środa, 9 stycznia 2013

Czy Szekspir napisał dzieła Szekspira, czyli "Anonimus"



Kilka lat temu, z okazji polskiej publikacji pewnej popularnej powieści, wygrałem rower. Stało się tak, ponieważ wydawnictwo Świat Książki z okazji wydanie Szyfru Szekspira Jennifer Lee Carrell ogłosiło konkurs na dwuwiersz poświęcony mistrzowi ze Stratfordu. Napisałem, wysłałem i wygrałem rzeczony rower. Odtąd Szekspir zawsze będzie mi się kojarzył z cyklizmem (taki żarcik!).

Książkę przeczytałem bardzo szybko, ale ponieważ popularne powieści sensacyjne, jeśli już czytam, to robię to z nastawieniem na czystą rozrywkę i nie staram się specjalnie zapamiętywać wszystkich wątków, niewiele z niej dziś pamiętam, ale chyba sięgnę do nie ponownie, ponieważ w bardzo przystępny sposób (jak to powieść popularna właśnie), bez setek przypisów i naukowego słownictwa przestawia wszystkie „alternatywne szkoły” na temat autorstwa dzieł Szekspira. Wiemy bowiem nie od dziś, że przez wieki aż po dzień dzisiejszy wielu podważa geniusz londyńskiego aktora, absolwenta szkoły parafialnej w prowincjonalnym miasteczku, który nie mógłby wszak posiąść tak rozległej wiedzy na temat nazw geograficznych, dworskich obyczajów czy mitologii. Niemniej ci, którzy wątpią w Szekspira, nie są jedną zwartą grupą, a dzielą się na szereg „sekt”, czy też „szkół”, z których każda przypisuje autorstwo dzieł wielkiego Williama komuś innemu.

Jedną z nich są tzw. oksfordczycy, którzy uważają, że autorem wszystkich dzieł Szekspira jest Edward de Vere, 17. hrabia Oxford. Teoria ta, dość popularna w latach 20. ubiegłego stulecia, nie znalazła zrozumienia wśród szekspirologów głównego nurtu, ale nie przeszkadzało to reżyserowi Rollandowi Emmerichowi uczynić z niej osnowę do swojego filmu na ten temat.pt. Anonimus (2011).

Dobrze zrobione filmy historyczne mają to do siebie, że potrafią widzowi nieźle namącić w głowie. Co z tego, że człowiek coś tam przeczytał i coś tam wie, skoro na ekranie dzieją się rzeczy tak sugestywne, a jeśli na dodatek scenograf dobrze oddaje realia epoki, poddajemy się magii obrazu do tego stopnia, że nasza wiedza wydaje się jakaś szara, nudna i w rezultacie mniej prawdziwa od filmowych bajek. Zakochany Szekspir Johna Maddena z 1998 r. jest przykładem tego, jak zręcznie wymyślona opowieść oraz wartko poprowadzona akcja, a przy tym świetna gra aktorów, potrafią zrobić widzowi wodę z mózgu. (Oczywiście nie mam tutaj na myśli zimnokrwistych krytyków, którzy filmowym emocjom nigdy się nie poddają).

Anonimus jako dzieło sztuki filmowej ma swoje niedociągnięcia, zaś fakty historyczne interpretuje nader swobodnie. Elżbieta I, „królowa-dziewica”, która faktycznie nie gardziła cielesnymi pokusami i posiadała kochanków, w filmie okazuje się matką wcale niemałej czeladki bękartów. Na dodatek Oxford okazuje się nie tylko ojcem jednego z nich, ale równocześnie pierwszym z nieślubnych dzieci królowej. Mamy więc do czynienia z nieświadomym kazirodczym związkiem typu Edyp-Jokasta.

Edward de Vere w filmie Emmericha to człowiek całkowicie poświęcony pisaniu poezji i dramatów. Purytański teść sir William Cecil nie potrafi wybić mu miłości do literatury z głowy, zaś zakompleksiony szwagier, sir Robert Cecil nieustannie mu bruździ. Wszystkie interpretacje sztuk Szekspira w świetle Anonimusa muszą zblednąć, bo chodziło przecież o bieżące komentarze polityczne (np. Ryszard III zostaje garbusem, bo Robert Cecil jest garbaty). Szlachetny hrabia Oxford tylko poprzez sztukę może wyrazić swoje gorzkie obserwacje dworskich intryg. Ponieważ pod żadnym pozorem nie może publikować swoich sztuk pod własnym nazwiskiem, uwalnia z więzienia nie kogo innego, ale Bena Johnsona (dramaturga współczesnego Szekspirowi), aby ten je wystawił jako swoje. Johnson jednak nie ma na tyle odwagi. Na wywołanie przez publiczność autora na koniec sztuki, spontaniczną decyzję podejmuje pyszałkowaty półanalfabeta, aktorzyna Will Shakespeare i tak się zaczyna kariera tego nazwiska. De Vere początkowo jest nieco rozczarowany, ale później już świadomie podpisuje swoje kolejne sztuki nazwiskiem zarozumiałego idioty.

Oczywiście o ile zapomnimy o tym, że teoria oksfordzka w szekspirologii się nie przyjęła, że tyle nieślubnych dzieci i związek kazirodczy Elżbiety Wielkiej wydaje się jakimś freudowskim toposem, dość łatwo możemy dać się „wkręcić” w sprawnie zrealizowaną opowieść. Na tym przecież polega magia kina.

Nie mogę jednak darować scenarzyście (John Orloff) i reżyserowi, że z Williama zrobili aż tak nieciekawą kreaturę. Choćby i prawdą było, że w pisaniu dramatów pomagał mu ktoś lepiej wykształcony i z życiem dworskim bardziej obeznany, można było tego fikcyjnego Szekspira zrobić cwaniaczkiem nieco bardziej rozgarniętym.

Co do samego mistrza ze Stratfordu, to gdybyśmy nie zrobili założenia, że jednak sam napisał to, co napisał, tysiące debat i miliony stron tekstu poświęconych jego dziełom i jemu samemu należałoby uznać za działalność na polu fantastyki. Wtedy jednak należałoby się na poważnie zająć dokładnym zbadaniem autorstwa dzieł mu przypisywanych. Obawiam się jednak, że to raczej nie nastąpi, natomiast możemy się liczyć z tym, że kolejni twórcy filmów wezmą na warsztat inne alternatywne teorie dotyczące autorstwa dzieł Szekspira.

1 komentarz:

  1. Dokładnie, też nie mogę darować, że Szekspir taki nijaki, myślę, że nawet zakładając, że nie był autorem sztuk, można go było napisać ciekawiej. Np. dobry aktor, który tak wszedł w swoją rolę, że uwierzył, że jest autorem ;)

    OdpowiedzUsuń