niedziela, 13 stycznia 2013

Czytanie kryminałów, czyli rzecz o Borisie Akuninie


Kryminałów nie czytałem chyba od czasów liceum. No może trafił się później jakiś Ludlum przed trzydziestką, ale w końcu stwierdziłem, że powieści tego typu są generalnie dość „płaskie”, a w warstwie psychologicznej dość naiwne. M.in. kierując się tym uprzedzeniem darowałem sobie opasłe tomy Stinga Larssona, choć filmy (zarówno ten amerykański, jak i wcześniejsze, szwedzkie, obejrzałem z zainteresowaniem). Dobry film sensacyjny czy nawet sfilmowany klasyczny kryminał z przyjemnością obejrzę.

Chyba już kiedyś wspominałem, że wybierając się w zeszłym roku na wakacje zakupiłem audiobooka w celu wysłuchania go podczas podróży samochodem nad morze. Pisałem też, że jak wielkie było moje gapiostwo, bo zapomniałem, że w samochodzie mam tylko odtwarzacz CD, a nie formatu MP3. Mimo to, „Azazela” Borisa Akunina wysłuchałem wraz z rodziną w wakacyjne wieczory korzystając z laptopa. „Gambit turecki” kupiłem już jako pliki MP3 do ściągnięcia przez Internet, przekonwertowałem na pliki typu wave i nagrałem na kilka płyt CD, żeby można ich było słuchać w samochodzie. Tak się wciągnęliśmy w to rodzinne słuchanie, że to samo zrobiłem z „Lewiatanem”, ale potem, kiedy nasze uzależnienie stało się już faktem, z przerażeniem odkryłem, że pan Krzysztof Gosztyła, który fenomenalnie oddaje narrację gruzińskiego pisarza tworzącego po rosyjsku, czy też rosyjskiego pisarza o gruzińskim pochodzeniu (prawdziwe nazwisko autora to Grigol Szalwas je Czchartiszwili), dalszych części nie nagrał!

Ściągnąłem więc sobie „Śmierć Achillesa” po rosyjsku i to od razu audiobooka i ebooka. Udało mi się nawet przeczytać i równocześnie wysłuchać cztery pierwsze rozdziały. Muszę jednak przyznać, że choć generalnie sens akcji i większości dialogów pojąłem, była to przede wszystkim bardzo poważna lekcja pokory dotycząca mojej znajomości rosyjskiego słownictwa i gramatyki. Zmęczony i upokorzony koniecznością nieustannego sięgania do słownika, zakupiłem ebooka po polsku i w jeden dzień pochłonąłem, czym złamałem swoją wieloletnią zasadę, żeby kryminałów nie czytać.

Potem poczułem się jak nastolatek mojego pokolenia, który pochłaniał strony setkami i tysiącami kosztem szkolnych podręczników i lektur obowiązkowych. Różnica polegała tylko na tym, że czytając do trzeciej w nocy nie muszę się kryć z latarką pod kołdrą, ponieważ moja żona jest taką samą maniaczką czytelnictwa.

Już dawno zauważyłem, że książki zaliczane do tzw. „wielkiej literatury”, czyli takie, na temat których literaturoznawcy robią doktoraty i habilitacje, nie są książkami erudycyjnymi. Owszem zmuszają do myślenia, penetrują zakamarki ludzkiej psychiki, eksplorują stosunki interpersonalne i społeczne, ale nie zawierają czegoś, co nazwałbym wiedzą ekspercką. Tymczasem autorzy literatury zaliczanej do poślednich lig, czy to kryminałów, czy romansideł historycznych, popisują się niesamowitym znawstwem realiów opisywanych miejsc i epok, dokładając do tego mnóstwo szczegółów z dziedzin, o których akurat rozmawiają bohaterowie – od gatunków perfum, przez typy roślinności ogrodowej po detale uzbrojenia jakiegoś mało znanego plemienia papuaskiego.

Erast Pietrowicz Fandorin, bohater cyklu Akunina, umieszczonego w XIX i XX wieku, jest postacią w pewnym stopniu dość nierealną, bo nagromadzenie szeregu cech pozytywnych w połączeniu z niezachwianym szczęściem w grach hazardowych już wzbudza nieco podejrzeń, ale bardzo szybko czytelnik wchodzi w konwencję i daje się pochłonąć przygodom geniusza rosyjskiej kryminalistyki czasów carskich.

