Jednym z największych problemów
dotyczących urządzenia państwa i rządzenia nim polega na tym, że faktycznie w
społeczeństwie tych bardziej inteligentnych jest mniej niż tych od mniej
inteligentnych, posiadających dużą wiedzę jest jeszcze mniej (nie piszę o
wykształceniu, bo to dzisiaj nie znaczy dosłownie nic, bo tytuły są dostępne
również dla tych najmniej inteligentnych), natomiast mądrych jest zdecydowanie
garstka. Sama inteligencja nie jest jeszcze mądrością. Wiedza także nie musi
pokrywać się z mądrością. Nawet kombinacja wysokiego IQ z ogromną erudycją nie
gwarantuje mądrości, którą pojmuję tutaj po sokratejsku, a więc jako właściwe
postępowanie. Nie każdy inteligentny erudyta podejmuje właściwe sytuacje w
danej chwili. Jest to zresztą prawie niemożliwe. Ci którzy podejmują więcej
trafnych decyzji od tych nietrafnych mogą być uważani za mądrych, choć też nie
wszyscy, bo przecież ktoś może mieć diabelne szczęście! Za mądrych można też
uznać ludzi, którzy mają najbardziej realistyczne podejście do siebie samych i
do wszystkiego, co ich otacza, w tym świadomość ograniczeń własnej
inteligencji, wiedzy i możliwości. Trafna ocena własnych mocnych i słabych
punktów to też oznaka mądrości, ponieważ
pozawala podejmować trafne decyzje przynajmniej we własnych sprawach.
Od ludzi podejmujących się
kierowania całym państwem, bądź tylko jego częścią, oczekujemy autentycznej
mądrości ale oczywiście podpartej dużą wiedzą. Generalnie nie jest możliwe, i
to w żadnym państwie, żeby ludzie mądrzy objęli władzę i bezbłędnie rządzili.
Błędy popełniają wszyscy, ponieważ polityka to gra bezlitosna, nieustanna i na
dodatek z regułami, które się w dowolnej chwili zmieniają. Człowiek
inteligentny to z definicji ktoś, kto sobie doskonale radzi w sytuacjach dla
siebie nowych, więc władza musi zostać oddana ludziom inteligentnym. Tymczasem
jakby nie patrzeć tych inteligentnych i mądrych erudytów jest jak na lekarstwo.
Żeby władzę w ogóle zdobyć trzeba
się wykazać nie tylko inteligencją (sprytem i zręcznością w manipulacji
ludźmi), ale przede wszystkim trzeba mieć wielką chęć, żeby w ogóle o nią
zabiegać. To dlatego tak często do władzy dochodzą „zwierzęta polityczne”,
które nie tylko nie są mądre, nie posiadają wiedzy, ale nawet nie są specjalnie
inteligentne. Jednym wyczucie „pod kogo się podpiąć” wystarcza im za cały
warsztat polityka. Innym zaś przyświeca władza jako cel sam w sobie i wszelkimi
sposobami do niej dochodzą, nie zastanawiając się zbytnio, czy w ogóle mają
społeczeństwu coś do zaoferowania.
Logika wskazuje, że demokracja w
czystej postaci, czy to bezpośrednia, czy przedstawicielska, nie może być
dobrym ustrojem, bo przecież większość stanowią głupi i niewykształceni, więc
jakże oni mogą wybrać tych mądrych? Jest to jednak logika oparta na uproszczonych
przesłankach, zaś ustrój oparty o zasady demokracji przeciwne nie jest w
najmniejszym stopniu lepszy jeśli chodzi o selekcję rządzących.
Pierwszy problem polega na tym,
że mało kto jest na tyle skromny, żeby się przyznać, że niewiele z tego świata
rozumie. Zdecydowana większość z nas uważa się za ludzi mądrych, a przynajmniej
myślących zdroworozsądkowo. Obiektywnie nie ma żadnego kryterium weryfikacji
tych własnych opinii o sobie. Owszem, weryfikują nauczyciele w szkole,
wykładowcy na uczelni czy szefowie w pracy, ale wyniki takich ocen można zawsze
podważyć, ponieważ doskonale wiemy, że możemy trafić na nauczycieli-idiotów,
wykładowców-dziwolągów i szefów-drani, którzy nas nie tyle obiektywnie
oceniają, tylko wyżywają się na nas, bo mogą. Patologiczne osobniki posiadające
odrobinę władzy lubują się kształtowaniu u ludzi od siebie zależnych niskiej
samooceny, ponieważ w ten sposób wydaje im się, że owi podwładni będą ich
uważać za jedynych godnych rządzenia. Wiele się dzisiaj mówi o upadku autorytetów.
Autorytety upadły na bardzo prostej zasadzie – w dobie powszechnej informacji
trudno nie znaleźć słabych punktów u ludzi, którzy by chcieli za autorytety
uchodzić. Nie ma bowiem ludzi doskonałych. Osobiście uważam, że może i dobrze,
że nie ma niezmiennych i pomnikowych autorytetów, ponieważ jeśli
przeanalizujemy „wielkie” postaci historyczne, często się okaże, że i one
postępowały często w moralnie wątpliwy sposób.
Tutaj zbliżamy się do sedna
sprawy. Otóż w systemach autorytarnych, czy też oligarchicznych, gdzie rządzą
wąskie grupy tych, którzy sami siebie uznali za inteligentnych, wykształconych
i mądrych (czyli „najlepszych” – po grecku „aristoi”), nie ma żadnej pewności,
że owi rządzący tacy naprawdę są. Ile razy okazywało się w historii, że król
jest nagi? Tam, gdzie rządzi zamknięta grupa „najlepszych”, do której można się
dostać tylko przez kooptację, czyli przyjęcie nowego człowieka przez tych,
którzy już w tej grupie są, najpewniej będzie tak, że tym nowym człowiekiem
będzie posłuszna miernota gotowa wykonywać polecenia tych, którzy znajdują się
wyżej w grupowej hierarchii. Będą to również krewni i dobrzy znajomi tych,
którzy na jakiejś zasadzie zdołali kiedyś zmonopolizować władzę. Jest to system
tak samo, a wydaje się, że jeszcze bardziej, podatny na korupcję niż
demokracja.
Nie mamy narzędzia, które w
sposób obiektywny oceniłoby kwalifikacje człowieka ubiegającego się decydowanie
w sprawach naszych losów. Przy całej słabości demokracji, w której byle cwaniak
może omotać tłum mniej rozgarniętych wyborców, sam fakt, że podczas wyborów
odbywa się jednak publiczna weryfikacja przydatności danego człowieka na stanowisko,
o które się ubiega, jest wartością samą w sobie. Mimo, że większość ludzi może
się nie znać na wielu zagadnieniach, rolą ubiegających się o stanowiska
polityczne oraz polityków, którzy już je objęli, jest tłumaczyć wszystkie
zagadnienia w taki sposób, żeby obywatele mogli jednak sobie wyrobić zdanie na
ich temat. Zawsze istnieje niebezpieczeństwo demagogii i populizmu, ale i tak
warto grać w grę zwaną wolnymi wyborami, ponieważ w niej istnieje jakaś szansa,
że jednak wybierzemy kogoś godnego, podczas gdy w systemie zamkniętych elit nie
ma żadnej. Na dodatek traktowanie przez te ostatnie reszty społeczeństwa jak
stado przygłupów jest nie tylko krzywdzące dla wielu inteligentnych, którzy
pozostają „za burtą”, ale również prowadzi do niebezpiecznych sytuacji społecznych, kiedy
ci „wykluczeni” obejmują przywództwo niezadowolonych mas. System rotacji, jakie
zapewnia demokracja, jest swego rodzaju wentylem bezpieczeństwa, który pozwala
powiedzieć obywatelowi – „jak głosowałeś, tak masz”.
Problem w tym, że w obecnym
systemie tak obywatelowi do końca powiedzieć nie można, ponieważ obecnie mamy
kilka zwalczających się grup oligarchicznych, które wystawiają kandydatury
dokooptowanych miernot po to, żeby mieć posłuszne automaty do głosowania w
Sejmie.
Chodzi więc o to, żeby
kandydatami na wybieralne stawiska państwowe byli ludzie faktycznie mądrzy.
Oczywiście muszą oni opanować również sztukę pozyskiwania głosów tłumów.
Naiwnością jest bowiem wiara, że cnota obroni się sama. Żyjemy w czasach, kiedy
trzeba umieć się zaprezentować. Jednakże mimo niebezpieczeństwa, że ogłupieni
demagogicznymi wystąpieniami obywatele wybiorą nieodpowiedzialnego cwaniaka,
uważam, że człowiek naprawdę mądry, silny i o dobrej woli, się przebije, bo
choć większość może i nie jest najmądrzejsza, ale mądrego człowieka potrafi
docenić. Chyba, że nie chce, bo jest ogarnięta autodestrukcyjnym amokiem, co
się czasem zdarza, ale znowu nie tak często.
Jeżeli chcemy dobrej demokracji
musimy położyć nacisk na jakość oświaty, w tym na prawdziwe wychowanie
obywatelskie. Dobra szkoła to dla przyszłych obywateli-wyborców, to podstawa, a
każdy człowiek z maturą powinien mieć w małym palcu strukturę państwa, tudzież
wszystkie najważniejsze opcje polityczne. Żeby móc wybierać, trzeba wiedzieć
kogo się wybiera, więc jeśli nawet nie mamy rozległej wiedzy politologicznej,
powinniśmy przynajmniej znać człowieka z naszej dzielnicy, gminy, czy miasta,
któremu z czystym sumieniem powierzymy nasze pieniądze! To powinno być
najważniejsze kryterium, jakim powinniśmy się kierować wybierając posła. Nie
to, co on nam naobiecuje, ale czy jest to człowiek, któremu sam z
nieprzymuszonej woli oddałbym na przechowanie (oczywiście najlepiej na
rozmnożenie) swoje własne pieniądze. Takie myślenie wyeliminowałoby z jednej
strony wszelkich nawiedzonych bigotów, a z drugiej politycznych pajaców i
kabareciarzy.
Żeby jednak można było zastosować
to kryterium, potrzebna jest ordynacja wyborcza, w której będziemy mogli
głosować na konkretnych ludzi (którzy oczywiście będą mogli należeć do
konkretnych partii, bo naiwnością byłaby wiara, że kandydaci mieliby być
bezpartyjni), a nie na „szlachtę gołotę” uczepioną „pańskiej klamki”, jak to
się dzieje obecnie. Dlatego należy wprowadzić jednomandatowe okręgi wyborcze.