czwartek, 31 stycznia 2013

O demokracji, czyli o tym czy głupi zawsze wybierają głupich



Jednym z największych problemów dotyczących urządzenia państwa i rządzenia nim polega na tym, że faktycznie w społeczeństwie tych bardziej inteligentnych jest mniej niż tych od mniej inteligentnych, posiadających dużą wiedzę jest jeszcze mniej (nie piszę o wykształceniu, bo to dzisiaj nie znaczy dosłownie nic, bo tytuły są dostępne również dla tych najmniej inteligentnych), natomiast mądrych jest zdecydowanie garstka. Sama inteligencja nie jest jeszcze mądrością. Wiedza także nie musi pokrywać się z mądrością. Nawet kombinacja wysokiego IQ z ogromną erudycją nie gwarantuje mądrości, którą pojmuję tutaj po sokratejsku, a więc jako właściwe postępowanie. Nie każdy inteligentny erudyta podejmuje właściwe sytuacje w danej chwili. Jest to zresztą prawie niemożliwe. Ci którzy podejmują więcej trafnych decyzji od tych nietrafnych mogą być uważani za mądrych, choć też nie wszyscy, bo przecież ktoś może mieć diabelne szczęście! Za mądrych można też uznać ludzi, którzy mają najbardziej realistyczne podejście do siebie samych i do wszystkiego, co ich otacza, w tym świadomość ograniczeń własnej inteligencji, wiedzy i możliwości. Trafna ocena własnych mocnych i słabych punktów to też oznaka mądrości,  ponieważ pozawala podejmować trafne decyzje przynajmniej we własnych sprawach.

Od ludzi podejmujących się kierowania całym państwem, bądź tylko jego częścią, oczekujemy autentycznej mądrości ale oczywiście podpartej dużą wiedzą. Generalnie nie jest możliwe, i to w żadnym państwie, żeby ludzie mądrzy objęli władzę i bezbłędnie rządzili. Błędy popełniają wszyscy, ponieważ polityka to gra bezlitosna, nieustanna i na dodatek z regułami, które się w dowolnej chwili zmieniają. Człowiek inteligentny to z definicji ktoś, kto sobie doskonale radzi w sytuacjach dla siebie nowych, więc władza musi zostać oddana ludziom inteligentnym. Tymczasem jakby nie patrzeć tych inteligentnych i mądrych erudytów jest jak na lekarstwo.

Żeby władzę w ogóle zdobyć trzeba się wykazać nie tylko inteligencją (sprytem i zręcznością w manipulacji ludźmi), ale przede wszystkim trzeba mieć wielką chęć, żeby w ogóle o nią zabiegać. To dlatego tak często do władzy dochodzą „zwierzęta polityczne”, które nie tylko nie są mądre, nie posiadają wiedzy, ale nawet nie są specjalnie inteligentne. Jednym wyczucie „pod kogo się podpiąć” wystarcza im za cały warsztat polityka. Innym zaś przyświeca władza jako cel sam w sobie i wszelkimi sposobami do niej dochodzą, nie zastanawiając się zbytnio, czy w ogóle mają społeczeństwu coś do zaoferowania.

Logika wskazuje, że demokracja w czystej postaci, czy to bezpośrednia, czy przedstawicielska, nie może być dobrym ustrojem, bo przecież większość stanowią głupi i niewykształceni, więc jakże oni mogą wybrać tych mądrych? Jest to jednak logika oparta na uproszczonych przesłankach, zaś ustrój oparty o zasady demokracji przeciwne nie jest w najmniejszym stopniu lepszy jeśli chodzi o selekcję rządzących.

Pierwszy problem polega na tym, że mało kto jest na tyle skromny, żeby się przyznać, że niewiele z tego świata rozumie. Zdecydowana większość z nas uważa się za ludzi mądrych, a przynajmniej myślących zdroworozsądkowo. Obiektywnie nie ma żadnego kryterium weryfikacji tych własnych opinii o sobie. Owszem, weryfikują nauczyciele w szkole, wykładowcy na uczelni czy szefowie w pracy, ale wyniki takich ocen można zawsze podważyć, ponieważ doskonale wiemy, że możemy trafić na nauczycieli-idiotów, wykładowców-dziwolągów i szefów-drani, którzy nas nie tyle obiektywnie oceniają, tylko wyżywają się na nas, bo mogą. Patologiczne osobniki posiadające odrobinę władzy lubują się kształtowaniu u ludzi od siebie zależnych niskiej samooceny, ponieważ w ten sposób wydaje im się, że owi podwładni będą ich uważać za jedynych godnych rządzenia. Wiele się dzisiaj mówi o upadku autorytetów. Autorytety upadły na bardzo prostej zasadzie – w dobie powszechnej informacji trudno nie znaleźć słabych punktów u ludzi, którzy by chcieli za autorytety uchodzić. Nie ma bowiem ludzi doskonałych. Osobiście uważam, że może i dobrze, że nie ma niezmiennych i pomnikowych autorytetów, ponieważ jeśli przeanalizujemy „wielkie” postaci historyczne, często się okaże, że i one postępowały często w moralnie wątpliwy sposób.

Tutaj zbliżamy się do sedna sprawy. Otóż w systemach autorytarnych, czy też oligarchicznych, gdzie rządzą wąskie grupy tych, którzy sami siebie uznali za inteligentnych, wykształconych i mądrych (czyli „najlepszych” – po grecku „aristoi”), nie ma żadnej pewności, że owi rządzący tacy naprawdę są. Ile razy okazywało się w historii, że król jest nagi? Tam, gdzie rządzi zamknięta grupa „najlepszych”, do której można się dostać tylko przez kooptację, czyli przyjęcie nowego człowieka przez tych, którzy już w tej grupie są, najpewniej będzie tak, że tym nowym człowiekiem będzie posłuszna miernota gotowa wykonywać polecenia tych, którzy znajdują się wyżej w grupowej hierarchii. Będą to również krewni i dobrzy znajomi tych, którzy na jakiejś zasadzie zdołali kiedyś zmonopolizować władzę. Jest to system tak samo, a wydaje się, że jeszcze bardziej, podatny na korupcję niż demokracja.

Nie mamy narzędzia, które w sposób obiektywny oceniłoby kwalifikacje człowieka ubiegającego się decydowanie w sprawach naszych losów. Przy całej słabości demokracji, w której byle cwaniak może omotać tłum mniej rozgarniętych wyborców, sam fakt, że podczas wyborów odbywa się jednak publiczna weryfikacja przydatności danego człowieka na stanowisko, o które się ubiega, jest wartością samą w sobie. Mimo, że większość ludzi może się nie znać na wielu zagadnieniach, rolą ubiegających się o stanowiska polityczne oraz polityków, którzy już je objęli, jest tłumaczyć wszystkie zagadnienia w taki sposób, żeby obywatele mogli jednak sobie wyrobić zdanie na ich temat. Zawsze istnieje niebezpieczeństwo demagogii i populizmu, ale i tak warto grać w grę zwaną wolnymi wyborami, ponieważ w niej istnieje jakaś szansa, że jednak wybierzemy kogoś godnego, podczas gdy w systemie zamkniętych elit nie ma żadnej. Na dodatek traktowanie przez te ostatnie reszty społeczeństwa jak stado przygłupów jest nie tylko krzywdzące dla wielu inteligentnych, którzy pozostają „za burtą”, ale również prowadzi do niebezpiecznych sytuacji społecznych, kiedy ci „wykluczeni” obejmują przywództwo niezadowolonych mas. System rotacji, jakie zapewnia demokracja, jest swego rodzaju wentylem bezpieczeństwa, który pozwala powiedzieć obywatelowi – „jak głosowałeś, tak masz”.

Problem w tym, że w obecnym systemie tak obywatelowi do końca powiedzieć nie można, ponieważ obecnie mamy kilka zwalczających się grup oligarchicznych, które wystawiają kandydatury dokooptowanych miernot po to, żeby mieć posłuszne automaty do głosowania w Sejmie.

Chodzi więc o to, żeby kandydatami na wybieralne stawiska państwowe byli ludzie faktycznie mądrzy. Oczywiście muszą oni opanować również sztukę pozyskiwania głosów tłumów. Naiwnością jest bowiem wiara, że cnota obroni się sama. Żyjemy w czasach, kiedy trzeba umieć się zaprezentować. Jednakże mimo niebezpieczeństwa, że ogłupieni demagogicznymi wystąpieniami obywatele wybiorą nieodpowiedzialnego cwaniaka, uważam, że człowiek naprawdę mądry, silny i o dobrej woli, się przebije, bo choć większość może i nie jest najmądrzejsza, ale mądrego człowieka potrafi docenić. Chyba, że nie chce, bo jest ogarnięta autodestrukcyjnym amokiem, co się czasem zdarza, ale znowu nie tak często.

Jeżeli chcemy dobrej demokracji musimy położyć nacisk na jakość oświaty, w tym na prawdziwe wychowanie obywatelskie. Dobra szkoła to dla przyszłych obywateli-wyborców, to podstawa, a każdy człowiek z maturą powinien mieć w małym palcu strukturę państwa, tudzież wszystkie najważniejsze opcje polityczne. Żeby móc wybierać, trzeba wiedzieć kogo się wybiera, więc jeśli nawet nie mamy rozległej wiedzy politologicznej, powinniśmy przynajmniej znać człowieka z naszej dzielnicy, gminy, czy miasta, któremu z czystym sumieniem powierzymy nasze pieniądze! To powinno być najważniejsze kryterium, jakim powinniśmy się kierować wybierając posła. Nie to, co on nam naobiecuje, ale czy jest to człowiek, któremu sam z nieprzymuszonej woli oddałbym na przechowanie (oczywiście najlepiej na rozmnożenie) swoje własne pieniądze. Takie myślenie wyeliminowałoby z jednej strony wszelkich nawiedzonych bigotów, a z drugiej politycznych pajaców i kabareciarzy.

Żeby jednak można było zastosować to kryterium, potrzebna jest ordynacja wyborcza, w której będziemy mogli głosować na konkretnych ludzi (którzy oczywiście będą mogli należeć do konkretnych partii, bo naiwnością byłaby wiara, że kandydaci mieliby być bezpartyjni), a nie na „szlachtę gołotę” uczepioną „pańskiej klamki”, jak to się dzieje obecnie. Dlatego należy wprowadzić jednomandatowe okręgi wyborcze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz