piątek, 29 marca 2013

To Mr Albert Arnold Gore jr., esq....



When somewhere folks are scared of a twister,
The ink has frozen in my printer,
‘Tis our Polish ‘Happy Easter’,
This year, like Christmas, white as in winter.

I’m sitting here, grunting and wheezing,
Mad as a hatter or even more,
Totally crazy with this local freezing!
Where’s global warming, damn Mr Gore?

Not being Nigerian nor even Greek,
I shouldn’t complain since it is normal,
I don’t know why I get so freak
And use lots of words so informal.

I can’t stand the snow in the street,
And I’m fed up with the ice!
Hey, Mr Gore, come over, my sweet,
And look straight in my eyes.

Instead of talking, ranting, performing
Starring and scaring folks everywhere
Please bring me some of your global warming
For this local freezing is damn hard to bear!

czwartek, 28 marca 2013

Kiedy walczący o tolerancję stają się totalitarystami



W dyskusjach z homofonami często tłumaczę im, że prawo homoseksualistów do rodziny alternatywnej, czy do manifestacji swoich uczuć (np. trzymanie za rękę partnera w miejscu publicznym) wcale nie oznacza, że upadnie rodzina heteroseksualna. Ergo argument homofonów, że teraz geje i lesbijki zakażą małżeństw kobiet i mężczyzn, a dzieci będzie się zabierać parom heteroseksualny, żeby dać na wychowanie związkom homoseksualnym, jest beznadziejnie głupi i wynika z paranoicznej nadinterpretacji. Zdrowy rozsądek podpowiada, że obawy obrońców tradycyjnych heteroseksualnych małżeństw wychowujących własne dzieci są bezpodstawne. Zawsze tak uważałem, aż do dzisiaj. Dziś rano przeczytałem artykuł http://wiadomosci.onet.pl/kraj/zapisy-o-tradycyjnej-rodzinie-znikna-z-podreczniko,1,5455266,wiadomosc.html , z którego wynika, że chyba jednak się mylę, a środowiskom homoseksualnym nie chodzi jedynie o prawo do własnej tożsamości i życia wg własnego stylu. Wygląda na to, że to nie wystarczy, bo oto trzeba przeprogramować myślenie całej populacji, czy się to komuś podoba, czy nie. Z podręczników szkolnych mają zniknąć wszelkie zapisy o tradycyjnej rodzinie typu mama+tata+dzieci.

Nie tak dawno młody naukowiec z Uniwersytetu w Białymstoku napisał na swoim blogu, że czuje, że ma do czynienia z dyskryminacją, kiedy kwiaciarka pyta kupującego kwiaty mężczyznę „To dla dziewczyny?” Znaczy to wg niego, że powszechne myślenie jest heterocentryczne i należy to zmienić. Być może zakazałby również kolegom przy piwie rozmawiać o dziewczynach, czy koleżankom plotkować o mężczyznach. Nie wiem, może przesadzam, ale pojawiają się poważne przesłanki, że mamy do czynienia z zalążkiem zjawiska, którego chyba należy się obawiać.

Po Internecie krąży „tweet” rzekomo umieszczone przez amerykańskiego aktora, Morgana Freemana: „Nienawidzę słowa homofobia. To nie jest fobia. Ty się nie boisz. Ty jesteś dupkiem”. Bardzo mi się to hasło podoba, bo faktycznie większość ludzi określanych mianem homofobów to po prostu agresywni nienawistnicy atakujący wszystko, co inne. Wyżej wymienione teksty – artykuł z Onetu i wpis na blogu młodego literaturoznawcy mogą wywołać jednak prawdziwą fobię, wręcz paniczny strach przed zamachem na to, co większości wydaje się naturalne. Nie wspominam już ludzi religijnych, bo oni podpierają się jeszcze argumentami nadnaturalnymi.

Próbuję sobie zracjonalizować całą tę sytuację i chyba myślę, że wiem, na czym polega problem. Tłumaczę sobie, że nie jest to problem wszystkich homoseksualistów, a jedynie grupy lewicowych działaczy politycznych. Historia pokazuje bowiem, że organizacje powołane przez jakieś środowiska w celu walki o ich prawa, po osiągnięciu podstawowych celów nie do końca widzą sens dalszego działania i istnienia, więc siłą rzeczy muszą eskalować żądania, kreując sztuczne problemy. Większość robotników w XIX i XX wieku chciała po prostu lepszego życia dla siebie i swoich rodzin (o cholera, napisałem „rodzina”… ale chyba cenzura jeszcze nie zaczęła działać). Ludzie, którzy obwołali się ich reprezentantami zaproponowali jednak rewolucję i komunizm. Wiemy, czym się to skończyło. Tymczasem w Stanach Zjednoczonych postulaty małej partii socjalistycznej zostały i tak zrealizowane bez większych wstrząsów i pompy. Sufrażystki działające na przełomie XIX i XX wieku musiały stawić czoło naprawdę poważnym represjom ze strony władz, ale naprawdę miały o co walczyć, ponieważ pozycja kobiet w wiktoriańskim społeczeństwie była nie do pozazdroszczenia. Wszystkie cele wczesnych feministek zostały osiągnięte, ale działacz(ka) musi działać, więc czymś się trzeba zajmować. I teraz uwaga, z całą pewnością jest się czym zajmować, bo traktowanie kobiet nawet w krajach z pozoru cywilizowanych potrafi być skandaliczne! Jest o co walczyć, tylko że należy walczyć o konkretne sprawy. Sytuacja homoseksualistów w Polsce jest nadal mało ciekawa, choć coraz więcej gejów i lesbijek „wychodzi z szafy” i… nic się specjalnego nie dzieje. Jak na kraj, gdzie jeszcze trzydzieści lat temu tajne służby przeprowadzały akcję „Hiacynt”, a homoseksualizm był piętnowany i ośmieszany publicznie, to już jest postęp. Niemniej na pewno jest jeszcze wiele do zrobienia. Niedawna wypowiedź Lecha Wałęsy pokazała, że faktycznie w uświadamianiu społeczeństwa na temat orientacji seksualnych jesteśmy daleko w tyle Rzecz w tym, że trzeba to robić mądrze i z poszanowaniem dla innych, których, jak się wydaje, jest jednak większość.

Tyrania większości nad mniejszością jest niewątpliwie zła, ale jak nazwać tyranię mniejszości nad większością? Przecież właśnie po to pozbyliśmy się reżimu komunistycznego, żeby to jednak większość mogła decydować o swoim losie. Temat to bardzo skomplikowany i zawsze trudno tutaj będzie o dobre rozwiązanie, dlatego właśnie jedyną receptą jest dość wyświechtane dziś słowo – tolerancja. Musimy się uczyć wzajemnie tolerować. Ja bym poszedł dalej i zachęcał, żebyśmy się nie tylko tolerowali, ale spróbowali trochę polubić.  Rozwiązania totalitarne w stylu narzucenie jednego sposobu myślenia wszystkim przy pomocy metod administracyjnych, to zamach na tolerancję i demokrację.

Mam znajomych gejów i lesbijki. Nie widzę żadnego problemu w ich funkcjonowaniu w społeczeństwie. Należę do tych, którzy są daltonistami jeśli chodzi o kolor skóry, nie widzę żadnej różnicy między ludźmi różnych wyznań, narodowości czy orientacji seksualnych. Oczywiście tam, gdzie oni chcą, żebym dostrzegł ich odmienność, ponieważ są z niej dumni, to dostrzegam i nadal nie widzę w tym problemu. Trzeba jednak zdać sobie sprawę z tego, że kiedy następuje próba zachwiania pewnej równowagi, ponieważ jedna grupa chce przeforsować swój sposób myślenia kosztem sposobu myślenia innych, ci inni raczej zewrą szeregi w opozycji. W dyskusjach z homofobami (tymi naprawdę z fobią, a nie z nienawistnymi dupkami) tłumaczę, że nie ma się czego ani kogo bać. Przeczytawszy dzisiejszy artykuł w Onecie poczułem, że wytrącono mi argument z ręki. Jako mąż tej samej kobiety od 22 lat i ojciec dwojga dzieci poczułem się jak ktoś, kogo razem z moją rodziną ktoś chce wymazać gumką. Fatalne uczucie.

Z pewnością nie zacznę się bać, ani tym bardziej nienawidzić, moich znajomych o orientacji homoseksualnej, ale z pewnością zacznę podejrzliwie podchodzić do wszelkich organizacji politycznych z homoseksualizmem jako ideologią.

wtorek, 26 marca 2013

13 minut opóźnienia a sprawa polska



Należę do wyborców, którzy mają swoje poglądy, ale ponieważ żadna z obecnie istniejących partii politycznych nie odpowiada im wszystkim, chętnie słucham dyskusji politycznych, zwłaszcza przed wyborami i jestem otwarty na wszystkie propozycje, które są w stanie mnie przekonać. W żadnym wypadku więc nie należę do żadnego z elektoratów żelaznych, gdyż jestem elektorem chwiejnym. O ile w przypadku tych właśnie tzw. żelaznych elektoratów wszelkie kampanie wyborcze to po prostu strata pieniędzy, bo ich członkowie i tak swoje wiedzą i zdania nie zmienią, ja chętnie dam się przekonać. Oczywiście jest jeden problem, a mianowicie moja mała wiara i moje pierwsze wykształcenie. Wbijano nam bowiem do głowy na uniwersytecie, że historyk musi mieć krytyczne podejście do źródeł. Przyznam szczerze, że nie ułatwia to życia, ponieważ ograniczone zaufanie do wszelkich informacji i ich źródeł powoduje swego rodzaju paraliż decyzji. Przyjmując jednak pozycję bezstronnego (no niestety w tym momencie jestem już trochę za stary i zbyt wiele się naczytałem o hermeneutyce, żeby wierzyć w obiektywizm czyichkolwiek opinii, włącznie z własnymi) obserwatora, można dostrzec wiele ciekawych, a przy tym zabawnych rzeczy, które w jakiś tam sposób rekompensują ten brak „amerykańskiego” entuzjazmu.

Należę do tych, którzy się rozczarowali do rządu Platformy Obywatelskiej, choć niekoniecznie z tych samych powodów, z których krytykuje go Prawo i Sprawiedliwość, czy inne partie. Uważam, że partia ta zachorowała na gierkowszczyznę, prowadzi beznadziejną politykę zagraniczną, zwłaszcza w stosunku do Unii Europejskiej, buduje sobie elektorat przy pomocy mnożenia stanowisk urzędniczych i generalnie jest zaprzeczeniem tego, czym miała być. Biurokratyzuje pracę nauczycieli i naukowców, działa przeciwko drobnemu biznesowi, wyraźnie biorąc stronę biznesu wielkiego, najlepiej zagranicznego (od razu zastrzegam, że nie jestem przeciwnikiem obcego kapitału na polskim rynku). Na dodatek na samym początku Donald Tusk pokazał, że ma cholewę zamiast gęby, mieląc podpisy w sprawie referendum na temat jednomandatowych okręgów wyborczych. Jestem więc krytyczny wobec rządu Donalda Tuska i wobec niego samego jako szefa swojej partii, z której wyeliminował wszystkich polityków o jakiejś osobowości, czyli o samodzielnej pozycji.

Nie umiem jednak, no po prostu nie umiem, „jechać” po całości. Osobiście uważam, że za te punkty, które mnie się nie podobają, powinno się odsunąć PO od władzy, ale nie umiem się przyczepić jakiejś drobnostki, w imię tego, żeby tylko tej krytykowanej grupie za wszelką cenę „dowalić”.

Dzięki linkowi znajomego na Facebooku trafiłem dziś na tekst na portalu „W polityce”: http://wpolityce.pl/wydarzenia/49936-promocyjny-falstart-wroclawskiego-pendolino-pedzacy-z-grzegorzem-schetyna-na-pokladzie-pociag-zaliczyl-opoznienie . Właściwie już sam tytuł mówi sam za siebie. Puścili szybki włoski pociąg, który miał pokazać, jak to można szybko jeździć, zaangażował się w to człowiek uważany niegdyś za prawą rękę Donalda Tuska, choć po ciosie między oczy ze strony tegoż obecnie chyba znający swoje miejsce w szeregu, a ten pociąg się wziął, panie dziejku, i spóźnił. „Ha! Ale plama!” zda się krzyczeć artykuł „Blamaż na całej linii!” Wniosek, jaki można byłoby wyciągnąć z całej treści artykułu jest taki, że teraz, po tym trzynastominutowym opóźnieniu włoskiego szybkiego pociągu, Grzegorz Schetyna, a wraz z nim jego suzeren Donald Tusk, powinni otworzyć sobie brzuchy przy pomocy krótkiego miecza tantō i w ten sposób zmyć z siebie tę hańbę. No dobrze, trochę mnie poniosło. Żyjemy w końcu w kulturze zachodniej, więc chyba wystarczyłoby, żeby się po prostu podali do dymisji, a szybki włoski pociąg Pendolino posłali na żyletki.

Najbardziej jest jednak żal dzieci, uczniów szkoły podstawowej, które czekały na pana Grzegorza na peronie i MARZŁY przez dodatkowe 13 minut! W historii Polski gorzej cierpiały już chyba tylko dzieci z Wrześni z powodu prześladowań ze strony pruskich władz oświatowych.

No dobrze, popastwiłem się nieco nad tekstem gorliwego krytyka PO, ale teraz trochę poważniej. Szczerze mówiąc to spóźnienie szybkiego pociągu na krótki czas mnie nieco przygnębiło na tej zasadzie, na której w depresyjny nastrój wprawiła mnie niedawno nasza reprezentacja w piłce nożnej. Najgorsze jest bowiem to, że w naszych umysłach zadomawia się na stałe pewien kod-wirus, który syczy nam w głowie „nic wam się, Polacy, nigdy nie udaje i już nie uda”. Jest to paskudne uczucie, choć kompletnie irracjonalne. Przyszłość jest cały czas otwarta i wszystko się zdarzyć może. Nasz problem, jak się zdaje, polega jednak na tym, że nie potrafimy wyciągać wniosków z własnych doświadczeń i nieustannie brniemy w stare błędy. Ale pewne wpadki przytrafiają się również „wielkim tego świata”, np. zawieszenie którejś wersji Windowsa (nie pamiętam już której) na premierowej prezentacji. Zawiesiło się bo zawiesiło, a i tak te Windowsy kupowaliśmy.

Do rządu i pewnie konkretnie do Grzegorza Schetyny można się przyczepić o niejedno i należy to robić! Fanatyczny wyborca PiS pewnie przyjmie artykuł o falstarcie Pendolino z wielką radością, a przy okazji spotkań towarzyskich będzie go przytaczał jako dowód na kolejną niekompetencję rządu Tuska. Zwolennicy PO wzruszą ramionami i generalnie się tym artykułem nie przejmą. Kiedy w krytyce osiągamy pewien poziom nadgorliwości, czytelnik taki jak ja, czyli, jak już się określiłem „chwiejny elektor”, zaczyna jednak dostrzegać, że choć owa krytyka jest słuszna, to jednak zastosowane środki retoryczne posunęły sprawę do absurdu. Takie zabiegi odstraszają obserwatora, który stara się być bezstronny. W tym wypadku na szczęście tylko śmieszą.

poniedziałek, 25 marca 2013

O elastycznej pracy



Wszyscy tęsknimy za swego rodzaju bezpieczeństwem socjalnym, czyli tak naprawdę za stabilnym przypływem gotówki i to takiej, która wystarczy na wydatki i jeszcze na odłożenie „na czarną godzinę”. Gospodarka, jak się daje zaobserwować rzadko bywa stabilna na dłuższą metę, cyklinie zdarzają się jej rozmaite zachwiania, załamania i kryzysy. Kiedy na którejś z linii wymiany dóbr, usług i pieniędzy następuje jakaś nieprawidłowość (np. brak płatności w terminie), łańcuch konsekwencji może być katastrofalny. Gospodarka gospodarką, może powiedzieć przeciętny zjadacz chleba, ale przecież żyć trzeba. Przeciętny zjadacz chleba nie interesuje się ogólnoświatowymi problemami ekonomicznymi. Ba, nie interesuje się też ogólnokrajowymi. Gdyby jednak nawet się interesował, na niewiele mu się to zda, jeżeli nie ma realnego wpływu na te procesy. 

Generalnie, wg dość uproszczonego, ale jednak dobrze przemawiającego schematu Abrahama Maslowa, nie skłaniamy się raczej do filozofowania, jeżeli najpierw nie zaspokoimy podstawowych potrzeb fizjologicznych. Piramida Maslowa jest uproszczona, ponieważ znamy przecież ascetów, którzy realizują cele stojące wyżej w hierarchii potrzeb, a przy tym celowo pozostają głodni. Asceci i święci wszelkich religii to jednak „wyczynowcy” i trudno wymagać, żeby każdy człowiek kierował się ich sposobem myślenia. Nasza przeciętna mentalność nie pozwala nam myśleć klarownie, kiedy jesteśmy niedojedzeni i sfrustrowani brakiem nadziei na zdobycie większej ilości pożywienia. 

Jeżeli sytuacja na rynku jest taka, że nikt nie jest w stanie zagwarantować nam stabilnej posady, a nie chcemy poddawać się nastrojom depresyjnym, szukamy źródeł dochodu, gdzie się da. Piszę „źródeł dochodu”, a nie „pracy”, choć najczęściej jest to równoznaczne, ponieważ nie idąc na myślowe skróty, tylko trzymając się realiów, pracy jest całe mnóstwo. Jeżeli rozejrzymy się dookoła, bez trudu dostrzeżemy, że w wielu miejscach na chodnikach ulic, mimo faktu, że marzec zbliża się ku końcowi, nadal zalega śnieg i lód. Łopaty i szpadle powinny pójść w ruch. Gdyby więc każdy poszukujący pracy chwycił jakieś narzędzie i ruszył odśnieżać swoje miasto, być może nasze przetrwanie tej przedłużającej się przykrej zimy byłoby bardziej znośne. Tymczasem wszyscy zdajemy sobie sprawę, że władze praktycznie wszystkich miast, oszczędzają, na czym mogą, więc większej liczby osób odśnieżających, nie zatrudnią, czyli nie zapłacą. 

Za odśnieżenie chodnika przed posesją odpowiada jej właściciel. Wielu posiadaczy prywatnych domów odśnieża więc swój odcinek samemu, ale myślę, że niejeden ceduje, lub też chętnie scedowałby ten obowiązek na kogoś innego. Myślę, że ludzie zamożni chętnie zapłacą za godzinę pracy. Więcej nie potrzebują, bo też załóżmy, że więcej ta praca nie zajmuje. W zimowe miesiące czasami trzeba solidnie odśnieżać codziennie, a nawet dwa razy dziennie, jeśli śniegu napada. Pracy by więc nie brakowało. Jeżeli jakiś pracowity człowiek biegle posługujący się łopatą uzbierałby sobie np. osiem zleceń dziennie, po godzinie każde, myślę, że mógłby się utrzymać. Oczywiście cudów nie można się spodziewać, ponieważ właściciele posesji płacą za tę robotę tylko dlatego, że sami albo mają mało czasu, albo im się po prostu nie chce odśnieżać, ale przy odpowiedniej ich liczbie, pracownik tak czy inaczej zarobiłby więcej niż wynosi zasiłek dla bezrobotnych. 

Myślę, że nikomu przy zdrowych zmysłach nie przyszłoby do głowy, żeby zmuszać tych hipotetycznych właścicieli posesji do zatrudniania etatowego „odśnieżacza” w pełnym wymiarze godzin i na cały rok. Niemniej jesteśmy przyzwyczajeni do myślenia, że jednak po osiągnięciu wieku emerytalnego (coraz wyższego) dostaniemy jakąś emeryturę i na stare lata głodować nie będziemy. Rzeczywistość często pokazuje obrazy wręcz przerażające, jeśli chodzi o poziom życia polskiego emeryta, ale ta wiara w zusowską emeryturę jest w nas bardzo silna. Człowiek wynajmujący się do odśnieżania chodników również chciałby mieć poczucie jakiejś perspektywy spokojnej starości. Niestety tutaj zaczyna się problem, bo właściciele posesji składek zusowskich mu przecież nie zechcą płacić. Pojawia się więc propozycja, niech tenże pracowity człowiek zarejestruje działalność gospodarczą. Wtedy jednak będzie musiał miesiąc w miesiąc płacić za siebie tysiąc złotych miesięcznie, co przy założeniu, że na tym odśnieżaniu zarobi np. 1600 zł, na pozostałe opłaty i na jedzenie zostałoby mu złotych sześćset. Kiepski interes. Na etat z 40 godzinami pracy tygodniowo nikt go nie zatrudni, ale on te 40 godzin by sobie jakoś sam uzbierał u np. 10 różnych osób zatrudniających go na jedną godzinę dziennie.  W związku z tym najlepszym rozwiązaniem finansowym jest więc rejestracja w urzędzie pracy w celu pobierania zasiłku dla bezrobotnych i dorabianie przy odśnieżaniu. W tym momencie kiedy słyszę głosy „praworządnych”, którzy w świętym oburzeniu wykrzykują „O, w cwaniactwie to jesteśmy mistrzami!”, robi mi się niedobrze, bo nikt z owych krytyków nie dostrzega zwykłego absurdu w działaniu systemu. Na dodatek, jeżeli nie będzie można zatrudniać ludzi na umowę cywilno-prawną, liczba bezrobotnych nie zmaleje, ale wzrośnie. Wtedy tym bardziej jedynym dla nich wyjściem pozostanie szara strefa. 

Często nie mogę się nadziwić, jak to jest, że w takiej Anglii, czy USA Polacy potrafią całe lata przepracować na zleceniach z różnego rodzaju agencji pośrednictwa pracy, a u nas nie ma sposobu na wprowadzenie tego dość prostego, jakby się zdawało, mechanizmu.

piątek, 22 marca 2013

O przedstawicielstwie



W kraju, którego już nie ma, czyli w Związku Radzieckim, istniała chyba najlepsza w historii reprezentacja społeczna na świecie. Komunistyczna Partia Związku Radzieckiego co prawda wyznaczała kandydatów do Rady Związku, czyli jednej z izb Rady Najwyższej ZSRR, co było równoznaczne z ich „wyborem”, ale za to jak pięknie to robiła! Pilnowano, żeby swoją reprezentację miały prządki, szwaczki, górnicy, hutnicy, traktorzystki i traktorzyści itd. itp. Jednym słowem marzenie wszystkich tych, którzy uważają, że parlament powinien być reprezentacją wszystkich możliwych grup.

Jak rzecz się miała w Związku Radzieckim wszyscy mniej więcej wiemy, bo nawet współczesna tzw. lewica od tego totalitarnego tworu państwowego się odżegnuje, ale idea reprezentacji wszystkich grup (cokolwiek to znaczy, bo kryteria tutaj mogą być najrozmaitsze) wydaje się, jak Lenin, „wiecznie żywa”. Filozofia, która leży u podłoża tego założenia jest na pierwszy rzut oka bardzo szlachetna, ale w rzeczywistości demagogiczna i wręcz szkodliwa.

Parlament to ludzie, którzy maja stanowić nasze prawo. Dobre prawo powinno z pewnością uwzględniać interesy różnych grup, stąd w krajach o starej tradycji parlamentaryzmu tworzą się lobbies i grupy nacisku. Nie lubimy tych pierwszych, bo lobbystów od razu kojarzymy sobie z wysłannikami wielkiego biznesu, którzy przekupują parlamentarzystów w celu stworzenia przepisów dla owego wielkiego biznesu korzystnych. Tak się oczywiście zdarza i wszelkie tego typu próby muszą być stanowczo potępione i ukarane. Z drugiej strony jednak trudno, żeby nie działali ludzie, którzy się najlepiej znają na interesach swojej branży i którzy jako jedyni mogą w ogóle zasygnalizować co jest w owych branżach do zrobienia. Jeżeli oni nie dadzą parlamentarzystom znać, że dobrze byłoby dla dobra danej branży wprowadzić takie a nie inne rozwiązania legislacyjne, to parlamentarzystom być może nigdy taki problem nie przyszedłby do głowy. Przekupstwo czy szantaż to oczywiście kryminał, ale próba wpłynięcia na decyzje posłów same w sobie niczym nagannym nie są. Grupy nacisku z kolei to ludzie idei, którzy docierają do posłów z różnych ugrupowań w celu przeforsowania swoich pomysłów. Nie jest więc konieczne, żeby to sam poseł był lobbystą czy też przedstawicielem jakiejś grupy nacisku, jak to się dzieje obecnie. Parlamentarzyści działają w imieniu i dla dobra całego narodu. Z całą pewnością powinni rozważać propozycje grup nacisku i lobbystów, o ile wszystko odbywa się legalnie i jawnie, ale sami nie muszą angażować się w działania owych grup.

Prawo, dzięki któremu władza wykonawcza będzie zarządzać naszymi wspólnymi pieniędzmi, powinni ustanawiać ludzie, do których zaufanie ma większość mieszkańców okręgu wyborczego, z którego kandydowali, ale nie znaczy to, że będą to ludzie zamknięci na dobre inicjatywy społeczne. W parlamencie wcale nie muszą zasiadać cykliści, żeby zadbać o budowę dobrych ścieżek rowerowych. To od nas musi zależeć, czy wybierzemy takich właśnie przedstawicieli – ludzi mądrych, odpowiedzialnych, silnych, ale równocześnie otwartych na propozycje społeczeństwa.

Uważam się za człowieka tolerancyjnego i otwartego, dlatego popieram wszelkie inicjatywy mające na celu uszczęśliwienie ludzi. Jak pokazała brytyjska partia konserwatywna, w sprawach światopoglądowych można mieć w londyńskim parlamencie odrębne zdanie. Mam tutaj na myśli ustawę o małżeństwach par tej samej płci. Nie wiem, ilu jest gejów i lesbijek wśród konserwatywnych posłów, ale to akurat nie ma nic do rzeczy. Posłowie głosowali tak, jak uważali za słuszne, mieli do tego mandat, ponieważ ich współobywatele uznali ich wybór za słuszny, a ich własna orientacja seksualna jest tutaj najmniej istotna.

Jak na ironię losu to partia konserwatywna wydała jedyną jak do tej pory kobietę-premiera, choć oczywiście nie wiem, czy feministki uznają Margaret Thatcher za uosobienie swoich ideałów. Abstrahując od jej poglądów, które na ludzi o lewicowych poglądach mogą działać niezwykle drażniąco, stanowi jednak doskonały przykład tego, że siła charakteru i determinacja pozwalają wyeliminować mężczyzn z drogi do najwyższych stanowisk w państwie bez konieczności uciekania się do metod sztucznych i niedemokratycznych. Mam tu oczywiście na myśli parytety. W walce o pewne przywileje feministki potrafią zachowywać się dokładnie tak samo jak Kościół katolicki, a mianowicie mówić, że jak im się czegoś nie daje, to jest to akt agresji. Jestem w stu procentach przekonany, że kobiety doskonale nadają się na wszystkie stanowiska w państwie, choć oczywiście nie wszystkie, tak samo jak nie wszyscy mężczyźni. O obejmowaniu stanowisk muszą decydować kompetencje i to wszystko. Płeć nie jest żadnym wyznacznikiem kompetencji. Orientacja seksualna także. Przynależność do mniejszości etnicznej również nie. Jeżeli jednak przedstawiciele tych grup dadzą się poznać jako ludzie o kwalifikacjach odpowiednich do sprawowania urzędów, droga jest przecież otwarta. Rządzenie państwem to sprawa poważna i nie ma tutaj miejsca na drogę na skróty.

Zupełnie inna sprawa, jeżeli to w ramach danego ugrupowania politycznego zrobi się założenie, że wysunie się jakiś odsetek kobiet, gejów czy zbieraczy etykiet zapałczanych. To już jest wewnętrzna sprawa partii. Niemniej zmuszanie do kandydowania ludzi, którzy sami się na stanowiska nie pchają, tylko dlatego, że każde środowisko musi mieć swojego przedstawiciela bo tak i już jest z punktu widzenia rządzenia państwem jakimś nieporozumieniem. Jeżeli organizacje walczące o prawa tej czy innej grupy będą miały dostęp do swoich parlamentarzystów, z pewnością będzie można wypracować dobre rozwiązania.

Polscy wyborcy, wbrew pozorom, wcale nie są elektoratem zabetonowanym, jakby to chcieli przedstawić krytycy idei jednomandatowych okręgów wyborczych. Owszem, istnieją żelazne elektoraty, ale nie są one znowu tak liczne. Potrafimy zmienić zdanie i potrafimy „podziękować” tym, którzy nas rozczarowali. Utarł się np. stereotyp, że Łomża i okolice to ostoja Prawa i Sprawiedliwości i że kandydaci PO nie mają tam czego szukać. Przykład ten podano nawet na łamach „Gazety Wyborczej”. Tymczasem wystarczy sprawdzić kto obecnie sprawuje urząd prezydenta w tym mieście, żeby się przekonać, że łomżynianie potrafią większością głosów wybrać człowieka z SLD! Dlatego radziłbym daleko idącą ostrożność co do stuprocentowej przewidywalności zachowań wyborców w poszczególnych okręgach.

Generalnie w większości głosów krytycznych wobec jednomandatowych okręgów wyborczych przebija się jakaś potworny brak wiary w obywateli, których traktuje się jak kompletnych głupców. Ludzie w swojej masie może geniuszami nie są, ale zazwyczaj kierują się zdrowym rozsądkiem. Nie sądzę, żeby Polska była krajem ludzi masowo głosujących na gwiazdy disco-polo czy lokalnych milionerów. Natomiast jeśli chodzi o obecnie istniejące partie, będą musiały się przegrupować. Zwłaszcza PiS, który obecnie nie ma żadnej zdolności koalicyjnej, żeby zaistnieć w systemie, który stawia większe wymagania, będzie musiał znaleźć wielu sojuszników w celu zbudowania nowego ugrupowania prawicowego. Zabetonowania typu PO kotra PiS się nie obawiam. Żeby bowiem działać w systemie jednomandatowych okręgów wyborczych, partie te będą musiały zabiegać o nowych członków i kandydatów na posłów. W takich warunkach będą musiały stać się zupełnie innymi partiami, gdzie miernota uczepiona pańskiej klamki z jednoprocentowym poparciem w swoim okręgu wyborczym nie będzie miała szans się przebić.

czwartek, 21 marca 2013

Mądre postulaty, niemądre roszczenia... czyli jak to się dobro ze złem miesza



Jak już pewnie Czytelnikom tego bloga wiadomo, jestem zwolennikiem wprowadzenia w Polsce jednomandatowych okręgów wyborczych. Ruch zmieleni.pl, których powstał z inicjatywy Pawła Kukiza, uważam za wspaniałą inicjatywę, jaka nieczęsto się w Polsce udaje, ponieważ z reguły jesteśmy społeczeństwem biernym. Osobiście doskonale się czuję poza światem polityki, ale do tego ruchu przystąpiłem ze spontanicznym entuzjazmem, ponieważ uważam, że brytyjski system wyborczy zapewnia stabilne państwo równocześnie dając obywatelowi poczucie odpowiedzialności za wybór swojego reprezentanta.

Ruch zmieleni.pl łączy w sobie ludzi o bardzo różnych poglądach politycznych, co jest z jednej strony wspaniałe, ponieważ pokazuje, że ludzie w Polsce potrafią się zorganizować w celu załatwienia jednej sprawy, niekoniecznie zgadzając się w innych. M.in. tak właśnie działają inicjatywy oddolne w Stanach Zjednoczonych, które powstają niezależnie od afiliacji partyjnej, natomiast po okrzepnięciu wpływają na politykę obu wielkich partii.

Z drugiej strony zawsze istnieje niebezpieczeństwo, że ktoś przy okazji walki o jednomandatowe okręgi wyborcze będzie chciał (często w jak najlepszej wierze) uzewnętrznić własne poglądy polityczne, społeczne czy religijne. Na tym tle zawsze mogą zrodzić się konflikty i dlatego w ramach ruchu należy unikać podnoszenia pewnych tematów.

Istnieje oczywiście pewien problem, a mianowicie taki, że cele naszego ruchu będąc politycznie bezstronne dla wielu pozostają zbyt wielką abstrakcją, żeby się porwać masy. Te bowiem muszą poczuć albo wielką trwogę, albo naprawdę wielką frustrację, żeby zacząć działać. Wielką trwogą przepełniła wielu Europejczyków zapowiedź wprowadzenia kontroli internetu (ACTA). Wielka frustracja doprowadziła do obalenia rządu w Bułgarii. Zły system wyborczy nie przepełnia ludzi trwogą, a frustruje nielicznych, czyli tych, którzy się trochę tematem interesują.

Generalnie jednak frustracja wśród Polaków narasta, ponieważ pomimo stopniowych pozytywnych zmian, nadal jesteśmy krajem, z którego się ucieka, ponieważ wielu trudno jest znaleźć swoje miejsce z powodu braku perspektyw godziwego zarobkowania. Właściwie bieda w postaci bezrobocia i pracy za bardzo niskie stawki przy cenach zbliżonych, bądź w szeregu przypadków identycznych jak w rozwiniętych krajach Zachodu, powinna już dawno wywołać oburzenie, ale przecież po roku 1989 związek zawodowy stanął po stronie budowy kapitalizmu, więc pojęcia uległy kompletnemu pomieszaniu. Obecnie „Solidarność” wydaje się wracać na pozycje typowe dla związku zawodowego, czyli stające w obronie człowieka pracy. Używając brzydkiego słowa, na pozycje roszczeniowe.

W zdrowym kapitalizmie związki zawodowe spełniają ważną rolę, ponieważ stanowią czynnik równowagi. Jest rzeczą zupełnie zrozumiałą, że pracodawca, czy przedsiębiorca nastawiony na maksymalizację zysku, będzie chciał oszczędzić na płacy pracownika ile się tylko da. Związek zawodowy, występując w interesie pracownika z kolei będzie chciał wyciągnąć jak najwięcej. Kompromis między tymi przeciwstawnymi interesami to właśnie sytuacja, dzięki której firma nie bankrutuje, a pracownicy są w miarę zadowoleni. Kiedy tej równowagi brakuje, czyli kiedy żadna grupa nie broni pojedynczego pracownika, jest on wykorzystywany do granic możliwości. Zawsze przypomina mi się rozmowa z parą amerykańskich nauczycieli ze stanu Nowy Jork, których poznałem w 1992 r., którzy stwierdzili, że oni zarabiają naprawdę nieźle (wówczas ok. 50-60 tys. dolarów rocznie), ponieważ mają silny związek zawodowy nauczycieli. W Missouri, gdzie takiego związku nie ma, nauczyciele zarabiali 11-12 tys. rocznie.

Z drugiej strony pamiętamy, że w latach 70. ubiegłego stulecia związki zawodowe doszły w Wielkiej Brytanii do takiej potęgi, że omal nie doprowadziły do ruiny finansów państwa. Pozycja bossów związkowych żyjących na poziomie wyższym od niejednego kapitalisty to jeszcze inny temat.

Generalnie jednak uważam, że związek zawodowy to ważny czynnik w zdrowej gospodarce rynkowej, o ile przestrzega się podstawowych reguł, a mianowicie szanuje się zasadę, że z pustego i Salomon nie naleje. Dlatego związkowcy powinni doskonale znać możliwości przedsiębiorstw, od których np. żądają podwyżek.

Obecna „Solidarność” wróciła do walki o prawa pracownicze i w jakimś stopniu odcięła się od politycznej zależności od Prawa i Sprawiedliwości. Wbrew temu, co w telewizji można było usłyszeć od Adama Hofmana, „Solidarność” Piotra Dudy nie jest zapleczem PiS, a sam przewodniczący raczej się nie podporządkuje Jarosławowi Kaczyńskiemu. Pytanie jednak polega na tym, czego żąda obecna „Solidarność”.

Platforma Oburzonych, czyli zjazd najrozmaitszych organizacji przeciwstawiających się obecnemu układowi reprezentowanemu w Sejmie, zgromadziła ludzi o różnych poglądach, choć raczej nie było tam liberałów i lewicowców. Media, jako że są przyzwyczajone do swojej roli wyznaczania tych, których wg nich warto słuchać oraz potępiania tych, z których wg nich warto się pośmiać, wykonały oczywiście swoją robotę bardzo dobrze. Kilkusekundowe migawki wystąpień co bardziej emocjonalnych prelegentów prawdopodobnie wywołały w przeciętnym widzu odpowiedni efekt, że był to zlot przedstawicieli folkloru politycznego. Praktycznie o jednomandatowych okręgach wyborczych i zmielonych na zjeździe powiedziano prawie nic, choć trzeba oddać mediom sprawiedliwość, że skądinąd zaczęły o tej sprawie i o ruchu mówić coraz częściej.

W postulatach „Solidarności” na pierwsze miejsce wysunął się postulat referendów jako narzędzia demokracji bezpośredniej. Niemniej to zupełnie inne żądanie przykuło uwagę opinii publicznej (tak naprawdę to mediów, a za ich pośrednictwem naszą). Stało się tak za sprawą listu otwartego przewodniczącego Związku Przedsiębiorców i Pracodawców, Cezarego Kaźmierczaka, który w niewybrednych słowach określił, gdzie ma postulat likwidacji „umów śmieciowych”. Realizacja postulatu „Solidarności”, żeby zmusić pracodawców do zatrudniania na umowę o pracę, czyli na etacie, z pewnością dałby części pracowników poczucie (dodajmy, że złudne) bezpieczeństwa socjalnego.

Podobno psycholodzy odkryli, że konieczność zmiany pracy jako czynnik stresogenny stoi bardzo blisko rozstaniu z bliską osobą, a nawet śmierci bliskich osób (piszę podobno, bo wyczytałem to kiedyś w jakimś czasopiśmie, które nie było naukowe). Ludzie, którzy mnie znają osobiście, wiedzą, że do jakichś twardzieli się raczej nie zaliczam, ale co jakiś czas następuje pewna rotacja miejsc, w których pracuję i przez wiele lat jakoś specjalnie z tego powodu nie cierpiałem, choć oczywiście we wrześniu zawsze następowało kilka tygodni stresu, kiedy to jeszcze nie wiedziałem ile będę miał pracy i gdzie. Zawsze się jednak z tym liczyłem, a później pracy zazwyczaj było tyle, że ciężko było z nią wyrobić. Niemniej stać mnie było na przeżycie nie tylko roku szkolnego/akademickiego, ale również trzech miesięcy wakacyjnych, kiedy w ogóle nie zarabiałem, w tym na wyjazdy z rodziną. Obecnie dość boleśnie odczuwam zmianę w sytuacji demograficznej Polski, ponieważ mam mniej godzin, a przez co mniej zarabiam, ale moi koledzy, którzy byli w różnych instytucjach zatrudnieni na zasadzie umowy o pracę, swoje etaty po prostu stracili! Oczywiście w obecnej sytuacji z całą pewnością cieszyłbym się z pracy na pełnym etacie, który w dodatku byłby zagwarantowany, ale szkopuł w tym, że on po prostu zagwarantowany być nie może.

Niestety, przy całym szacunku dla przewodniczącego Dudy, nie mogę się zgodzić z żądaniami, które spowodują cały łańcuch konsekwencji, które z kolei obrócą się ostatecznie przeciwko pracownikowi. Firmy czy instytucje, które obecnie zatrudniają człowieka na umowę-zlecenie lub umowę o dzieło na kilka godzin w tygodniu, zostałyby zmuszone zatrudnić go na pełny etat, mogłyby dojść do wniosku, że płacenie dodatkowego tysiąca zlotych (to minimum!) miesięcznie ZUS za niego absolutnie się im nie opłaca i lepszym rozwiązaniem będzie obciążenie pracą tego człowieka mniejszej liczby pracowników etatowych. Będzie to sytuacja praktycznie identyczna, jak ta, która przytrafiła się pewnemu mojemu znajomemu kilka lat temu, kiedy to sąd zakazał mu prowadzenia działalności gospodarczej, ponieważ nie opłacał składek ZUS. W uzasadnieniu powiedziano „Skoro nie stać pana na ZUS, to nie powinien pan prowadzić działalności gospodarczej”. Człowiek mógł zarabiać na życie – skromne bo skromne, ale nikogo o łaskę nie prosił, ale został zmuszony do zarejestrowania się jako bezrobotny, bo w jego gminie pracy jak na lekarstwo. Na tej samej zasadzie rozumują roszczeniowi związkowcy – przedsiębiorco, nie stać cię na ZUS dla pracownika oraz na opłacenie 40 godzin jego pracy (choć potrzebujesz np. tylko 10), to lepiej zwiń interes i niech nikt w ogóle u ciebie nie pracuje.

Jak zwykle przetrwają wielkie korporacje po przeprowadzeniu restrukturyzacji (czyt. pewna liczba ludzi straci pracę), natomiast drobni przedsiębiorcy maja wybór – albo stać się potentatami, albo wynocha z rynku. Wydaje mi się, że nie tędy droga.

Nasz rząd oczywiście w jakimś stopniu „wyjdzie naprzeciw” postulatom związkowców, a mianowicie „uzusowi” umowy o dzieło i umowy-zlecenia, skutkiem czego pracownik dostanie na rękę dużo mniej, natomiast co się z tymi pieniędzmi stanie tego już najmądrzejsi nie są w stanie przewidzieć. O ile bowiem uważam, że podatki płacić należy, bo podatek to jest składka na rzeczy, których wszyscy potrzebujemy (abstrahując od rzeczywistego ich wydatkowania, bo to cały osobny temat), to ZUS jest przykładem katastrofalnych błędów w zarządzaniu, i tam przeznaczenie pieniędzy z naszych składek, choć niby od 1999 roku miało być bardzo przejrzyste i proste do zrozumienia, jest dla przeciętnego obywatela kompletną enigmą.

Zobaczymy, co przyniesie nadchodzący rok. Niektórzy moi znajomi obawiają się, że obecnie „światłym, odpowiedzialnym i postępowym” rządom przeciwstawi się „roszczeniowa konserwa”. Kto kiedykolwiek grał w „Cywilizację” (ja grałem bardzo dawno w najstarszą wersję tej gry, jeszcze pod DOS), ten wie, że bunty wybuchają, kiedy liczba niezadowolonych przekracza liczbę zadowolonych. W rzeczywistości może nawet niekoniecznie przewyższać, ale wystarczy że osiągnie pewną masę krytyczną. Dlatego, każdy kto podejmuje się ryzyka rządzenia krajem, musi się liczyć z tą podstawową prawdą. Gdyby więc „oświecenie i postępowość” obecnych rządzących w jakiś sposób kojarzyły się Polakom z dobrymi zarobkami i sytym życiem, „roszczeniowa konserwa” nie miałaby szans na zaistnienie. Tymczasem jest inaczej i kto tego nie dostrzega, bo sam akurat znajduje się w dobrej sytuacji materialnej, tego może spotkać jeszcze niejedna przykra niespodzianka.

piątek, 15 marca 2013

O pewnej recenzji, czyli "brązowić" czy też "odbrązawiać"



Na „Baczyńskiego” jeszcze się nie wybrałem, ale myślę, że zrobię to w przyszłym tygodniu. Niemniej przeczytałem recenzję Krzysztofa Vargi w „Gazecie Wyborczej”. Stało się tak tylko dlatego, że skomentował go mój kolega na Facebooku. Nie będę pisał o filmie, bo go nie widziałem. Nie mogę również w związku z tym ocenić recenzji Krzysztofa Vargi, ani polemiki mojego kolegi (której Varga pewnie i tak nie przeczytał). To, co przykuło moją uwagę to temat samej krytyki i oczywiście polemiki z tą krytyką.

Cały dlugi tekst Vargi można streścić w jednym zdaniu: Film nie odbrązawia bohaterskiego wizerunku Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Mój kolega Darek z kolei uważa, że film jest w porządku, bo jednak odbrązawia.

Mój problem polega na tym, że mnie tego typu spory na poły śmieszą, a na poły nudzą. Tzn. bardziej wierzę tutaj mojemu koledze niż Krzysztofowi Wardze, ale i tak problem „odbrązawia czy nie odbrązawia”, jest wałkowany w dyskusjach krytyków odkąd pamiętam, a z kolei nie pamiętam, żeby to zagadnienie komukolwiek przyniosło jakiś pożytek.

Jako historyk z pierwszego wykształcenia, myślę, że jestem impregnowany na brąz.  To właśnie podczas studiów historycznych oduczyłem się czcić jakichkolwiek idoli, ponieważ przestudiowanie biografii „wielkich” zawsze pokazuje, że byli to ludzie podlegli wszystkim mechanizmom, jakie zna psychologia, socjologia i jeszcze kilka innych –logii. Nie ma więc ziemskich bogów, półbogów i herosów, choć bywają prawdziwi bohaterowie i mężowie stanu. Trzeba tylko pamiętać, że bohaterem się bywa, a mężowie stanu zanim dokonali czegoś wielkiego, popełniali mnóstwo błędów, a najczęściej po największych sukcesach następował ich upadek. Niemniej za kilka lub wręcz jeden czyn stawiamy tym ludziom pomniki. Czy to źle? Niekoniecznie. W końcu potrzebujemy przykładów pożądanych zachowań.

Gorzej jest oczywiście, kiedy pomnik jest zbudowany z tekstów. Wtedy ten, który dokonał jednego lub kilku wspaniałych czynów okazuje się bohaterem od kołyski aż do śmierci, choćby to była zwyczajna śmierć w łóżku. Już tam hagiograf się postara, żeby każdemu momentowi życia takiego człowieka nadać wiekopomne znaczenie. Tak starannie budowane pomniki kolejne pokolenia najczęściej właśnie „odbrązawiają”.

Zarówno „brązowienie’ jak „odbrązawianie” najczęściej odbywa się z powodów politycznych. Jeden reżim „brązowi” swoich bohaterów, a kolejny ich „odbrązawia”. Spiżowy „Komendant/Marszałek/Dziadek” pod rządami komunistów stał się wręcz faszystą. Nie trzeba dodawać, że oba skrajne obrazy były skrajnie nieprawdziwe.

Z pisarzami i poetami rzecz się ma podobnie, ale jednak trochę inaczej. Nauczycielki języka polskiego od małego uczą kultu literatów i stąd już przed II wojną światową Witold Gombrowicz miał z czego żartować – uwielbiamy Słowackiego, bo „Słowacki wielkim poetą był”. Brązowienie jest tutaj procesem mniej planowym (choć oczywiście Broniewskiego trzeba było wykreować na wielkiego piewcę komunizmu, choć był to alkoholik wcześniejszym życiorysie niekoniecznie z komunizmem związanym). Już w liceum, gdzie na szczęście nasza polonistka nie kazała nam bić czołem przed pisarzami, doszedłem do wniosku, że pisarz odbrązowiony jest pisarzem o wiele ciekawszym, niż statua ze spiżu. Szalony Witkacy, zbuntowany Hłasko, czy depresyjny Wojaczek z pewnością właśnie dlatego byli autorami, których czytaliśmy z wielką chęcią, że nikt im pomników nie stawiał.

W liceum też omawialiśmy wiersze Tadeusza Gajcego i Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. O ile pamiętałem to ostatnie nazwisko ze szkoły podstawowej, gdzie faktycznie musieliśmy raczej podziwiać jego pomnik z brązu niż poznawać młodego człowieka, którego życie przypadło w czasie strasznej wojny i który przy okazji pisał doskonałe wiersze. W liceum po raz pierwszy zacząłem sobie intensywnie wyobrażać, jak jego życie mogło naprawdę wyglądać. Baczyński był polskim chłopakiem wychowanym w przedwojennym patriotycznym duchu. Jego wiersze jednak dalekie są zarówno od młodzieńczej ckliwości, czy patriotycznej egzaltacji. To są dojrzałe wiersze. Nawet jeśli nawiązują do bieżących wydarzeń, które młody człowiek obserwował, nie jest to żadna wierszowana publicystyka, ale doskonała i ponadczasowa liryka. Za to Baczyńskiemu należy się miejsce w panteonie poezji polskiej i nie tylko. Szczerze mówiąc nic innego mnie nie obchodzi. Gdyby ktoś próbował go „odbrązowić” w takim sensie, że zmieszałby z błotem jego wiersze, pewnie wytoczyłbym przeciwko takiemu komuś ciężkie działa. Jeżeli ktoś jego życie pokazuje w miarę prawdziwie – to dobrze, a właściwie tym lepiej. Poeta nie musi być bohaterem, aniołem czy czymkolwiek innym. Wystarczy, że pisze dobre wiersze.

„Brązowienie” nie zawsze bywa złe. Właściwie znowu należy podchodzić do sprawy w kontekście sztuki w osiąganiu wyznaczonego celu. Jeżeli reżyser postawił sobie za cel wystawienie jakiejś postaci pomnika, to trzeba po prostu oceniać, czy nie zrobił tego zbyt prymitywnymi środkami. Eisenstein zbudował bardzo piękny pomnik Aleksandrowi Newskiemu i dopiero po obejrzeniu filmu historyk zaczyna sobie przypominać, że nie wszystko mogło się tak wydarzyć, jak reżyser zechciał przedstawić.

Podobnie jest z odbrązowaniem. Jeżeli zastosowane przez reżysera środki są zbyt bezpośrednie i widz nie ma wcale wrażenia, że chodzi o prawdę, ale o „odbrązowienie” na siłę, pozostaje w nim tylko niesmak.

Celem reżysera powinno być dobre opowiedzenie dobrej historii. Jeżeli przy okazji coś „brązowi” lub „odbrązawia”, to niech sobie to robi na zdrowie. Jest tylko jeden warunek – cokolwiek robi, musi to zrobić dobrze.

czwartek, 14 marca 2013

O współczesną politeję



Jeżeli w XXI wieku w ogóle mówimy o demokracji, to oczywiście nie jest to ta sama demokracja, jaką miały starożytne Ateny, gdzie każdy wolny obywatel (mężczyzna!) mógł przyjść na obrady Zgromadzenia i zabrać głos w sprawach miasta. System diet za udział w Zgromadzeniu pozwolił wszystkim, nawet najbiedniejszym brać udział w życiu politycznym.

Jak wiemy, w czasach, kiedy przywództwo należało do mądrych i światłych obywateli, np. Peryklesa, państwo kwitło. Wiadomo jednak, że przy rządach głupców państwa idą na zatracenie. W Atenach konieczność „sprawiedliwego” obsadzenia stanowisk państwowych doprowadziły do takiego absurdu, że zamiast wyborów wprowadzono losowanie. Po Peryklesie zresztą faktycznie było już tylko gorzej.

Śmierć Sokratesa w wyniku działania mechanizmów, które jego uczeń Platon, uznał za typowe dla demokracji, tudzież zapewne jego wcześniejsze nauki wyrobiły w Platonie bardzo nieprzychylne uczucia wobec demokracji. Arystoteles, uczeń Platona, choć jego filozoficzny przeciwnik, raczej podzielał zdanie mistrza na temat niedoskonałości ustroju ateńskiego. Obaj uważali, że należy dążyć do doskonałej formy rządów, którą nazwali politeją.

Ponieważ uważali, że demokracja łatwo przeradza się w ochlokrację, czyli rządy motłochu, może wrócić do formy oligarchicznej, a więc do rządów grup najzamożniejszych i najmożniejszych grup obywateli, uważali, że rządy powinny należeć do klasy średniej. Wiadomo bowiem, że tam, gdzie istnieje duże rozwarstwienie społeczne, tam bogaci kupują biednych i zawłaszczają całą władzę.

Nie można powiedzieć, niestety, że we współczesnym świecie mamy, czy też mieliśmy gdziekolwiek do czynienia z politeją. Z całą pewnością nigdzie nie ma też klasycznej demokracji. Jedynie w Szwajcarii mamy do czynienia z pewną jej formą, choć do końca nie jestem przekonany, czy to dobrze (to cały rozległy temat).

Tak naprawdę we wszystkich krajach, które dziś nazywają się demokratycznymi panują takie lub inne oligarchie. Myślę, że tak by te ustroje określili starożytni. To, co nam się przedstawia jako demokrację, to po prostu rywalizacja różnych grup oligarchicznych. Kiedy słyszymy słowo „oligarchia” najczęściej od razu nam się ono kojarzy z Rosją. Faktycznie w Rosji rządy tego typu przybrały najbardziej wynaturzone formy, ale nie znaczy to, że w Europie czy w Ameryce Północnej ich nie ma. Każdy zna słowo „establishment” i to jest po prostu taka „cywilizowana oligarchia”. Owszem, czasami udaje im się zbliżyć do ideałów politei, ale dzieje się to tylko wtedy, kiedy cały kraj przeżywa prosperity, ludziom żyje się naprawdę coraz lepiej, co oznacza, że wchodzą na poziom dobrobytu i samoświadomości klasy średniej.

Kiedy klasa średnia faktycznie stanowi zdecydowaną większość, być może następuje proces konwergencji w politycznych programach największych partii politycznych, ale specjalnie nikt z tego powodu nie narzeka. Przykładem zbliżania się do pewnego rodzaju politei (niestety ograniczonej tylko do stanu szlacheckiego) był Złoty Wiek w Polsce, czyli czasy ruchu egzekucyjnego. Wiek XVIII pokazuje z kolei coś zupełnie odmiennego, a mianowicie samolubną oligarchię magnatów manipulujących szlachecką biedotą. Te same mechanizmy, które działały bardzo dobrze w wieku XVI w XVIII zawiodły.

W prawdziwej politei powinni rządzić najlepsi obywatele, ale niekoniecznie arystokraci z urodzenie (skoro „aristoi” to najlepsi), a tych trzeba jakoś wyłonić. Ponieważ uważamy, że w cywilizowanych krajach jedyną metodą są wybory powszechne, powinniśmy mieć możliwość wyłaniania naszych przywódców w taki sposób, żeby faktycznie wybrać najlepszych i najmądrzejszych.

Przy obecnym układzie partyjnym, gdzie pięć największych oligarchii raz rzuca się sobie do gardeł, a raz po cichu współpracuje, nie ma praktycznie żadnej szansy na wypracowanie dobrych rozwiązań dla Polski. Od myślenia są niewielkie sztaby przy partyjnych szefach, doły partyjne są od głosowania w Sejmie (w obecnym systemie wydają się zbędne, bo wystarczyłoby na zasadzie zarządu w spółce akcyjnej, przydzielić poszczególnym liderom konkretną „siłę głosu” odzwierciedlającą wyniki wyborów i już), a obywatele są jedynie do oddania jednego głosu w okręgu, gdzie wybiera się np. 14 posłów. Całość pomyślana jest tak, że szef partii nominuje posłów – posłusznych wykonawców rozkazów. I wcale nie chodzi mi o to, że partie powinny działać jak jakaś grupa rozwydrzonych przedszkolaków i że każdy poseł powinien głosować jak mu się podoba, bo skoro decydują się na działanie w jednej partii, to powinni się faktycznie czegoś trzymać. Rzecz jednak w tym, że wśród dobrze wychowanych ludzi wypadałoby trochę porozmawiać, dowiedzieć się, jakie są nastroje we własnej partii i w ramach tejże partii wypracować jakąś wspólną linię. Tymczasem podziały potrafią wyjść w najmniej oczekiwanym momencie, bo już podczas głosowania w Sejmie. Wystarczyłoby trochę szacunku i mniej arogancji wobec własnych ludzi, w takie sytuacje by się nie zdarzały. Jeżeli jednak jest się pewnym swojej absolutnej kontroli nad wszystkimi posłami swojego klubu i stawia się ich przed faktem dokonanym, to czasami można się naciąć.

Głęboko wierzę, że potrafilibyśmy wyłonić spośród siebie ludzi, którzy byliby i kompetentni i wystarczająco silni, żeby dobrze pokierować naszym państwem. Nie obawiam się, że lokalny biznesman lub wręcz mafioso „przekupi” wyborców, a człowiek szlachetny odpadnie. Naprawdę nie wydaje mi się to w Polsce możliwe, zwłaszcza, że do ludzi zamożnych mamy, jako masa, stosunek raczej nieprzychylny. Przy limicie dozwolonych wydatków na kampanię wyborczą, nikt zresztą nie mógłby legalnie wydać więcej, niż pozwalałoby prawo. W sytuacji, w której moglibyśmy wybierać ludzi ze swojego otoczenia (sąsiedztwa), o których naprawdę coś wiemy, Sejm miernot uczepionych pańskiej klamki nie mógłby istnieć.

Na drodze do politei, czyli najlepszej formy rządzenia państwem, jednomandatowe okręgi wyborcze są warunkiem niezbędnym i to można zrobić na drodze legislacyjnej. Budowa klasy średniej jest nieco bardziej skomplikowana, bo wymaga rozwoju gospodarczego i mądrego systemu dystrybucji wypracowanych dóbr. Niemniej wzrost zamożności wszystkich obywateli jest również konieczny do zbudowania politei, czyli ustroju optymalnego, w którym (prawie) wszyscy są zadowoleni i szczęśliwi.

wtorek, 12 marca 2013

Krótka obserwacja na temat czytania



Przeprowadziłem pewien eksperyment ze swoimi studentami. Ponieważ doświadczenie z tą grupą nauczyło mnie, że polecenie przeczytania dłuższego tekstu w domu nie zda się na wiele, dałem im 20 stron tekstu do przeczytania na zajęciach. Szybko omówiliśmy słowa, które mogłyby sprawić ewentualne problemy i studenci przystąpili do czytania.

Szczerze mówiąc nie liczyłem, że cała niewielka grupa skończy ten tekst czytać w określonym czasie. Przewidziałem też mniej więcej kolejność wyłączania się poszczególnych osób z procesu przyswajania tekstu za pośrednictwem wzroku. Na dodatek każdy ma inne tempo czytania, więc niektórzy zdołali przeczytać ok. 10 stron, inni chyba nawet 18, ale do końca tekstu nie dotrwał nikt. Być może nie było to najciekawsze opowiadanie na świecie, ale niestety na studiach nikt nam nie zagwarantuje samych fascynujących tematów. Są lektury, które trzeba poznać i już, żeby zdobyć choćby minimalne pojęcie o literaturze.

Lubimy sobie z koleżankami i kolegami ponarzekać na to, że młodzi ludzie nie czytają, że ich poziom intelektualny jest coraz niższy itd. Z tym ostatnim stwierdzeniem nie do końca się zgadzam, ponieważ ludzie, którzy nie czytali i w ogóle bywali umysłowo ociężali istnieli w każdej epoce. Uważam, że nieustanne narzekanie nic nam nie da – nie rozwiąże żadnego problemu. Tymczasem ci krytykowani przez nas studenci naprawdę nie są ludźmi z gruntu mało rozgarniętymi. Często jest tak, że po rozmowie można od razu wyczuć duży potencjał intelektualny, ale niestety na tym potencjale się kończy. Skoro nie są tępi, to w takim razie leniwi. No niby tak. Lenistwo to cecha, na którą najłatwiej wszystko zwalić, ale niestety jest to termin używany najczęściej bezrefleksyjnie, niczym jakiś aksjomat, pojęcie pierwotne, które samo nie potrzebuje definicji, a dzięki któremu możemy zdefiniować wiele innych zjawisk.

Ekonomika ludzkiego organizmu jest generalnie taka sama, jak u każdego zwierzęcia. Swój niesamowity sukces, jak wierzę, homo sapiens uzyskał jednak dzięki jej przezwyciężeniu. O ile nawet szybki gepard, jeżeli dotrze do granicy wyczerpania organizmu, zatrzyma się i zrezygnuje z dalszego pościgu, to właśnie człowiek zaczął zwyciężać m.in. dzięki temu, że może niezbyt szybko, ale za to z żelazną konsekwencją szedł za zwierzyną, aż ją wreszcie dopadł. Zaryzykowałbym tezę, że jest to główna cecha wiodąca do osiągnięcia jakiegokolwiek celu. Historie życia ludzi sukcesu pokazują, że jedną z zasad, którymi się kierowali, były konsekwentne powroty na drogę do celu pomimo pasma klęsk, które go z tej drogi spychały.

To wszystko jednak brzmi górnolotnie i przypomina nieco typowy poradnik dla naiwnych. Nie każdy osiąga sukcesy i nie każdemu są one potrzebne do szczęścia. Nie chodzi bowiem o jakieś hipersukcesy, jakieś szczyty ludzkich osiągnięć, ale po prostu o zdobycie zwykłego ludzkiego szacunku, który pozwala na zachowanie zdrowej samooceny i poczucia godności.

Tymczasem „ADHD” (cudzysłów stąd, że psycholog chyba nie wszystkich by tak zdiagnozował) wśród młodych ludzi jest zjawiskiem tak powszechnym, że zaczynam odczuwać obawy, czy mam do czynienia z przedstawicielami tego samego gatunku. Nie wymagam, żeby młody człowiek przez 8 godzin skupiał się na jednym problemie. Przez jedną godzinę mógłby jednak przeczytać te 20 stron. Tymczasem pierwsza osoba „wymiękła” chyba już po 10 minutach. Lenistwo jest to pojęcie szersze, o którym można mówić obserwując m.in. takie przykłady. Niestety nie jest to pojęcie, które by tę niezdolność do dłuższej koncentracji w jakiś sposób tłumaczyło. Owa niezdolność jest bowiem elementem szerokiego zjawiska zwanego lenistwem, a nie jego rezultatem. Tak mi się wydaje przynajmniej teraz. 

A może generalnie nie ma się czym przejmować? Ci, którzy są zdolni do dłuższego skupienia nad tekstem, zostaną uczonymi, a ci, którzy nie są, zostaną pracownikami niższego szczebla i już – tak było zawsze i tak pewnie będzie. Jak na ironię wśród tych, którzy nie potrafią długo czytać, charakteryzują się wielką energią i radością życia, która pozwala im zdobyć sympatię środowiska i sukces w postaci objęcia przywództwa nad grupą. Nic, co ludzkie nie powinno być nam obce. Nie każdy musi być uczonym. Jeżeli jednak ktoś decyduje się na studia, ten powinien się liczyć z tym, że trzeba nad tą książką trochę wytrzymać.

wtorek, 5 marca 2013

Utopia jako czynnik niezbędny do przetrwania, czyli syzyfowe prace



Niektórzy z nas, w tym ja sam, lubią uchodzić za realistów twardo stąpających po ziemi, w związku z czym piętnujemy wszelkich pięknoduchów, którzy w imię swoich idei (a idee są przecież „z założenia” utopijne) wyprowadzają ludzi na manowce i każą wierzyć w coś, co wcześniej czy później przyniesie tylko rozczarowanie.

Realistycznie podchodząc do życia, należy sobie zdać sprawę z takich brutalnych prawd, że zwycięża silniejszy lub przebieglejszy, który przeciągnie na swoją stronę siłę; że w naturę ludzką, jako część natury w ogóle, wpisany jest konflikt; że wszystkie systemy etyczne, łącznie z tymi wynikającymi z religii, wywodzą się z naszej potrzeby bezpieczeństwa i unikania stresu, a z drugiej z dyskursu władzy, która nam to bezpieczeństwo zawsze obiecuje zapewnić.

Pobieżna analiza procesów przebiegających w niemal dosłownie każdej grupie ludzkiej, pokazuje, że wszędzie odbywa się albo jakaś walka, albo podporządkowanie jednych jednostek drugim. Wszystko to może mieć piękną formę wynikającą z wieków cywilizacji, ale podskórnie każdy czuje, o co chodzi i wcale nie czuje się z tego powodu szczęśliwy.

Świadkowie Jehowy zagadujący na ulicy lubią czasami zadać na początek pytanie skierowane właśnie do tej części naszego umysłu, która dąży do bezpieczeństwa i życia bezstresowego. „Jak pan/pani myśli? Dlaczego na świecie jest tyle zła – wojen, konfliktów?” Pytanie to zadają antycypując odpowiedź „nie wiem”, ponieważ faktycznie człowiek idący ulicą do pracy lub z pracy i myślący o czymś zupełnie innym, może nie mieć na poczekaniu gotowej odpowiedzi na tak sformułowane pytanie. Wtedy „napełnia ich Duch”, bo oto oni są w stanie takiej odpowiedzi nam udzielić – wszystko dlatego, że przestaliśmy słuchać Boga. Ludzie ci żyją w świecie Księgi, a właściwie specyficznej interpretacji tejże, więc zgodnie z regułami „matriksu”, w którym tkwią, wszystko im się ładnie układa. Najczęściej instynkt przechodnia zaczepionego przez świadków Jehowy podpowiada mu jednak, że to jakaś piramida metafor i każe mu iść dalej.

Tymczasem z konfliktami i stresem trzeba żyć. Owszem głęboka wiara religijna pomaga niektórym znieść te przypadłości ludzkiej egzystencji, ale ich nie eliminuje. Żeby na trwałe wyeliminować konflikty należałoby bowiem w jakiś „cudowny” sposób zabić instynkt gromadzenia zapasów jedzenia oraz popęd płciowy. Całe nasze życie jest zdeterminowane koniecznością zapewnienia sobie środków do przetrwania oraz znalezienia sobie partnera seksualnego. Walka jeleni na rykowisku bardzo prosto rozstrzyga te sprawy, przy czym samice nie mają nic do gadania, podczas gdy u człowieka jest to bardziej złożone. O ile u zwierząt największy problem mają samce alfa, to u ludzi praktycznie każdy walczy z każdym i tego się nie da wyeliminować. Te same czynniki, które generują konflikty, są nam po prostu niezbędne do życia, a wręcz są naszym życiem. Gdybyśmy zostali ich pozbawieni, musielibyśmy się stać chyba minerałami. Owszem, niektórzy buddyści dążą do osiągnięcia takiego stanu, ale patrząc realnie, nie jest to propozycja dla całej ludzkości.

Organizujemy się w grupy, które posiadają swoje struktury i hierarchie. Czasami te grupy stają się wielkie i zaczynają nazywać się narodami. W grupie łatwiej o redukcję stresu, zaś skierowanie agresji na przedstawicieli grupy innej nie powoduje tak wielkiego napięcia, jak bezpośrednie starcie dwóch jednostek, a wręcz jest odbierane za uczucie szlachetne! Nikt nie jest wolny od tego typu myślenia, chyba, że jest to człowiek, który zrealizował się jako święty pacyfista, lub osiągnąć stan nirwany. Ilu jest takich ludzi na świecie, nie wiem. Brutalnym faktem pozostaje, że stresujemy się codziennie i że codziennie czujemy się zagrożeni przez innych ludzi.
Teraz jednak pojawia się zasadnicze pytanie. Czy powinniśmy poddawać się pacyfistycznym utopiom i masowo przekuwać miecze na lemiesze, czy też wręcz odwrotnie – powinniśmy zrzucić obłudne maski ludzi pokój miłujących i pokazać swoje prawdziwe oblicze istot gromadzących zapasy (w najgłębszej strukturze) i zdobywających partnerów seksualnych, dążąc przy tym do dominacji nad innymi?

Czy politycy zamiast snuć obłudne wywody o moralności i etyce, powinni otwartym tekstem mówić o naturalnej nienawiści wynikającej z równie naturalnego instynktu przetrwania? Czy zamiast Biblii, Platona i innych utopijnych humanistów, nie powinni się raczej wprost powoływać na Sun Tzu i Machiavellego?

Adolf Hitler jest przykładem polityka, który prawie (bo też jednak nie do końca) tak praktycznie zrobił. W systemie wychowawczym postawił na kult siły i zwycięstwa, uważając chrześcijaństwo za religię osłabiającą naturalne ludzkie instynkty. Propagował eugenikę, a więc pozbawione sentymentów pozbywanie się jednostek słabych (np. chorych psychicznie) ze społeczeństwa. Jak wiemy, nie tylko słabych, bo za zupełnie naturalną uważał eksterminację grup, które, jak uważał, zagrażają jego grupie, czyli Niemcom. Doskonale wiemy, że odarcie życia publicznego z tej i tak cienkiej warstwy cywilizacji (czyt. hipokryzji), czyni je piekłem, którego większość z nas nie jest w stanie psychicznie znieść. Dlatego więc, po pewnym czasie druga strona naszej natury, czyli ta dążąca do stanu komfortu psychicznego, a więc sytuacji bezstresowych, znowu wprowadza do obiegu społecznego idee o tolerancji i pokojowej koegzystencji.

Karol Marks zresztą również nie mówił, że ma być lekko. Wręcz przeciwnie – zakładał otwartą wojnę między klasami społecznymi. Późniejsi jego interpretatorzy, jak np. Stalin, uważali, że walka ta jest permanentna, a raczej niewiele wskazuje na to, że wierzyli w ostateczne osiągnięcie społeczeństwa idealnego, czyli komunistycznego, bez poczucia alienacji pracy za to z pełnym poczuciem bezpieczeństwa i szczęścia. W imię jednak tej utopii wpędzał w stan nieprzerwanego stresu i strachu całe narody.

Wracając do zasadniczego pytania. Czy nie uczciwiej jest powiedzieć wprost – walczę o władzę, bo chcę mieć np. większy dostęp do środków materialnych i samic?  (Wiem, jestem męskim szowinistą, ale to wynik wychowanie w konkretnym kręgu kulturowym, gdzie kobiety nie przyznają się wprost do chęci posiadania dostępu do wielu samców).

Otóż odpowiadając samemu sobie na te pytania, stwierdzam, że być może i byłoby uczciwiej, ale do diabła z taką uczciwością. Rezygnacja z walki o formę ludzkiej egzystencji i  koegzystencji wznoszącą się ponad determinizm biologiczny, byłaby najpodlejszym aktem cynicznego draństwa, które wpędziłoby nas wszystkich w stan permanentnego piekła, z którego nie byłoby ucieczki. Dokopanie się do najgłębszej struktury naszej natury doprowadza nas do stanu skrajnego cierpienia, gdzie być może chwilowy zwycięzca cieszy się poczuciem szczęścia, ale przecież nie na długo, bo konkurenci czyhają na każdym kroku.

Kiedyś już pisałem, że miarą cywilizacji jest stopień hipokryzji, bo brzmi może cynicznie, ale jest prawdą. Piekłem byłoby nasze życie, gdybyśmy zawsze reagowali „uczciwie”, czyli spontanicznie. Ulice spłynęłyby krwią, np. kobiet, bo na głośną uwagę jednej na temat kompletnego braku gustu w ubraniu drugiej, ta druga z pewnością chwyciłaby tę pierwszą za włosy, mężczyźni tłukliby się za samo krzywe spojrzenie, a w szkołach zapanowałyby stosunki jak we „Władcy much” Gordinga. To, co nas chroni przed stanem permanentnego chaosu i brutalnego okrucieństwa, to właśnie ta cienka warstwa hipokryzji, która każe nam ugryźć się w język na widok czegoś, co nam się nie podoba w drugiej osobie. To dzięki tej sztuce gryzienia się w język nasz gatunek jeszcze się nawzajem nie powybijał, a wielu z nas żyje w błogim poczuciu względnego bezpieczeństwa i komfortu psychicznego.

Myślę, że ludzkość generalnie nie wychodzi źle na tym, że życie społeczeństw na jakimś etapie zostało oparte na założeniach sokratejsko-jezusowo-konfucjańskich (zestawienie pozornie od Sasa do lasa, ale ja widzę wiele wspólnych wartości w tych filozofiach). Wiadomo, że ci głęboko przywiązani do ich wartości, są skazani na rozczarowanie, bo konfliktowa natura ludzka zawsze wcześniej czy później da o sobie znać. Gdyby jednak ludzkość nie podejmowała tych utopijnych wysiłków, po prostu by nie przetrwała jako gatunek. To dzięki tym utopiom przez dużą część naszego życia czujemy się dobrze, a dla tych chwil dobrego samopoczucia, jak uważamy, warto żyć. Dlatego nie powinniśmy ustawać w syzyfowej pracy dążenia do osiągnięcia pięknych ideałów pokoju i powszechnej miłości. Zdając sobie sprawę z ich ostatecznej nieosiągalności, nie możemy sobie pozwolić na rezygnację z nich. To wielki paradoks, ale tylko dzięki niemu możemy żyć.