piątek, 22 marca 2013

O przedstawicielstwie



W kraju, którego już nie ma, czyli w Związku Radzieckim, istniała chyba najlepsza w historii reprezentacja społeczna na świecie. Komunistyczna Partia Związku Radzieckiego co prawda wyznaczała kandydatów do Rady Związku, czyli jednej z izb Rady Najwyższej ZSRR, co było równoznaczne z ich „wyborem”, ale za to jak pięknie to robiła! Pilnowano, żeby swoją reprezentację miały prządki, szwaczki, górnicy, hutnicy, traktorzystki i traktorzyści itd. itp. Jednym słowem marzenie wszystkich tych, którzy uważają, że parlament powinien być reprezentacją wszystkich możliwych grup.

Jak rzecz się miała w Związku Radzieckim wszyscy mniej więcej wiemy, bo nawet współczesna tzw. lewica od tego totalitarnego tworu państwowego się odżegnuje, ale idea reprezentacji wszystkich grup (cokolwiek to znaczy, bo kryteria tutaj mogą być najrozmaitsze) wydaje się, jak Lenin, „wiecznie żywa”. Filozofia, która leży u podłoża tego założenia jest na pierwszy rzut oka bardzo szlachetna, ale w rzeczywistości demagogiczna i wręcz szkodliwa.

Parlament to ludzie, którzy maja stanowić nasze prawo. Dobre prawo powinno z pewnością uwzględniać interesy różnych grup, stąd w krajach o starej tradycji parlamentaryzmu tworzą się lobbies i grupy nacisku. Nie lubimy tych pierwszych, bo lobbystów od razu kojarzymy sobie z wysłannikami wielkiego biznesu, którzy przekupują parlamentarzystów w celu stworzenia przepisów dla owego wielkiego biznesu korzystnych. Tak się oczywiście zdarza i wszelkie tego typu próby muszą być stanowczo potępione i ukarane. Z drugiej strony jednak trudno, żeby nie działali ludzie, którzy się najlepiej znają na interesach swojej branży i którzy jako jedyni mogą w ogóle zasygnalizować co jest w owych branżach do zrobienia. Jeżeli oni nie dadzą parlamentarzystom znać, że dobrze byłoby dla dobra danej branży wprowadzić takie a nie inne rozwiązania legislacyjne, to parlamentarzystom być może nigdy taki problem nie przyszedłby do głowy. Przekupstwo czy szantaż to oczywiście kryminał, ale próba wpłynięcia na decyzje posłów same w sobie niczym nagannym nie są. Grupy nacisku z kolei to ludzie idei, którzy docierają do posłów z różnych ugrupowań w celu przeforsowania swoich pomysłów. Nie jest więc konieczne, żeby to sam poseł był lobbystą czy też przedstawicielem jakiejś grupy nacisku, jak to się dzieje obecnie. Parlamentarzyści działają w imieniu i dla dobra całego narodu. Z całą pewnością powinni rozważać propozycje grup nacisku i lobbystów, o ile wszystko odbywa się legalnie i jawnie, ale sami nie muszą angażować się w działania owych grup.

Prawo, dzięki któremu władza wykonawcza będzie zarządzać naszymi wspólnymi pieniędzmi, powinni ustanawiać ludzie, do których zaufanie ma większość mieszkańców okręgu wyborczego, z którego kandydowali, ale nie znaczy to, że będą to ludzie zamknięci na dobre inicjatywy społeczne. W parlamencie wcale nie muszą zasiadać cykliści, żeby zadbać o budowę dobrych ścieżek rowerowych. To od nas musi zależeć, czy wybierzemy takich właśnie przedstawicieli – ludzi mądrych, odpowiedzialnych, silnych, ale równocześnie otwartych na propozycje społeczeństwa.

Uważam się za człowieka tolerancyjnego i otwartego, dlatego popieram wszelkie inicjatywy mające na celu uszczęśliwienie ludzi. Jak pokazała brytyjska partia konserwatywna, w sprawach światopoglądowych można mieć w londyńskim parlamencie odrębne zdanie. Mam tutaj na myśli ustawę o małżeństwach par tej samej płci. Nie wiem, ilu jest gejów i lesbijek wśród konserwatywnych posłów, ale to akurat nie ma nic do rzeczy. Posłowie głosowali tak, jak uważali za słuszne, mieli do tego mandat, ponieważ ich współobywatele uznali ich wybór za słuszny, a ich własna orientacja seksualna jest tutaj najmniej istotna.

Jak na ironię losu to partia konserwatywna wydała jedyną jak do tej pory kobietę-premiera, choć oczywiście nie wiem, czy feministki uznają Margaret Thatcher za uosobienie swoich ideałów. Abstrahując od jej poglądów, które na ludzi o lewicowych poglądach mogą działać niezwykle drażniąco, stanowi jednak doskonały przykład tego, że siła charakteru i determinacja pozwalają wyeliminować mężczyzn z drogi do najwyższych stanowisk w państwie bez konieczności uciekania się do metod sztucznych i niedemokratycznych. Mam tu oczywiście na myśli parytety. W walce o pewne przywileje feministki potrafią zachowywać się dokładnie tak samo jak Kościół katolicki, a mianowicie mówić, że jak im się czegoś nie daje, to jest to akt agresji. Jestem w stu procentach przekonany, że kobiety doskonale nadają się na wszystkie stanowiska w państwie, choć oczywiście nie wszystkie, tak samo jak nie wszyscy mężczyźni. O obejmowaniu stanowisk muszą decydować kompetencje i to wszystko. Płeć nie jest żadnym wyznacznikiem kompetencji. Orientacja seksualna także. Przynależność do mniejszości etnicznej również nie. Jeżeli jednak przedstawiciele tych grup dadzą się poznać jako ludzie o kwalifikacjach odpowiednich do sprawowania urzędów, droga jest przecież otwarta. Rządzenie państwem to sprawa poważna i nie ma tutaj miejsca na drogę na skróty.

Zupełnie inna sprawa, jeżeli to w ramach danego ugrupowania politycznego zrobi się założenie, że wysunie się jakiś odsetek kobiet, gejów czy zbieraczy etykiet zapałczanych. To już jest wewnętrzna sprawa partii. Niemniej zmuszanie do kandydowania ludzi, którzy sami się na stanowiska nie pchają, tylko dlatego, że każde środowisko musi mieć swojego przedstawiciela bo tak i już jest z punktu widzenia rządzenia państwem jakimś nieporozumieniem. Jeżeli organizacje walczące o prawa tej czy innej grupy będą miały dostęp do swoich parlamentarzystów, z pewnością będzie można wypracować dobre rozwiązania.

Polscy wyborcy, wbrew pozorom, wcale nie są elektoratem zabetonowanym, jakby to chcieli przedstawić krytycy idei jednomandatowych okręgów wyborczych. Owszem, istnieją żelazne elektoraty, ale nie są one znowu tak liczne. Potrafimy zmienić zdanie i potrafimy „podziękować” tym, którzy nas rozczarowali. Utarł się np. stereotyp, że Łomża i okolice to ostoja Prawa i Sprawiedliwości i że kandydaci PO nie mają tam czego szukać. Przykład ten podano nawet na łamach „Gazety Wyborczej”. Tymczasem wystarczy sprawdzić kto obecnie sprawuje urząd prezydenta w tym mieście, żeby się przekonać, że łomżynianie potrafią większością głosów wybrać człowieka z SLD! Dlatego radziłbym daleko idącą ostrożność co do stuprocentowej przewidywalności zachowań wyborców w poszczególnych okręgach.

Generalnie w większości głosów krytycznych wobec jednomandatowych okręgów wyborczych przebija się jakaś potworny brak wiary w obywateli, których traktuje się jak kompletnych głupców. Ludzie w swojej masie może geniuszami nie są, ale zazwyczaj kierują się zdrowym rozsądkiem. Nie sądzę, żeby Polska była krajem ludzi masowo głosujących na gwiazdy disco-polo czy lokalnych milionerów. Natomiast jeśli chodzi o obecnie istniejące partie, będą musiały się przegrupować. Zwłaszcza PiS, który obecnie nie ma żadnej zdolności koalicyjnej, żeby zaistnieć w systemie, który stawia większe wymagania, będzie musiał znaleźć wielu sojuszników w celu zbudowania nowego ugrupowania prawicowego. Zabetonowania typu PO kotra PiS się nie obawiam. Żeby bowiem działać w systemie jednomandatowych okręgów wyborczych, partie te będą musiały zabiegać o nowych członków i kandydatów na posłów. W takich warunkach będą musiały stać się zupełnie innymi partiami, gdzie miernota uczepiona pańskiej klamki z jednoprocentowym poparciem w swoim okręgu wyborczym nie będzie miała szans się przebić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz