środa, 30 stycznia 2013

O podejściu do powstań narodowych (3)



Powstanie styczniowe nie bez racji zalicza się do jednego z najbardziej tragicznych zrywów narodowowyzwoleńczych w naszych dziejach. Klęska Rosji w wojnie krymskiej, w której to Wielka Brytania wylądowała na Krymie, żeby nie pozwolić Rosji wzmocnić się kosztem Turcji, spowodowała złudne wrażenie, że oto jest to kraj tak słaby, że nadeszła pora na podniesienie głowy. Zniesienie 25-letniego stanu wojennego po przegranym powstaniu listopadowym przyniosło pewną „odwilż” w Królestwie Polskim” a margrabia Aleksander Wielopolski zdawał się prowadzić politykę bardzo propolską (sam Polak, obsadzał stanowiska również Polakami). Doskonale zdaję sobie sprawę, że podobnie jak „gdybanie” porównywanie postaci z różnych epok historycznych jest zabiegiem ryzykownym i często na manowce wiodącym, ale nie mogę się oprzeć porównaniu Wielopolskiego z Edwardem Gierkiem. Obu łączyła chęć zbudowania wszystkiego, co najlepsze, w Polsce, dla Polski, z Polakami i dla Polaków, ale jednak z jednym zastrzeżeniem – w wieczystej zależności od Rosji.

Nastroje patriotyczne wśród środowisk świadomych politycznie były gorące, a przy tym warte zaznaczenia jest i to, że była to ostatni raz, kiedy mieszkańcy zarówno Królestwa Polskiego (Kongresowego), jak i tzw. ziem zabranych, czyli tych na wschód od niego, wystąpili jako spadkobiercy państwa, którego na mapie nie było już od niemal 70 lat. Manifestacja Jedności Rzeczypospolitej Obojga Narodów w Horodle z 10 października 1861 roku zgromadziła przedstawicieli nie tylko wszystkich ziem dawnej Rzeczypospolitej, ale również cały ich przekrój społeczny. Przybyli więc nie tylko przedstawiciele szlachty, ale również mieszczaństwa i chłopstwa. Apollo Korzeniowski, ojciec Josepha Conrada, napisał odezwę, w której zwracał się do „Braci Polaków, Rusinów i Litwinów”, co oznaczało, że nie tylko nawiązywał do idei dawnej Rzeczypospolitej, ale uznawał równorzędność ludności ukraińskiej (zwanej wówczas ruską) w ramach tej, która miała się odrodzić. Była to więc idea nie w duchu późniejszego nacjonalizmu plemiennego, ale obywatelsko-państwowego. Najbardziej fascynujący jest dla mnie fakt, że tysiące ludzi z tych wszystkich ziem faktycznie przybyły pod Horodło (samego miasteczka pilnowały wojska rosyjskie).

Powstanie wybuchłoby więc tak, czy inaczej, zwłaszcza, ale wiemy wszyscy, że zostało ono przyspieszone przez brankę zarządzoną przez Wielopolskiego. Oczywiście możemy próbować Polaka-rosyjskiego namiestnika usprawiedliwić, wychodząc z założenia, że był jedynym rozsądnym Polakiem, który chciał ocalić to, co samemu udało mu się dla Polski i Polaków zdobyć. Musimy jednak pamiętać, że ówczesna armia rosyjska nie przeszła była jeszcze reformy Milutina. Wojsko nie miało nawet koszar – żołnierze spali w ziemiankach, lub jeśli mieli szczęście na prywatnych kwaterach. Służba mogła trwać od kilkunastu do 25 lat, a więc te „gorące głowy”, czyli tych młodych chłopców, którzy planowali powstanie Wielopolski skazał na los porównywalny do zsyłki, a z punktu widzenia ich rodzin do śmierci.

Wspaniała idea odrodzenia Rzeczypospolitej – tym razem Trojga Narodów – się nie udała, bo obiektywnie oceniając sytuację, udać się nie mogła, zaś represje, jakie po niej nastąpiły pogrążyły kraj w długotrwałym stanie traumy, która kazała wypracować inne metody objawiania się polskiego poczucia narodowego. Nie łudźmy się jednak – wielu Polaków, tak samo jak przedtem i potem, po prostu urządzało sobie „normalne” życie i trudno do nich mieć o to pretensje. Stefan Żeromski w swoich „Dziennikach” pisze o ziemiańskiej rodzinie szlacheckiej, u której mieszkał pracując jako korepetytor, że żyje tylko bieżącymi interesami, zaś sprawa polska wcale jej członków nie interesuje.

Z drugiej strony jednak to właśnie po powstaniu styczniowym narodzą się nowoczesne nacjonalizmy – myślenie plemienne podparte pseudonaukowymi teoriami. Polacy uczą się zachowywać swoją tożsamość w warunkach już nie tylko braku państwa, ale i represji wobec własnego języka i tradycji. Przy pomocy władz rosyjskich tworzy się nacjonalizm nowolitewski – zdecydowanie wrogi wobec polskości. W zaborze austro-węgierskim powstaje nacjonalizm ukraiński. Idea przedrozbiorowej Rzeczpospolitej, kraju powszechnej szczęśliwości wszystkich zamieszkujących ją ludów, ustępuje myśleniu plemiennemu. O walce o Polskę w przedrozbiorowych granicach nie ma już co marzyć.

Zygmunt Korczyński z powieści Elizy Orzeszkowej gardzi swoim ojcem i powstaniem, w którym ten brał udział. On jest „nowoczesnym Europejczykiem”. Nie był wcale jakimś wyjątkiem. Podczas gdy władze carskie majątek jednej rodziny szlacheckiej konfiskowały w ramach represji popowstaniowych, inny majątek przepadał, bo jego właściciel wolał go sprzedać i a pieniądze przehulać w Paryżu.

Gdyby nie „odwilż” roku 1905, niewykluczone, że rusyfikacja na ziemiach polskich postępowałaby nadal, a w naszych czasach być może bylibyśmy jak Irlandczycy. Niewykluczone, że posiadalibyśmy świadomość odrębności, ale wyrażalibyśmy ją po rosyjsku. Trudno powiedzieć. Chłopi ziemię zawdzięczali władzom carskim, bo deklaracja władz powstańczych nic dla nich nie znaczyła. Tutaj „praca organiczna” prowadzona przez polską inteligencję przyniosła chyba najwięcej pozytywnych zmian, ponieważ o ile jeszcze podczas powstania niektóre wsie były przeciwne „pańskiej rebelii”, to już pod koniec XIX wieku wielu chłopów już zaczęło się uważać za najprawdziwszych Polaków.

Świadomość historyczna powstania styczniowego przetrwała i to do niej nawiązywał później Józef Piłsudski tworząc swoje legiony. Oczywiście znowu można tutaj zastosować porównanie do Czechów, którzy powstań nie urządzali, a kiedy już swoje państwo po I wojnie światowej stworzyli, było ono jedną z nielicznych demokracji w Europie, a przy tym państwem rządzonym w niezwykle nowoczesny sposób. Jednakże od samego początku Czesi startowali z zupełnie innej pozycji, z zupełnie innymi tradycjami, a właściwie z ich brakiem!

Nie potrafię do końca pochwalić wybuchu powstania, które nie mogło się udać. Nie chcę się tutaj wdawać w analizę „polskiego piekła”, jakie sobie nawzajem urządzali politycy nim kierujący, ale fakt, że od czasu do czasu Polaków porywają pomysły może i szalone, ale przy tym szlachetne, to na pewno nie jest powód do wstydu. Życie w dobrowolnym poddaństwie człowiek o jakimś minimalnym poczuciu godności i honoru uważa za nie do przyjęcia. Już choćby z tego względu powinniśmy choć trochę zrozumieć naszych przodków, którzy na „szalone” czyny się poważyli.

„Syzyfowe prace” Żeromskiego uważam za jeden z najlepszych tekstów w literaturze polskiej. Doskonale zdaję sobie sprawę, że obecnie nawet nauczyciele-poloniści uważają tę powieść za „nudziarstwo”, a młodzież nie chce jej czytać. Dla mnie, kiedy ją czytałem w szkole podstawowej, była jednym z największych doświadczeń literacko-edukacyjnych. Jest to przecież opowieść o tym, jak można manipulować młodymi ludźmi umiejętnie działając na ich ambicje. Nauczyciel Majewski tworząc „elitarne” kółko uczniów, którzy robią coś więcej, niż tylko wkuwają obowiązkowe lekcje, bo interesują się nie tylko nowoczesnymi osiągnięciami nauki, ale także  również „nowoczesną” myślą polityczną, która dziwnym trafem wszystko sprowadzała do logicznej konieczności posłuszeństwa carowi, to przecież nic innego jak kreowanie „młodego wykształconego”. No może nie „z wielkiego miasta”, bo Kielce (powieściowy Kleryków) do największych nie należały, ale generalnie zjawisko jest porównywalne. Natomiast pojawienie się Zygiera i jego recytacja „Reduty Ordona” na lekcji polskiego, którego nauczyciel uważa zarówno swój przedmiot, jak i siebie samego za najmniej ważne ogniwo w procesie edukacyjnym klerkowskiego gimnazjum, to jedna z najmocniejszych scen w polskiej literaturze, bo oto przestawia sposób myślenia prawie zrusyfikowanych „młodych wykształconych” na tory romantycznych uniesień, które w jakiejś zimnej kalkulacji być może są szalone i niebezpieczne, ale bez których nie wiadomo, czy w ogóle warto żyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz