Jak już pewnie Czytelnikom tego bloga wiadomo, jestem
zwolennikiem wprowadzenia w Polsce jednomandatowych okręgów wyborczych. Ruch
zmieleni.pl, których powstał z inicjatywy Pawła Kukiza, uważam za wspaniałą
inicjatywę, jaka nieczęsto się w Polsce udaje, ponieważ z reguły jesteśmy
społeczeństwem biernym. Osobiście doskonale się czuję poza światem polityki,
ale do tego ruchu przystąpiłem ze spontanicznym entuzjazmem, ponieważ uważam,
że brytyjski system wyborczy zapewnia stabilne państwo równocześnie dając obywatelowi
poczucie odpowiedzialności za wybór swojego reprezentanta.
Ruch zmieleni.pl łączy w sobie ludzi o bardzo różnych
poglądach politycznych, co jest z jednej strony wspaniałe, ponieważ pokazuje,
że ludzie w Polsce potrafią się zorganizować w celu załatwienia jednej sprawy,
niekoniecznie zgadzając się w innych. M.in. tak właśnie działają inicjatywy
oddolne w Stanach Zjednoczonych, które powstają niezależnie od afiliacji
partyjnej, natomiast po okrzepnięciu wpływają na politykę obu wielkich partii.
Z drugiej strony zawsze istnieje niebezpieczeństwo, że ktoś
przy okazji walki o jednomandatowe okręgi wyborcze będzie chciał (często w jak
najlepszej wierze) uzewnętrznić własne poglądy polityczne, społeczne czy
religijne. Na tym tle zawsze mogą zrodzić się konflikty i dlatego w ramach
ruchu należy unikać podnoszenia pewnych tematów.
Istnieje oczywiście pewien problem, a mianowicie taki, że
cele naszego ruchu będąc politycznie bezstronne dla wielu pozostają zbyt wielką
abstrakcją, żeby się porwać masy. Te bowiem muszą poczuć albo wielką trwogę,
albo naprawdę wielką frustrację, żeby zacząć działać. Wielką trwogą przepełniła
wielu Europejczyków zapowiedź wprowadzenia kontroli internetu (ACTA). Wielka
frustracja doprowadziła do obalenia rządu w Bułgarii. Zły system wyborczy nie
przepełnia ludzi trwogą, a frustruje nielicznych, czyli tych, którzy się trochę
tematem interesują.
Generalnie jednak frustracja wśród Polaków narasta, ponieważ
pomimo stopniowych pozytywnych zmian, nadal jesteśmy krajem, z którego się
ucieka, ponieważ wielu trudno jest znaleźć swoje miejsce z powodu braku
perspektyw godziwego zarobkowania. Właściwie bieda w postaci bezrobocia i pracy
za bardzo niskie stawki przy cenach zbliżonych, bądź w szeregu przypadków
identycznych jak w rozwiniętych krajach Zachodu, powinna już dawno wywołać oburzenie,
ale przecież po roku 1989 związek zawodowy stanął po stronie budowy
kapitalizmu, więc pojęcia uległy kompletnemu pomieszaniu. Obecnie „Solidarność”
wydaje się wracać na pozycje typowe dla związku zawodowego, czyli stające w
obronie człowieka pracy. Używając brzydkiego słowa, na pozycje roszczeniowe.
W zdrowym kapitalizmie związki zawodowe spełniają ważną
rolę, ponieważ stanowią czynnik równowagi. Jest rzeczą zupełnie zrozumiałą, że
pracodawca, czy przedsiębiorca nastawiony na maksymalizację zysku, będzie
chciał oszczędzić na płacy pracownika ile się tylko da. Związek zawodowy,
występując w interesie pracownika z kolei będzie chciał wyciągnąć jak
najwięcej. Kompromis między tymi przeciwstawnymi interesami to właśnie
sytuacja, dzięki której firma nie bankrutuje, a pracownicy są w miarę
zadowoleni. Kiedy tej równowagi brakuje, czyli kiedy żadna grupa nie broni
pojedynczego pracownika, jest on wykorzystywany do granic możliwości. Zawsze
przypomina mi się rozmowa z parą amerykańskich nauczycieli ze stanu Nowy Jork,
których poznałem w 1992 r., którzy stwierdzili, że oni zarabiają naprawdę nieźle
(wówczas ok. 50-60 tys. dolarów rocznie), ponieważ mają silny związek zawodowy
nauczycieli. W Missouri, gdzie takiego związku nie ma, nauczyciele zarabiali
11-12 tys. rocznie.
Z drugiej strony pamiętamy, że w latach 70. ubiegłego
stulecia związki zawodowe doszły w Wielkiej Brytanii do takiej potęgi, że omal
nie doprowadziły do ruiny finansów państwa. Pozycja bossów związkowych żyjących
na poziomie wyższym od niejednego kapitalisty to jeszcze inny temat.
Generalnie jednak uważam, że związek zawodowy to ważny
czynnik w zdrowej gospodarce rynkowej, o ile przestrzega się podstawowych
reguł, a mianowicie szanuje się zasadę, że z pustego i Salomon nie naleje.
Dlatego związkowcy powinni doskonale znać możliwości przedsiębiorstw, od
których np. żądają podwyżek.
Obecna „Solidarność” wróciła do walki o prawa pracownicze i
w jakimś stopniu odcięła się od politycznej zależności od Prawa i
Sprawiedliwości. Wbrew temu, co w telewizji można było usłyszeć od Adama
Hofmana, „Solidarność” Piotra Dudy nie jest zapleczem PiS, a sam przewodniczący
raczej się nie podporządkuje Jarosławowi Kaczyńskiemu. Pytanie jednak polega na
tym, czego żąda obecna „Solidarność”.
Platforma Oburzonych, czyli zjazd najrozmaitszych
organizacji przeciwstawiających się obecnemu układowi reprezentowanemu w
Sejmie, zgromadziła ludzi o różnych poglądach, choć raczej nie było tam
liberałów i lewicowców. Media, jako że są przyzwyczajone do swojej roli
wyznaczania tych, których wg nich warto słuchać oraz potępiania tych, z których
wg nich warto się pośmiać, wykonały oczywiście swoją robotę bardzo dobrze.
Kilkusekundowe migawki wystąpień co bardziej emocjonalnych prelegentów
prawdopodobnie wywołały w przeciętnym widzu odpowiedni efekt, że był to zlot
przedstawicieli folkloru politycznego. Praktycznie o jednomandatowych okręgach
wyborczych i zmielonych na zjeździe powiedziano prawie nic, choć trzeba oddać
mediom sprawiedliwość, że skądinąd zaczęły o tej sprawie i o ruchu mówić coraz
częściej.
W postulatach „Solidarności” na pierwsze miejsce wysunął się
postulat referendów jako narzędzia demokracji bezpośredniej. Niemniej to
zupełnie inne żądanie przykuło uwagę opinii publicznej (tak naprawdę to mediów,
a za ich pośrednictwem naszą). Stało się tak za sprawą listu otwartego
przewodniczącego Związku Przedsiębiorców i Pracodawców, Cezarego Kaźmierczaka,
który w niewybrednych słowach określił, gdzie ma postulat likwidacji „umów
śmieciowych”. Realizacja postulatu „Solidarności”, żeby zmusić pracodawców do
zatrudniania na umowę o pracę, czyli na etacie, z pewnością dałby części
pracowników poczucie (dodajmy, że złudne) bezpieczeństwa socjalnego.
Podobno psycholodzy odkryli, że konieczność zmiany pracy
jako czynnik stresogenny stoi bardzo blisko rozstaniu z bliską osobą, a nawet
śmierci bliskich osób (piszę podobno, bo wyczytałem to kiedyś w jakimś czasopiśmie,
które nie było naukowe). Ludzie, którzy mnie znają osobiście, wiedzą, że do jakichś
twardzieli się raczej nie zaliczam, ale co jakiś czas następuje pewna rotacja
miejsc, w których pracuję i przez wiele lat jakoś specjalnie z tego powodu nie
cierpiałem, choć oczywiście we wrześniu zawsze następowało kilka tygodni
stresu, kiedy to jeszcze nie wiedziałem ile będę miał pracy i gdzie. Zawsze się
jednak z tym liczyłem, a później pracy zazwyczaj było tyle, że ciężko było z
nią wyrobić. Niemniej stać mnie było na przeżycie nie tylko roku
szkolnego/akademickiego, ale również trzech miesięcy wakacyjnych, kiedy w ogóle
nie zarabiałem, w tym na wyjazdy z rodziną. Obecnie dość boleśnie odczuwam
zmianę w sytuacji demograficznej Polski, ponieważ mam mniej godzin, a przez co
mniej zarabiam, ale moi koledzy, którzy byli w różnych instytucjach zatrudnieni
na zasadzie umowy o pracę, swoje etaty po prostu stracili! Oczywiście w obecnej
sytuacji z całą pewnością cieszyłbym się z pracy na pełnym etacie, który w
dodatku byłby zagwarantowany, ale szkopuł w tym, że on po prostu zagwarantowany
być nie może.
Niestety, przy całym szacunku dla przewodniczącego Dudy, nie
mogę się zgodzić z żądaniami, które spowodują cały łańcuch konsekwencji, które
z kolei obrócą się ostatecznie przeciwko pracownikowi. Firmy czy instytucje,
które obecnie zatrudniają człowieka na umowę-zlecenie lub umowę o dzieło na
kilka godzin w tygodniu, zostałyby zmuszone zatrudnić go na pełny etat, mogłyby
dojść do wniosku, że płacenie dodatkowego tysiąca zlotych (to minimum!)
miesięcznie ZUS za niego absolutnie się im nie opłaca i lepszym rozwiązaniem
będzie obciążenie pracą tego człowieka mniejszej liczby pracowników etatowych.
Będzie to sytuacja praktycznie identyczna, jak ta, która przytrafiła się pewnemu
mojemu znajomemu kilka lat temu, kiedy to sąd zakazał mu prowadzenia
działalności gospodarczej, ponieważ nie opłacał składek ZUS. W uzasadnieniu
powiedziano „Skoro nie stać pana na ZUS, to nie powinien pan prowadzić
działalności gospodarczej”. Człowiek mógł zarabiać na życie – skromne bo
skromne, ale nikogo o łaskę nie prosił, ale został zmuszony do zarejestrowania
się jako bezrobotny, bo w jego gminie pracy jak na lekarstwo. Na tej samej
zasadzie rozumują roszczeniowi związkowcy – przedsiębiorco, nie stać cię na ZUS
dla pracownika oraz na opłacenie 40 godzin jego pracy (choć potrzebujesz np.
tylko 10), to lepiej zwiń interes i niech nikt w ogóle u ciebie nie pracuje.
Jak zwykle przetrwają wielkie korporacje po przeprowadzeniu
restrukturyzacji (czyt. pewna liczba ludzi straci pracę), natomiast drobni
przedsiębiorcy maja wybór – albo stać się potentatami, albo wynocha z rynku.
Wydaje mi się, że nie tędy droga.
Nasz rząd oczywiście w jakimś stopniu „wyjdzie naprzeciw”
postulatom związkowców, a mianowicie „uzusowi” umowy o dzieło i umowy-zlecenia,
skutkiem czego pracownik dostanie na rękę dużo mniej, natomiast co się z tymi
pieniędzmi stanie tego już najmądrzejsi nie są w stanie przewidzieć. O ile
bowiem uważam, że podatki płacić należy, bo podatek to jest składka na rzeczy,
których wszyscy potrzebujemy (abstrahując od rzeczywistego ich wydatkowania, bo
to cały osobny temat), to ZUS jest przykładem katastrofalnych błędów w
zarządzaniu, i tam przeznaczenie pieniędzy z naszych składek, choć niby od 1999
roku miało być bardzo przejrzyste i proste do zrozumienia, jest dla
przeciętnego obywatela kompletną enigmą.
Zobaczymy, co przyniesie nadchodzący rok. Niektórzy moi
znajomi obawiają się, że obecnie „światłym, odpowiedzialnym i postępowym”
rządom przeciwstawi się „roszczeniowa konserwa”. Kto kiedykolwiek grał w „Cywilizację”
(ja grałem bardzo dawno w najstarszą wersję tej gry, jeszcze pod DOS), ten wie,
że bunty wybuchają, kiedy liczba niezadowolonych przekracza liczbę zadowolonych.
W rzeczywistości może nawet niekoniecznie przewyższać, ale wystarczy że
osiągnie pewną masę krytyczną. Dlatego, każdy kto podejmuje się ryzyka
rządzenia krajem, musi się liczyć z tą podstawową prawdą. Gdyby więc „oświecenie
i postępowość” obecnych rządzących w jakiś sposób kojarzyły się Polakom z
dobrymi zarobkami i sytym życiem, „roszczeniowa konserwa” nie miałaby szans na
zaistnienie. Tymczasem jest inaczej i kto tego nie dostrzega, bo sam akurat
znajduje się w dobrej sytuacji materialnej, tego może spotkać jeszcze niejedna
przykra niespodzianka.