czwartek, 28 marca 2013

Kiedy walczący o tolerancję stają się totalitarystami



W dyskusjach z homofonami często tłumaczę im, że prawo homoseksualistów do rodziny alternatywnej, czy do manifestacji swoich uczuć (np. trzymanie za rękę partnera w miejscu publicznym) wcale nie oznacza, że upadnie rodzina heteroseksualna. Ergo argument homofonów, że teraz geje i lesbijki zakażą małżeństw kobiet i mężczyzn, a dzieci będzie się zabierać parom heteroseksualny, żeby dać na wychowanie związkom homoseksualnym, jest beznadziejnie głupi i wynika z paranoicznej nadinterpretacji. Zdrowy rozsądek podpowiada, że obawy obrońców tradycyjnych heteroseksualnych małżeństw wychowujących własne dzieci są bezpodstawne. Zawsze tak uważałem, aż do dzisiaj. Dziś rano przeczytałem artykuł http://wiadomosci.onet.pl/kraj/zapisy-o-tradycyjnej-rodzinie-znikna-z-podreczniko,1,5455266,wiadomosc.html , z którego wynika, że chyba jednak się mylę, a środowiskom homoseksualnym nie chodzi jedynie o prawo do własnej tożsamości i życia wg własnego stylu. Wygląda na to, że to nie wystarczy, bo oto trzeba przeprogramować myślenie całej populacji, czy się to komuś podoba, czy nie. Z podręczników szkolnych mają zniknąć wszelkie zapisy o tradycyjnej rodzinie typu mama+tata+dzieci.

Nie tak dawno młody naukowiec z Uniwersytetu w Białymstoku napisał na swoim blogu, że czuje, że ma do czynienia z dyskryminacją, kiedy kwiaciarka pyta kupującego kwiaty mężczyznę „To dla dziewczyny?” Znaczy to wg niego, że powszechne myślenie jest heterocentryczne i należy to zmienić. Być może zakazałby również kolegom przy piwie rozmawiać o dziewczynach, czy koleżankom plotkować o mężczyznach. Nie wiem, może przesadzam, ale pojawiają się poważne przesłanki, że mamy do czynienia z zalążkiem zjawiska, którego chyba należy się obawiać.

Po Internecie krąży „tweet” rzekomo umieszczone przez amerykańskiego aktora, Morgana Freemana: „Nienawidzę słowa homofobia. To nie jest fobia. Ty się nie boisz. Ty jesteś dupkiem”. Bardzo mi się to hasło podoba, bo faktycznie większość ludzi określanych mianem homofobów to po prostu agresywni nienawistnicy atakujący wszystko, co inne. Wyżej wymienione teksty – artykuł z Onetu i wpis na blogu młodego literaturoznawcy mogą wywołać jednak prawdziwą fobię, wręcz paniczny strach przed zamachem na to, co większości wydaje się naturalne. Nie wspominam już ludzi religijnych, bo oni podpierają się jeszcze argumentami nadnaturalnymi.

Próbuję sobie zracjonalizować całą tę sytuację i chyba myślę, że wiem, na czym polega problem. Tłumaczę sobie, że nie jest to problem wszystkich homoseksualistów, a jedynie grupy lewicowych działaczy politycznych. Historia pokazuje bowiem, że organizacje powołane przez jakieś środowiska w celu walki o ich prawa, po osiągnięciu podstawowych celów nie do końca widzą sens dalszego działania i istnienia, więc siłą rzeczy muszą eskalować żądania, kreując sztuczne problemy. Większość robotników w XIX i XX wieku chciała po prostu lepszego życia dla siebie i swoich rodzin (o cholera, napisałem „rodzina”… ale chyba cenzura jeszcze nie zaczęła działać). Ludzie, którzy obwołali się ich reprezentantami zaproponowali jednak rewolucję i komunizm. Wiemy, czym się to skończyło. Tymczasem w Stanach Zjednoczonych postulaty małej partii socjalistycznej zostały i tak zrealizowane bez większych wstrząsów i pompy. Sufrażystki działające na przełomie XIX i XX wieku musiały stawić czoło naprawdę poważnym represjom ze strony władz, ale naprawdę miały o co walczyć, ponieważ pozycja kobiet w wiktoriańskim społeczeństwie była nie do pozazdroszczenia. Wszystkie cele wczesnych feministek zostały osiągnięte, ale działacz(ka) musi działać, więc czymś się trzeba zajmować. I teraz uwaga, z całą pewnością jest się czym zajmować, bo traktowanie kobiet nawet w krajach z pozoru cywilizowanych potrafi być skandaliczne! Jest o co walczyć, tylko że należy walczyć o konkretne sprawy. Sytuacja homoseksualistów w Polsce jest nadal mało ciekawa, choć coraz więcej gejów i lesbijek „wychodzi z szafy” i… nic się specjalnego nie dzieje. Jak na kraj, gdzie jeszcze trzydzieści lat temu tajne służby przeprowadzały akcję „Hiacynt”, a homoseksualizm był piętnowany i ośmieszany publicznie, to już jest postęp. Niemniej na pewno jest jeszcze wiele do zrobienia. Niedawna wypowiedź Lecha Wałęsy pokazała, że faktycznie w uświadamianiu społeczeństwa na temat orientacji seksualnych jesteśmy daleko w tyle Rzecz w tym, że trzeba to robić mądrze i z poszanowaniem dla innych, których, jak się wydaje, jest jednak większość.

Tyrania większości nad mniejszością jest niewątpliwie zła, ale jak nazwać tyranię mniejszości nad większością? Przecież właśnie po to pozbyliśmy się reżimu komunistycznego, żeby to jednak większość mogła decydować o swoim losie. Temat to bardzo skomplikowany i zawsze trudno tutaj będzie o dobre rozwiązanie, dlatego właśnie jedyną receptą jest dość wyświechtane dziś słowo – tolerancja. Musimy się uczyć wzajemnie tolerować. Ja bym poszedł dalej i zachęcał, żebyśmy się nie tylko tolerowali, ale spróbowali trochę polubić.  Rozwiązania totalitarne w stylu narzucenie jednego sposobu myślenia wszystkim przy pomocy metod administracyjnych, to zamach na tolerancję i demokrację.

Mam znajomych gejów i lesbijki. Nie widzę żadnego problemu w ich funkcjonowaniu w społeczeństwie. Należę do tych, którzy są daltonistami jeśli chodzi o kolor skóry, nie widzę żadnej różnicy między ludźmi różnych wyznań, narodowości czy orientacji seksualnych. Oczywiście tam, gdzie oni chcą, żebym dostrzegł ich odmienność, ponieważ są z niej dumni, to dostrzegam i nadal nie widzę w tym problemu. Trzeba jednak zdać sobie sprawę z tego, że kiedy następuje próba zachwiania pewnej równowagi, ponieważ jedna grupa chce przeforsować swój sposób myślenia kosztem sposobu myślenia innych, ci inni raczej zewrą szeregi w opozycji. W dyskusjach z homofobami (tymi naprawdę z fobią, a nie z nienawistnymi dupkami) tłumaczę, że nie ma się czego ani kogo bać. Przeczytawszy dzisiejszy artykuł w Onecie poczułem, że wytrącono mi argument z ręki. Jako mąż tej samej kobiety od 22 lat i ojciec dwojga dzieci poczułem się jak ktoś, kogo razem z moją rodziną ktoś chce wymazać gumką. Fatalne uczucie.

Z pewnością nie zacznę się bać, ani tym bardziej nienawidzić, moich znajomych o orientacji homoseksualnej, ale z pewnością zacznę podejrzliwie podchodzić do wszelkich organizacji politycznych z homoseksualizmem jako ideologią.

7 komentarzy:

  1. Tak mi się nasunęło, a propos sytuacji kobiet:
    http://www.ted.com/talks/sheryl_sandberg_why_we_have_too_few_women_leaders.html
    Polecam i życzę spokojnych świąt!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sylwia, obejrzałem i doszedłem do wniosku, że mam w sobie dużo z kobiety ;) Nie umiem przypisywać sobie całości zasług za jakiś wspólny sukces. Natomiast zawsze siadam przy stole, a jeżeli jest to sala typu klasa szkolna, siadam na pierwszej ławce. Nie dlatego, że tak silnie czuję, że jest tam moje miejsce, ale że się tego nauczyłem od kogoś, kto był na jakimś szkoleniu radzenia sobie w kapitalizmie. Niewątpliwie kwestia wychowania jest tutaj bardzo istotna. Po świętach chyba napiszę coś o tym. Generalnie jednak od razu mnie uderzyła specyfika kulturowa - czy byłaś kiedyś na jakimś zebraniu czy spotkaniu, gdzie kobiety na ważnych stanowiskach zajęły miejsce nie przy stole? Czy sama przycupnęłabyś gdzieś z boku? Myślę, że u nas jest jednak nieco inaczej. Są oczywiście inne problemy.

      Rzecz również w tym, czy brak kobiet na kierowniczych stanowiskach jest problemem samym w sobie? Może po prostu nie chcą? To też pewnie ma swoje przyczyny, ale pewnych rzeczy nie da się zrobić na siłę. Na pewno byłoby dobrze, żeby było więcej kobiet, bo to pozwoliłoby zmienić mentalność społeczeństwa w kwestii równouprawnienia. Ale znowu pojawia się pytanie, czy to się da zrobić decyzjami administracyjnymi? A jak zabraknie chętnych, to czy należy wyciągać na siłę żonę Terlikowskiego i pchać ją na kierownicze stanowisko? ;)

      Również życzę spokojnych świąt!

      Usuń
  2. Stefanie, obracam się głównie w kontekście związanym z nauką i nauczaniem, i tu rzeczywiście nie boję się siedzieć przy stole. Natomiast mam do czynienia na zajęciach indywidualnych zarówno z mężczyznami jak i kobietami zajmującymi kierownicze stanowiska. I różnica jest olbrzymia. Panowie są na ogół przekonani o swojej wyjątkowości, Pani często mają wrażenie, że znalazły się tam gdzie są nieco przypadkiem. Panowie uważają, że są naj - Panie, że po prostu im się "udało" albo, że ciężko pracowały. Różnica w podejściu do siebie jest wyraźna.

    Myślę, że sama kwestia "chcenia" jest jednak warunkowana kulturowo w dużym stopniu. Na kobietę robiącą karierę patrzy się nieco podejrzliwie, może nie jest dobrą żoną, matką? I wszystkie kobiety na stanowiskach, które znam, cierpią na pewne rozdwojenie: z jednej strony trzeba podejmować ważne decyzje, z drugiej mieć nieskazitelnie czysty dom (bo przecież ten nieskazitelnie czysty dom też świadczy o ich wartości)- znasz Panów dla których obie te kwestie wydają się jednakowo ważne? Nie wiem czy można to zmienić decyzjami administracyjnymi, ale może wystarczy już chwalenia dziewczynek głównie za to, że ładne, ciche i grzeczne?

    OdpowiedzUsuń
  3. I to jest dobre pytanie! Znowu nie wiem jednak, czy to się da w jakikolwiek sposób zrobić. Może w szkole czy przedszkolu można pochwalić dziewczykę, która bierze udział w bójkach z chłopcami, albo pyskuje nauczycielom. Tylko, że jak na razie w Polsce chłopców również się za to nie chwali. Na rodziców nie mamy żadnego wpływu, natomiast obserwując własne dzieci i dzieci znajomych dochodzę do druzgocącego wniosku, że rodzice mają znikomy wpływ na dzieci. Nature or nurture? - oto jest pytanie. Katolicy twierdzą, że homoseksualizm to tylko kwestia wychowania, z czym się nie zgadzam, natomiast pewne grupy feministyczne twierdzą, że płeć to jedynie kwestia kulturowa, a to jest taka sama bzdura. Myślę, że jednak natura ma jednak coś do powiedzenia. Istnieją kobiety-wojowniczki, istnieją kobiety kochające rolę kur domowych, oraz istnieją księżniczki na ziarnku grochu.

    Co do wymagań i oczekiwań społecznych to kwestia jest jeszcze inna. Swego czasu Monika Richardson z oburzeniem spytała Korwina-Mikke, czy uważa, że kryterium oceny kobiecości jest fakt, czy mężczyzna poszedłby z nią do łózka (wcześniej Korwin-Mikke coś takiego powiedział). On to potwierdził. Cokolwiek byśmy nie powiedzieli na temat chamstwa ze strony JKM, nie wolno zapomnieć, że pewne zachowania są po prostu nakierowane na sukces reprodukcyjny. Jeżeli kobiety typu księżniczka na ziarnku grochu odnosi większe sukcesy na polu znalezienia odpowiedniego dla siebie partnera niż kobieta-menadżer (bo ta pierwsza wzbudza instynkty opiekuńcze, a ta druga strach przed zdominowaniem, lub co gorsza, przed zaniedbaniem z powodu poświęcenia się pracy zawodowej), to nie widzę tutaj żadnego dobrego rozwiązania. Nikt nie może nakazać zakochiwać się w takim a nie innym typie kobiety. Tego nie można też zrobić przy pomocy programu szkolnego. Brutalna prawda jest i taka, że nie ma takiej siły perswazji, która kazałaby mężczyźnie nosić dziecko przez 9 miesięcy, urodzić je i wykarmić. Pozostaje więc kwestia wyboru. Elżbieta I wybrała. Margaret Thatcher nawet pogodziła rolę twardej polityczki z tradycyjną rolą żony i matki.

    Co do świata uczelnianego - równość kobiet zawdzięczamy tutaj okresowi komunizmu, choć jak sobie przypominam, kobietom nie było wówczas łatwo, ponieważ starzy profesorowie to byli jawni mizogini, nie kryjący się ze swoimi poglądami. Niemniej od strony prawnej nie było takiej opcji, żeby np. kobieta zarabiała mniej niż mężczyzna, lub żeby nie mogła zostać dziekanem czy rektorem (inna sprawa, czy tym rektorem zostawała). W Ameryce tak nie było. Dlatego twierdzę, że wiele problemów wynikających z kultury amerykańskiej nie znajduje odzwierciedlenia w naszej. W korporacjach i firmach zakładanych i prowadzonych przez mężczyzn o pewnym typie mentalności (z drugiej strony miłe misie nie zakładają firm i nie odnoszą sukcesów ani w polityce ani w biznesie) z całą pewnością pojawiają się problemy seksizmu, ale znowu nie wiem, jak można ten problem rozwiązać. Być może kobiety powinny zakładać firmy i zatrudniać inne kobiety. Znam takie przypadki, tylko że tam, kobiety podwładne nie czują się ani trochę lepiej niż te, które mają męskich zwierzchników. Kiedy ktokolwiek, czy mężczyzna czy kobieta, przyjmuje rolę samca alfa, zachowuje się jak samiec alfa, bo inaczej by się na swoim stanowisku nie utrzymał.

    OdpowiedzUsuń
  4. Oj, nie zgodzę się, rodzice mają olbrzymi wpływ na naturę dzieci i zaryzykuję twierdzenie, że fakt, że nigdy nie musiałam uważać, żeby nie pobrudzić i nie pognieść sukienki wywarł olbrzymi wpływ na moją osobowość. Nie, nie należy promować bójek czy pyskówek, ale mam wrażenie, że dziewczynkom często poświęca się mniej uwagi właśnie dlatego, że są grzeczniejsze.

    Wybacz, ale słów Korwina-Mikke nigdy nie będę komentować... Co do godzenia ról, uważam, że należy zrobić dużo więcej, by to ułatwić. Nawet, jeśli na początku wzbudza to protesty.

    Ano właśnie, mogła zostać dziekanem, ale inna kwestia czy zostawała. Nadal tak jest. Poza tym, na uczelniach prywatnych, panie nadal często mają mniejsze "dodatki funkcyjne" niż panowie.

    Masz rację, kobiety na kierowniczych stanowiskach często wchodzą w rolę samca alfa. Głęboko wierzę, że nie jest to jedyny sposób na biznes.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Słów Korwina-Mikke nie trzeba komentować, bo są poniżej pewnego poziomu, ale moje już być mogła. Naprawdę warto pamiętać, ze wchodzenie w pewne role ma ogromne znaczenie w grze erotycznej i nie uważam, żeby była możliwość przymuszenia heteroseksualnych mężczyzn do zakochiwania się w kobietach przyjmujących role do tej pory uważane za męskie. Oczywiście to się może zmienić, a istnieją przecież mężczyźni, którzy lubią dominujące kobiety. Problem w tym, że te kobiety niekoniecznie lubą takich mężczyzn.

      Problem jest złożony, a sytuacja w Kongresie Kobiet pokazuje, że nie ma czegoś takiego jak "generic woman", a szefostwo Henryki Bochniarz poważnie podważa "lewicowość" całego ruchu (co osobiście nie uważam za jakąś tragedię, ale jednak wzbudza ironiczny uśmiech).

      W latach 50. XX wieku, w czasie największego dobrobytu w historii USA, odkryto, że gospodynie domowe, które powinny być przecież szczęśliwe mając dom pełen nowoczesnych sprzętów, szczęśliwe jednak nie są. Słusznie po raz kolejny poruszono problem roli kobiet w społeczeństwie. Niemniej do dziś istnieje niemała grupa kobiet, które się realizują w roli gospodyni domowej. Nie wiem, jaki jest sens wpychania ich w role przebojowych businesswomen, czy działaczek politycznych. Natomiast niewątpliwie należy stworzyć warunki zaistnienia dla kobiet, które tego chcą.

      Przypomniała mi się historia opowiedziana mi jakieś 12 lat temu przez starszą panią o poglądach typowo "moherowych". Powiedziała mi, że jej ojciec kazał jej się kształcić, żeby "nigdy nie była zależna od męża"! Z tym wychowaniem jest więc bardzo różnie, ale zgadzam się całkowicie co do istoty - również chłopcy, którym nie wolno się brudzić i którzy są posłuszni i grzeczni, nie osiągają sukcesów.

      Usuń
    2. Wiesz co, ja nie do końca rozumiem, czemu tak często myślimy o sprawach dotyczących kobiet w dychotomii kura domowa / przebojowa businesswoman, nieporadna księżniczka / dominująca... Może kluczem jest właśnie niezależność - nie to, że trzeba nad kimś dominować, tylko być na tyle niezależnym, żeby nie dać się zdominować i wepchnąć w sytuację, która nam nie odpowiada. W życiu nie wypowiedziałam się negatywnie o kobiecie, która zdecydowała się zająć domem (nie cierpię określenia "kura domowa") - to jest praca pełnoetatowa. Natomiast, masz rację należy ułatwić kobietom, które chcą. A w takiej sferze zupełnie domowej, nadal jest tak, że kobiety bardzo często pracują na dwóch etatach - zarobkowo i w domu. W każdej grupie społecznej. I wiem, że są domy, gdzie obowiązki się rozkładają, ale ile ich jest?

      Usuń