piątek, 25 stycznia 2013

O podejściu do powstań narodowych (2)



Pisząc książkę z tematyki fantastyki historycznej można oczywiście wyeliminować powstania, zarówno listopadowe jak i styczniowe. Jeżeli bowiem weźmiemy pod uwagę bierność większości społeczeństwa (zresztą wielu społeczeństw i w każdej epoce), gdyby nie Piotr Wysocki i jego podchorążowie, życie polskie toczyłoby się w formie Królestwa Polskiego, tworu, który teoretycznie posiadał konstytucję (oktrojowaną przez cara), ale której carskie władze nie przestrzegały, ale gdzie jednak językiem urzędowym był polski. Na dodatek jest to okres początku rozkwitu polskiej gospodarki – dzięki takim „kolaborantom”, jak gen. Zajączek, czy książę Drucki-Lubecki, powstała m.in. przemysłowa Łódź. Podręczniki do historii, kiedy mówią o „kaliszanach” czy innych ruchach polskich, nie wspominają o aspiracjach niepodległościowych, bo, jeśli nie liczyć Waleriana Łukasińskiego i jego Narodowego Towarzystwa Patriotycznego (wcześniej Wolnomularstwa Nrodowego), nie przekraczającego 300 członków, większość społeczeństwa, jak to zwykle bywa, zajęta była urządzaniem sobie codziennego życia. Można by więc zaryzykować stwierdzenie, że gdyby nie powstanie listopadowe, naród żyjący w granicach Królestwa Polskiego zachowałby autonomię w sferze języka i pewnych instytucji, ale o oderwaniu się od kontroli Rosji nigdy nie miałby szans nawet marzyć, nie mówiąc już o odzyskaniu dawnych granic (w tym pozostałych zaborów). 

Wiemy jednak, że powstanie, które przekształciło się w regularną wojnę dwóch armii, skończyło się restrykcjami i stanem wojennym, który zakończył car Aleksander II po klęsce Rosji pod Sewastopolem. Przegrana wojna krymska z Wielką Brytanią została przyjęta przez aktywne politycznie środowiska polskie jako oznaka znacznego osłabienia zaborcy. Stąd też pełne nadziei na zwycięstwo przygotowania do kolejnego powstania.

Załóżmy jednak, że powstanie listopadowe nie wybucha. Narodowa egzystencja Polaków pewnie nie zostałaby przerwana. Polska byłaby więc takim PRLem, z tym, że bardziej „organicznie” związanym z Rosją (poprzez osobę władcy), gdzie na zewnątrz wszystko byłoby polskie, zaś nie ulegałoby wątpliwości, że faktycznie rządzą i tak Rosjanie. Na dodatek Królestwo Polskie było o wiele mniejsze niż PRL. Los polskości tzw. ziem zabranych (na wschód od Królestwa, w tym w Okręgu Białostockim włączonym dzięki paktowi Napoleona i Aleksandra I bezpośrednio do Rosji) natomiast byłby przesądzony, choć pewnie restrykcje wobec języka przebiegłyby w bardziej łagodny sposób niż to miało miejsce po powstaniu listopadowym. Polskie władze Królestwa w ścisłej współpracy z Rosją pewnie zbudowałyby infrastrukturę gospodarczą, chłopi pewnie doczekaliby się uwłaszczenia, a dzięki przemysłowi wzrósłby ogólny dobrobyt kraju. W ten sposób wielu naszych przodków, z których większość najczęściej to ludzie pokój miłujący, najprawdopodobniej przyzwyczaiłoby się do sytuacji. Bylibyśmy czymś na kształt Wielkiego Księstwa Fińskiego, które się specjalnie nie buntowało, tylko spokojnie doczekało I wojny światowej.

Czasami stawia nam się za przykład Czechów, albo Finów właśnie. Oto narody te powstań nie urządzały, a i tak przetrwały i mają się dobrze. W jakimś stopniu to prawda, ale warto jednak się zastanowić nad sytuacją tych narodów w XIX wieku. W Finlandii rządzi szwedzkojęzyczna szlachta, zaś kraj ten przedtem też nie był niepodległy, bo podlegał panowaniu szwedzkiemu. Nowoczesny nacjonalizm fiński zaczyna się dopiero rodzić. Czesi i ich język po wojnie trzydziestoletniej praktycznie znikają. W XIX wieku czeskojęzyczni chłopi dopiero zaczynają się osiedlać w miastach, a intelektualiści dopiero zaczynają tworzyć narodowotwórcze sposoby myślenia. Miasta były praktycznie całe niemieckie i dopiero napływ ludzi ze wsi i ciężka praca owych intelektualistów doprowadza do tego, że Czesi na nowo pojawiają się jako naród. Tej sytuacji nie można w żaden sposób przyrównać do sytuacji Polski, gdzie istniała bardzo świeża pamięć posiadania własnego wielkiego państwa, które co prawda w XVIII wieku popadło w ruinę, ale jednak istniało. Na dodatek, i to zawsze podkreślam, polska szlachta, podobnie jak współcześni Amerykanie, żyła w atmosferze autopropagandy, która kazała jej wierzyć, że Rzeczpospolita ma najwspanialszy ustrój na świecie, że Polacy są najwspanialszym narodem i że życie w Rzeczypospolitej było najszczęśliwsze w porównaniu z życiem w krajach rządzonych absolutnie. Doskonale wiemy, że to nie była do końca prawda, bo dobrobyt nie obejmował wielu warstw społecznych, z kolei korzystanie z dóbr materialnych doprowadziło szlachtę do zgnuśnienia i intelektualnego otępienia (czasy saskie), ale faktem pozostaje, że wspomnienie własnego niepodległego państwa miało ogromny wpływ na sposób myślenia organizatorów zrywów patriotycznych. Jeżeli dorzucimy do tego fakt, że przecież u schyłku I Rzeczypospolitej pojawiły się pomysły na ustrój państwa całkiem nowoczesne, to powinno nam uświadomić, że naród mający ambitne elity, z których część uważała, że ma dla kraju lepszy plan niż absolutne rządy krajów zaborczych, nie mógł się zachowywać jak ludzie, którzy dopiero zaczęli sobie uświadamiać, że są narodem (Czesi czy Finowie). Zestawianie ich ze spadkobiercami I Rzeczpospolitej, jednego z największych terytorialnie krajów Europy, jest kompletnym nieporozumieniem. I nie chodzi tu wcale o żadną pogardę wobec Czechów czy Finów, a o zwykłą konstatację rzeczywistego etapu rozwoju myślenia narodowego w XIX wieku.

Być może więc bez powstania listopadowego nikt nie chciałby mieszkańców Królestwa Polskiego rusyfikować (choć na wschód od niego już tak), ale wszelkie ambicje narodowe należałoby sobie darować, zaś jedyna droga realizacji ambicji indywidualnych wiodłaby przez Petersburg. 

CDN

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz