wtorek, 15 stycznia 2013

"Docelowy produkt" systemu oświatowego


W dyskusjach na temat powszechnej oświaty często pojawia się motyw ról społecznych, do jakich powinna przygotowywać szkoła. Ostrej krytyce poddawane są tzw. tradycyjne metody kształcenia, ponieważ zarzuca im się przygotowanie młodych ludzi do roli posłusznych wykonawców poleceń. Często łączy się ten zarzut ze spuścizną komunizmu, ale wydaje się, że problem sięga czasów jeszcze odleglejszych.

Wymóg bezwzględnego posłuszeństwa wobec nauczycieli wyrabiał w uczniu nawyk posłuszeństwa wobec zwierzchników w ogóle, co oznaczało, że przygotowywano raczej przyszłych poddanych niż obywateli. Kiedy po upadku komuny od czasu do czasu ktoś próbował przebąkiwać, często czysto teoretycznie, o tym, że należy zmienić model wychowania młodych ludzi, od razu pojawiały się zarzuty, że oto celowo niszczy się autorytet nauczycieli, po to, żeby zniszczyć wszelkie autorytety, a to prowadzi prosto do osłabienia więzów społecznych, anarchii i końca narodu polskiego. W praktyce upadek autorytetów nauczycieli, jak i wszelkich innych, i tak nastąpił, ale na to złożył się szereg rozmaitych czynników. Najbardziej do tego przyczyniła się raczej roszczeniowa postawa rodziców oraz położenie nacisku na sprawozdawczość w pracy nauczycieli, którzy, jak każda inna grupa ludzka, są podatni na demoralizację. Jeżeli sporządzona zgodnie z regułami sztuki tzw. samochwałka jest ważniejsza od dobra uczniów, to po co się wysilać? Zostawmy na razie rodziców i nauczycieli, ponieważ tematem dzisiejszych rozważań jest rola społeczna, do jakiej przygotowuje szkoła.

Otóż największy problem jest taki, że powszechnie dostępna oświata zakłada, że wobec każdego ucznia należy stosować podobne, jeśli nie identyczne, podejście. Oczywiście doświadczeni i mądrzy nauczyciele wiedzą, że to niemożliwe, ale sam fakt, że edukacja jest dla wszystkich, a na dodatek jest obowiązkowa, siłą rzeczy tworzy sytuację, w której odpowiedzialni za nią, a więc władze ministerialne i, idąc w dół, kuratoryjne, a także dyrektorzy szkół i sami nauczyciele, uważają, że należy wypracować zuniformizowany model podejścia do wszystkich uczniów.

Takie założenie zglajszachtowania wszystkich od najmłodszych lat ma swoje dobre i złe strony. Nie można go bowiem znowu tak w czambuł potępić. Równe traktowanie każdego ucznia powinno w nim wyrobić poczucie wspólnoty z kolegami, później ze współobywatelami. Wymóg posłuszeństwa wcale nie jest taki zły i nie musi prowadzić do wyrobienia mentalności poddanego czy też niewolnika. Mądrze dawkowany powinien wyrobić w młodym człowieku wewnętrzną dyscyplinę, tak ważną w organizacji przyszłego samodzielnego życia. Do tego przydałoby się jednak cierpliwe wyjaśnianie. Młody człowiek wobec postawy „ma być tak jak ja, wielki nauczyciel, ci każę”, automatycznie się buntuje. Jeżeli jednak polecenia nauczyciela jest zrozumiale uzasadnione, takiego niepotrzebnego buntu można uniknąć.

Pomimo modelu szkolnictwa preferującego wychowywanie podwładnych, przełożeni skądś się jednak biorą! Pojawiają się też samodzielni przedsiębiorcy, artyści itd., którzy podkreślają w swoich biografiach, że najwięcej osiągnęli nie dzięki szkole, ale właśnie na przekór jej wymogom. Nie trzeba być geniuszem, żeby wiedzieć, że sukces w danej dziedzinie zapewnia poświęcenie jej większości swojego czasu, swoich myśli i pracy. Oczywiście mało kto w młodym wieku wie już dokładnie, co chce w życiu robić, ale jeżeli ktoś taki się pojawi, skupia się na tym, co dla niego jest istotne, lekceważy wszystko inne, a przez to sprawia wrażenie (a zresztą nie tylko wrażenie) bezczelnego typa, dla którego autorytet nauczyciela (zwłaszcza przedmiotów, które go nie interesują) nic nie znaczy.

Wszystko to prawda i można by godzinami pochylać się i rozwodzić nad losem geniuszy gnębionych przez szkołę, która nie wychodzi naprzeciw zarówno im, jak i nie jest w stanie zająć się najsłabszymi, bo jest nastawiona na „średniaków”, ale przy tym cały czas trzeba pamiętać, że to jednak tychże „średniaków” jest naprawdę najwięcej.

Warto też brać pod uwagę fakt, że nie wszyscy mają szansę stać się wielkimi wynalazcami, szefami własnych przedsiębiorstw czy samodzielnymi artystami. Ogromna większość jest skazana na los przeciętniaka, którego rolą pozostanie bycie trybikiem w jakiejś większej machinie. Jakkolwiek byśmy się w swoim rozbuchanym indywidualizmie nie buntowali, jest to po prostu fakt. Społeczeństwo nie może się składać z samych szefów.

Przeczytawszy kilka książek i artykułów o Japonii, doszedłem swego czasu do wniosku, że w tymże kraju chyba na dłużej nie mógłbym żyć. W społeczeństwie japońskim wręcz zakłada się, że wszelki indywidualizm jest zły, ponieważ tylko społeczeństwo jako całość się liczy. Jednostka zaś powinna się każdego dnia doskonalić w tym, do czego jest przeznaczona. Na dodatek wyuczony zawód to najczęściej „wyrok” na całe życie. Jako kontrast podaje się społeczeństwo amerykańskie zbudowane na skrajnym indywidualizmie, na przedsiębiorczości jednostek, na podziwie dla selfmademanów oraz na rywalizacji. Co jakiś czas faktycznie widzimy, że o ile Japończycy do perfekcji doprowadzają pewne technologie, to jednak Amerykanie od czasu do czasu zupełnie niespodziewanie zaskakują nas nowymi wynalazkami, które Japończykom pozostaje znowu tylko skopiować i udoskonalić. Gdybym miał jednak rekomendować model oświaty któregoś z tych krajów, nie wybrałbym żadnego z nich!

Tłamszenie indywidualizmu wydaje się fatalne dla psychiki młodego człowieka, ale życie w nieustannym „wyścigu szczurów”, gdzie konkurencja sprawia, że trudno zbudować zdrowe relacje międzyludzkie, również na tę psychikę nie ma dobrego wpływu.

Uważam, że wielkim atutem Japończyków jest umiejętność pracy w zespole. Swego czasu pewien emerytowany inżynier z zakładów włókienniczych wspominał przy mnie swoje spotkanie z delegacją jakiejś podobnej firmy z Japonii. Przy pomocy tłumacza zadał jednemu ze swoich japońskich odpowiedników jakieś pytanie na temat technologii. Okazało się, że ten nic nie wiedział, ale obiecał zapytać kolegów. Zapytał i potem sam odpowiedział. Przy kolejnych pytaniach sytuacja się powtórzyła, a przy niektórych cała delegacja stwierdziła, że musieliby się skonsultować ze swoimi kolegami, którzy pozostali w kraju, ponieważ oni takiej wiedzy nie posiadali. Polski inżynier był niezwykle zdziwiony, ponieważ gdyby to jemu zadano takie pytania, potrafiłby odpowiedzieć na wszystkie. Nie wiem, co prawda, czy te konsultacje z kolegami wynikały z faktycznej niewiedzy Japończyka, czy też raczej z potrzeby upewnienia się, że w ogóle wolno mu na takie pytania odpowiadać, ale przy założeniu, że faktycznie nie wiedział, wytłumaczenie tej sytuacji może być tylko jedno – praca w zespole, gdzie każdy ma bardzo ściśle określone zadania i nie ogarnia całości.

Nie jestem zwolennikiem dehumanizacji istot ludzkich, dlatego mimo, że japoński system często wydaje się imponujący, społeczeństwo trybików ślepo wykonujących swoje zadania do końca mnie nie przekonuje. Praca w zespole jednak, przy mądrej rezygnacji w określonych sytuacjach z indywidualnych ambicji na rzecz sukcesu grupy to jednak jest pewna społeczna wartość.

Amerykanie doskonale wiedzą jak zrobić dobry użytek z najlepszych. Zdają sobie sprawę z tego, że choć teoretycznie każdy jest potencjalnie człowiekiem sukcesu, w praktyce tak być nie może. Elita trzymająca władzę na drodze kooptacji absorbuje najzdolniejszych odpowiednio wcześniej organizując dla nich odpowiednie programy kształcenia, natomiast resztę wychowuje na zadowolonych z życia, że użyję tak modnego obecnie w Polsce określenia, lemingów. Oni czasami wierzą, że coś znaczą, że razem mogą coś zdziałać, ale jedyne realne zmiany mogą zostać dokonane jedynie przez działanie jednej elitarnej grupy przeciwko innej.

U nas szkoła wychowuje przeciętniaków, słabych spycha na margines, a inteligentnym podcina skrzydła. Rezultatem jest z jednej strony wiara we własną ponadprzeciętność i wyjątkowość, co niestety nie jest poparte morderczą pracą i w rezultacie nie znajduje potwierdzenia w statusie społecznym i pozycji majątkowej, a to z kolei prowadzi do frustracji. Na wczesnych etapach wielu projektów na przeszkodzie stają zazdrość o zdolności potencjalnego partnera, czyste lenistwo, strach przed narażeniem się możnym i niestety ciasne horyzonty spowodowane brakiem wiedzy i zainteresowań.

Swego czasu obserwowałem różnego rodzaju strony internetowe, których właściciele kreują się na specjalistów od sprzedaży. Jedna z tego typu autorek we wprowadzeniu tłumaczyła np. „Oczywiście zakładam, że masz świetny produkt/usługę do sprzedaży, ale nie wiesz jak z nim dotrzeć do klienta”. Tymczasem podstawowy problem to właśnie brak jakiegoś produktu, który naprawdę reprezentowałby wysoką jakość. Z jednej strony wiem, że uczniowie techników mechanicznych potrafią stworzyć wspaniałe „jeżdżące zabawki”, ale oni z kolei nie przejawiają wiary w możliwość ich sprzedaży, a drugiej wiem również, że wielu początkujących „biznesmenów” chce handlować po prostu niczym! Naprawdę niewielu jest takich, którzy mieliby pomysł na produkcję czegoś, co podbiłoby rynki światowe, albo przynajmniej krajowe. Z kolei jakże często dzieci tych, którzy już prowadzą całkiem udane interesy, nie są zainteresowane kontynuacją dzieła rodziców. Brak pomysłów na coś poważnego pokrywamy poczuciem humoru, co czasami ma pewną funkcję terapeutyczną, ale z drugiej strony często przekształca nas w błaznów, którzy sami siebie nie traktują poważnie.

Jeżeli do braku realistycznego myślenia dodamy elementy mistyki i magii w postaci zaklęć „to i tak się nie może udać”, „Żydzi nigdy nie pozwolą, żeby Polak odniósł sukces” itd. itp., to mamy od razu sytuację, gdzie się nawet nie próbuje zawalczyć o własny sukces. Rezultatem jest ucieczka do krajów, gdzie nie jest wstydem być lemingiem – na życie zarobisz, w razie czego załapiesz się na socjal, i można egzystować.

Przy tym należy pamiętać, że każdy polityk populistyczny, a oprócz paru nawiedzonych konserwatystów bez szans na jakiekolwiek zwycięstwo w wyborach, wszystkie ugrupowania mają charakter populistyczny, musi przede wszystkim walczyć o to, żeby w społeczeństwie było jak najwięcej zadowolonych z siebie lemingów. W innym przypadku bowiem mielibyśmy nieustanną walką każdego z każdym. Jak byśmy do tego nie podchodzili, liczba lemingów jest miarą sukcesu polityki grupy rządzącej w każdym demokratycznym państwie.

Wracając do edukacji. Likwidacja egalitarystycznego podejścia do dostępu do edukacji, zaowocowałaby z pewnością poczuciem krzywdy wielkich grup młodych ludzi, którzy poczuliby się „wykluczeni” już na starcie. Tak przecież było z uczniami zawodówek. Szkoły „elitarne”, do których chodzą albo uczniowie najlepsi, albo ci, których rodzice mają największe ambicje, to tak naprawdę już jest rzeczywistość. Na ich tle pozostaje cała masa szkół, dla absolwentów których obniża się kryteria wymagań maturalnych. Piszę tu zresztą o szkolnictwie średnim, a co z podstawowym i co z gimnazjami „dla wszystkich”? Nie sądzę, by zbyt wczesna selekcja miała dobry wpływ na wykształcenie właściwych postaw społecznych. Ideałem, wg mnie byłoby takie wychowanie młodych ludzi, żeby potrafili pracować jako grupy, natomiast w zależności od powierzonego grupie zadania przywództwo byłby w stanie automatycznie objąć ktoś, kto się do tej roli najlepiej nadaje, ale nie musiałaby być to rola przypisana mu na stałe.

Tak sobie siedzę i głośno myślę, ale co tu dużo gadać – obecnie najważniejszym problemem szkół jest to, by w ogóle było kogo uczyć. Szkoły się zamyka i zamknie jeszcze więcej. Setki nauczycieli zasilą grono bezrobotnych, emigrantów lub w najlepszym wypadku znajdą sobie nowe zajęcia. 

2 komentarze:

  1. Witam.
    Ciekawa jestem czy celowo pominął Pan pozycję, która najgłębiej wpaja posłuszeństwo, łącznie z pokorą i samozaparciem. Mam na myśli Biblię. Moim zdaniem ona jest na 1 miejscu. Ona najbardziej ogranicza, podporządkowuje i wychowyuje do posłuszeństwa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To jest problem dość złożony. Jest wielce prawdopodobne, że u źródeł systemu edukacji, którego kontynuatorem jest obecny, jest tradycja szkół klasztornych wychowujących do posłuszeństwa wszelkim hierarchom (kościelnym i świeckim). Akurat trochę wiem, jak wyglądają współczesne lekcje religii w szkołach i mogę stwierdzić, że akurat znajomość Biblii jest tam na ostatnim miejscu, natomiast próbuje się wpoić posłuszeństwo wobec wymysłów raczej dziewiętnastowiecznych niż starszych. Niemniej niewątpliwie pojęcie Boga jako potężnego władcy wymagającego bezwzględnego posłuszeństwa ma swoje źródło w hebrajskich mitach przejętych od innych ludów semickich i z pewnością zaważyło na całej naszej kulturze.

      Generalnie jednak w tym wpisie głośno się zastanawiam, czy kształcenie umiejętności podporządkowania się jakiemuś zwierzchnikowi jest do końca takie godne potępienia. W końcu nie wszyscy mamy szansę zostać szefami - zdecydowanie większość z nas to czyiś podwładni. Można oczywiście żyć w stanie permanentnego buntu i frustracji, ale czy warto?

      Usuń