O ile pierwsze części nie wzbudziły moich emocji politycznych, to zbliżając się ku końcowi XIX stulecia Fandorin nieuchronnie staje się częścią mechanizmu, które my, Polacy, znamy jako carat, choć na szczęście autor czyni go człowiekiem zdającym sobie sprawę ze złych cech reżimu. To więc, że bohater nie polubi rewolucjonistów, specjalnie mnie ani nie dziwi, ani nie martwi. Kiedy jednak planuje rozbić grupę polskich socjalistów-nacjonalistów szykujących spisek w Moskwie („Diamentowa karoca”), poczułem pewne rozdarcie, bo kiedy jeden z policjantów mówi, że oni nawet jeżdżą do Japonii, żeby szkodzić Rosji, od razu przyszedł mi do głowy Józef Piłsudski, który faktycznie był w Tokio oferując polską akcję dywersyjną na tyłach prowadzącej wojnę z Japonią Rosji. Moskiewscy Polacy z powieści okazują się jednak gangiem zwykłych włamywaczy z Warszawy „na gościnnych występach”.

Później jednak, w retrospektywnej części „Diamentowej karocy”, rozgrywającej się w Japonii niemal trzydzieści lat wcześniej, Fandorin przesłuchuje w Jokohamie nieletnią prostytutkę, Polkę, Basię Zajączek, którą nazywa swoją rodaczką, a to już odebrałem z pewnym wewnętrznym buntem.

Boris Akunin to japonista z wykształcenia, więc w „Diamentowej karocy” stworzył sobie ogromne pole do erudycyjnych popisów. Myślę jednak, że przebija w tym tekście również fascynacja pokolenia mojego i starszego japońskimi sztukami walki, które kazały nam wierzyć, że są one o niebo bardziej skuteczne od europejskich. Fandorin, przybierając pozycję z angielskiego boksu otrzymuje kopniaka między pięściami, przez co doświadcza słynnej walki nogami. Oczywiście, że mógł trafić na mistrza posługiwania się nogami, ale trzeba od razu zaznaczyć, że w ju-jitsu tak wielu kopnięć, zwłaszcza wysokich, się nie stosowało, żeby nazywać je sztuką walki nogami, natomiast okinawskie karate pojawiło się w miastach Japonii nieco później. Na dodatek klasyczne karate nie kładło większego nacisku na trening technik nożnych niż ręczne. I znowu – nie preferowało też kopnięć wysokich.

Tak czy inaczej, sensacyjne akcje z udziałem zbuntowanych samurajów i „skradaczy” (shinobi, znanych szerzej jako ninja), sprawiają, że czytelnik nie może się nudzić. Kiedy natomiast Fandorin co i rusz odkrywa, że nic nie jest takie, jak mu się wydaje, zaś mistrz ninja wykłada mu swoją zbrodniczą filozofię jako „diamentową karocę” obok karoc wielkiej i małej (w polskiej terminologii buddystycznej przyjęła się nazwa „wóz”: hinajana – mały wóz i mahajana – wielki wóz), człowieka Zachodu mogą przejść ciarki. Wielki podziw dla japońskiej kultury może również ulec pewnej weryfikacji, kiedy się odkryje jak bardzo różni się sposób wychowania Japończyków od zachodniego. A tak przy okazji – „Diamentowa karoca” to chyba jedyna z dotychczas przeczytanych powieści Akunina, gdzie najdłużej kierowałem podejrzenia przeciwko niewłaściwym osobom. We wcześniejszych, pochlebiam sobie, odgadywałem morderców dość wcześnie. O ile jednak we wcześniejszych odcinkach serii o radcy Fandorinie mieliśmy do czynienia z dość prostą dychotomią dobro kontra zło, to w „Diamentowej karocy” wszystko jest po japońsku (wcale nie „jako tako”!) – każdy ma swoje racje i każdy, nawet „akunin” (główny złoczyńca), kieruje się jakimś kodeksem.
Końcówka książki, nawiązująca do pierwszej części, dziejącej się w 1905 r. (w polskim wydaniu jest to osobny tom) zaskakuje i mrozi krew w żyłach (przynajmniej mnie).

Tymczasem Krzysztof Gosztyła nagrał „Świat jest teatrem”, czyli część trzynastą przygód Erasta Fandorina. Zanim zakupię audiobooka, chyba jednak przeczytam „Nefrytowy różaniec”. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz