeniesiono z różnych ulic miasta, willę przemysłowca z Rudy Pabianickiej, kościółek z Nowosolnej (dziś w granicach Łodzi – nigdy tam nie byłem), a drewniany urokliwy budyneczek przystanku tramwajowego ze Zgierza.

W niektórych z domków rzemieślnicy-artyści urządzili sobie pracownie. Można więc podziwiać pracę drukarza, a także wytwórców dzieł z sizalu.

Ze skansenu wchodzi się na dziedziniec, na którym można podziwiać pierwsze maszyny, w tym maszynę parową do napędu całego systemu maszyn włókienniczych. Po wejściu do budynku kupiliśmy bilety i udali na zwiedzanie szeregu ekspozycji w poszczególnych dawnych halach fabrycznych. Podziwialiśmy więc ogromne tkaniny artystyczne z całej drugiej połowy XX wieku, trójwymiarowe dzieła sztuki wykonane z tkanin i włókien, hafty, a także maszyny włókiennicze i krosna tkackie. Obserwując ewolucję krosna, od „prymitywnego” (celowo używam cudzysłowu, ponieważ osobiście uważam, że sam wynalazek krosna przez kultury, których nazwy są jedynie umownymi terminami wymyślonymi przez archeologów, to musiał być niesamowity przeskok cywilizacyjny, zaś sam pomysł przeplatania nitek i uzyskiwania z nich tkaniny uważam za godny geniusza wszechczasów), rósł we mnie podziw dla ludzkiego umysłu. Tym większe ogarnęło mnie przygnębienie pomieszane ze wściekłością, kiedy sobie pomyślałem, że okres, kiedy Łódź tętniła życiem dzięki maszynom przędzalniczymi i krosnom, niestety już minął.

Obszedłszy wszystkie sale z wystawami, w tym niezwykle urokliwą z historią mody od XIX wieku do lat 90. wieku XX, wyszliśmy ponownie na teren skansenu, gdzie, mając bilet z Muzeum, mogliśmy wejść do jednego z domów, w którym nie było współczesnego warsztatu, ale meble i sprzęty domowe z początku XX wieku. Wnętrza ta przywitaliśmy z wielkim wzruszeniem, ponieważ takie meble, czy sprzęty pamiętaliśmy doskonale z dzieciństwa z domów naszych dziadków.

Pani, która wpuściła nas do „domu tkacza”, otworzyła nam również kościółek z Nowosolnej. Nie reprezentuje on jakiegoś wyraźnego stylu, ani nie jest zbyt imponujący. Stanowi jednak pewien ślad życia religijnego ludności łódzkiej (dokładnie podłódzkiej) w epoce przemysłowej świetności Łodzi. Dowiedzieliśmy się również, że za opłatą (wysoką!) w tym skansenowym kościele można sobie zamówić ślub (udzielonego przez duchownych z niedalekiej Katedry, za opłatą – podobno dwa razy wyższą).

Wizyta w muzeum i skansenie potrwała do wczesnego popołudnia. Ponieważ mieliśmy plany towarzyskie na dalszą jego część, zrezygnowaliśmy ze spaceru obok katedralnego kościoła pw. św. Stanisława Kostki do „Centralu”, gdzie pierwotnie zamierzaliśmy dojść. Przy ewangelickim kościele św. Mateusza wsiedliśmy w „trójkę” i wróciliśmy na Widzew-Wschód.

Te podróże tramwajem ulicą Przybyszewskiego też dostarczają pewnych doświadczeń. Po pierwsze nachodziła mnie refleksja, że gdyby kamienice przy tej ulicy otynkować i pomalować na kolorowo, niewiele ustępowałyby Piotrkowskiej. Po drugie na odcinku mniej więcej od ulicy Tatrzańskiej do końca cmentarza na Zarzewie tramwaj wlecze się tak niemiłosiernie, że miałem ochotę wysiąść i zrobić sobie obok niego spacerek. Sytuacja ta jest prawdopodobnie spowodowana fatalną jakością torów, ponieważ na Puszkina, gdzie tory, jak się dowiedziałem, niedawno wymieniono na nowe, tramwaj znowu przyspiesza i jedzie przyzwoitym tempem.

Przy obiedzie rozmawialiśmy z moim tatą o drewnianych domkach tkaczy, które jeszcze w czasach mojego dzieciństwa stały rozsiane między murowanymi kamienicami po całym mieście. Tata pamiętał ich oczywiście więcej. Choć trudno uwierzyć, za mojego życia drewniane domki stały na samej Piotrkowskiej po stronie przeciwnej do Katedry. Oczywiście trudno mówić, że szkoda, że ich już nie ma, bo tak naprawdę to wcale nie szkoda, że przy głównej ulicy wielkiego miasta nie stoją już relikty czasów, kiedy przemysł polegał na pracy chałupniczej drobnych wyrobników, ale z drugiej strony świat dzieciństwa pozostaje światem magicznym, do którego od czasu do czasu każdy chciałby wskoczyć choćby na parę chwil.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz