Moi drodzy Czytelnicy. Serdecznie Was pozdrawiam w dniu świętego Szczepana, czyli w drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia. Dziś proponuję fragment mojej powieści pt. "Pamiątki Żuberskiego", którą planuję skończyć w przyszłym roku. Jest to część rozdziału poświęconego małżeństwu głównego bohatera. Wszelkie podobieństwa do postaci rzeczywistych są oczywiście wcale nieprzypadkowe (nie cierpię hipokryzji), choć oczywiście niczego nie należy brać dosłownie ;) Życzę miłej lektury.
"Wigilia u teściów"
Uwielbiałem Wigilie w domu teściów. Nasze też były tradycyjne i wspaniałe, ale nie aż tak, ponieważ po śmierci dziadków z obydwu stron, z całej rodziny zostali tylko rodzice moi i ja, więc nasze wieczerze były kameralne i wyciszone, choć przez to wcale nie mniej ciepłe, rodzinne i świąteczne. U teściów spotykało się więcej osób, ponieważ Małgosia moja miała starsze rodzeństwo. Szwagier, Artur, poszedł w ślady ojca i też jest inżynierem budownictwa. Na Wigilii pojawia się zawsze ze swoją żoną, Elżbietą, i dwiema córkami. Siostra Małgosi, Magda, również przychodzi z mężem, Robertem, który pracuje na giełdzie, i trójką dzieci – dwoma chłopcami i dziewczynką. Dzisiaj te dzieci to już dorośli ludzie, ale nadal przychodzą do dziadków na Wigilię, więc Święta u Karpowiczów to potężna impreza.
Na pierwszej Wigilii u teściów również wszyscy stawili się w komplecie. Małgosia i ja oczywiście nie mieliśmy jeszcze dzieci. Teściowa, Teodora, czyli Todzia, jak mówił na nią teść, jest osobą pojmującą rolę kobiety w domu bardzo tradycyjnie, więc kilka poprzednich dni oraz cała Wigilia do czasu wieczerzy zeszły jej na sprzątaniu i gotowaniu. Ale efekt faktycznie wart był tej pracy. Stół prezentował się bajecznie. Przepisowe 13 potraw, każda postna, choć diabelnie smaczna. Kiedyś nawet pomyślałem sobie, że gdyby codziennie była Wigilia Bożego Narodzenia, bez problemu zostałbym wegetarianinem. Jako zupę, teściowa podawała barszcz czerwony gotowany na grzybach i naturalnym kwasie buraczanym, z uszkami nadziewanymi grzybami. W moim domu rodzinnym wigilijną zupą była grzybowa. Słyszałem, że w innych regionach Polski jadłospisy wigilijne nieco się różnią od siebie nawzajem, ale to tylko świadczy o tym, że tradycja jest wciąż żywa i nie zastygła w jakiejś dawnej formie. Ja i owszem, słyszałem, że dzisiaj niektórzy podają na wigilijny stół nawet japońskie sushi, ale to już jest przesada i nienaturalne narzucanie elementów obcej kultury. Z drugiej strony nie wyobrażam też sobie rezygnacji z tradycyjnej choinki, która przywędrowała do Polski jakieś 150 lat temu z Niemiec, i przywrócenia w jej miejsce staropolskiego snopa. Niestety, nawet tradycja ulega modyfikacjom.
Teść mój lubił podczas Wigilii nie tylko pojeść (oczywiście alkoholu na stole nie było) i pośpiewać kolędy, a trzeba przyznać, że teściowie moi ze swoimi dziećmi pięknie stare nasze pastorałki wykonywali. Inżynier Karpowicz uwielbiał o tradycjach polskich rozmawiać, co dawało mu pretekst do wyniesienia Polski i jej szlachetnych obyczajów ponad wszystkie inne kraje świata, nadania jej rangi wyjątkowej i niemożliwej do podrobienia. Czasami ja albo szwagier lubiliśmy delikatnie sprowokować teścia, wypowiadając się nieco krytycznie na temat obiektu jego wypowiedzi. On się na krótko oburzał, nazywał nas smarkaczami, ale doskonale wiedział, że również lubimy te jego monologi, bo dawały nam niekłamane poczucie dumy z przynależności do najwspanialszego narodu na świecie. W czasach, gdzie nieodpowiedzialni politycy wewnątrz kraju i jawni bądź niejawni wrogowie zewnętrzni zmówili się, że na Polskę naszą psy wieszać i od czci ją odsądzać, słowa ojca mojej Małgosi działały jak balsam na duszę. Wszystko było tak jak trzeba, na swoim miejscu. Cieszyliśmy się poczuciem bezpieczeństwa, ciepła i miłości, a wszystko to dzięki Jezuskowi, który na świat przyszedł i przyniósł ludziom, a szczególnie nam, Polakom, nadzieję na zbawienie i szczęście wieczne.
- W innych krajach w ogóle nie ma tradycji wieczerzy wigilijnej – mówi teść podczas mojej pierwszej Wigilii z Małgosią. – Angielskie dzieci na ten przykład tylko te pończochy wieszają przy kominku i idą spać. Świętują dopiero w pierwszy dzień. A my spotykamy się rodzinnie, bez alkoholu i cieszymy się Świętami, które tak naprawdę nadejdą dopiero o północy. Atmosfera pełnego nadziei czuwania jest chyba najpiękniejszym uczuciem, jakie człowiek potrafi przeżyć. Oczywiście poza miłością. Czekamy na pierwszą gwiazdę na niebie. Czy to nie piękne? Ćwiczymy umiejętność czekania. Myślę, że gdyby ktoś zinterpretował wieczerzę wigilijną pod względem psychologicznym, na pewno doszedłby do wniosku, że spełnia ona niezwykle ważną rolę dla psychicznej kondycji człowieka.
Jakiś diabeł chyba podsunął mi wtedy myśl, że Żydzi tak mają co piątek wieczór, też czekają na pierwszą gwiazdę i pewnie są jeszcze zdrowsi psychicznie, bo ćwiczą się w ten sposób co tydzień, a nie tak jak my tylko raz w roku. Na szczęście zachowałem tę swoją refleksję dla siebie. Nie dlatego, że rozgniewałbym teścia, ale zepsułbym tę cudowną atmosferę spotkania, podczas którego wszyscy się ze wszystkimi zgadzają.
- A spójrzcie na wymowę tego pustego talerza na stole. Wszyscy wiemy, że przeznaczony jest dla nieznajomego wędrowca, który może niespodziewanie pojawić się przy naszym stole i poprosić o strawę. Wtedy żaden Polak takiemu człowiekowi nie odmówi jedzenia i ciepła domowego ogniska. Znajdźcie mi inny taki kraj, w którym tak traktuje się biednych. W takiej Ameryce, na przykład, gdzie pieniądz wyznacza wartość człowieka, gdzie biednego traktuje się jak śmiecia, no bo skoro się nie dorobił to nic wart nie był. Wielkie mamy szczęście, że żyjemy w Polsce, gdzie ludzie nie zatracili jeszcze ducha miłosierdzia i zwykłej ludzkiej przyzwoitości.
Na kolejnych Wigiliach byłem już przyzwyczajony to tych monologów teścia. Wtedy jednak z trudem powstrzymałem się od parsknięcia śmiechem, ponieważ myślałem, że teść mój świadomie zgrywa się i księżowski styl naśladuje. Zrozumiałem jednak, że on mówił zupełnie poważnie, za obowiązek i zaszczyt sobie poczytując nauki patriotyczno-moralne przy stole wigilijnym wygłaszać.
Na początku wieczerzy teść odczytywał fragment ewangelii wg św. Łukasza o narodzeniu Pana, potem każdy z każdym łamał się opłatkiem i składał życzenia. Było bardzo miło, choć nie przepadałem za życzeniami od teściowej. Teodora Karpowiczowa zazwyczaj bowiem nie życzyła człowiekowi tego, co by on sam za przyjemne i dobre uważał, ale wyrażała własne życzenia wobec zachowania tej osoby. Np. mnie zawsze życzyła, żebym się gustowniej ubierał i żebym przestał palić papierosy. Nauczyłem się jednak przygryzać język i przez zaciśnięte zęby mówiłem:
- Mamie też życzę zdrowia i wszelkiej pomyślności.
Te życzenia przeciągały się czasem i do pół godziny, co czasami do szewskiej pasji mnie doprowadzało, ponieważ po całym dniu postu rad bym do stołu zasiadł i coś zjadł, ale z kolei teść uwielbiał każdemu z osobna wygłosić homilię.
- Życzę ci, moja droga, zdrowia – zaczynał, zwracając się np. do Małgosi, - bo zdrowie to niezwykle ważna sprawa w życiu człowieka. Jak jest zdrowie, to wszystko jest, i szczęście i pieniądze i …
Teść potrafił dziesięć minut wyliczać zalety posiadania zdrowia. Ale nie był to koniec, ponieważ kiedy życzył komuś miłości, ten ktoś musiał wysłuchać kolejnego uzasadnienia potrzeby miłości na tym świecie.
Kiedy w końcu skończył się opłatek i życzenia, rzucaliśmy się na barszczyk z uszkami, a zaraz potem na pierogi z grzybami i kapustą. Ze wszystkich potraw wigilijnych najbardziej lubiłem karpia w galarecie o lekko słodkim smaku. Ktoś mi kiedyś powiedział, że tak przyrządzona ryba to karp po żydowsku, ale gdzieżbym śmiał w katolickim polskim domu użyć takiej nazwy.
- To jest karp po karpiowiczowsku – żartowała teściowa moja, Teodora Karpowiczowa.
Zdążyliśmy podczas owej pierwszej mojej Wigilii u teściów, zjeść karpia i popróbować śledzi oraz smażonych borowików, kiedy z przedpokoju doszedł nas dźwięk dzwonka u drzwi.
- Oho, czyżby to Święty Mikołaj? – wykrzyknął radośnie szwagier, który z wizyty wynajętego studenta przebranego za wielkiego krasnala z reklamy Coca-Coli a nazywającego się imieniem świętego biskupa z Myrry w Azji Mniejszej cieszył się chyba bardziej, niż jego córki.
Teściowa, która poszła otworzyć, nagle krzyknęła z przedpokoju.
- Stefan, mógłbyś pozwolić na moment.
Teść ruszył w kierunku drzwi, w których stał jakiś siwy mężczyzna w starym ubraniu. Obserwowałem całą sytuację, bo siedziałem akurat przy drzwiach do przedpokoju, więc mogłem spokojnie się odchylić i wszystko widzieć. Człowiek, który wyglądał na żebraka mówił coś niewyraźnie, za to teścia słychać było doskonale.
- Wie pan, właśnie siedzimy z rodziną przy stole, są Święta. Niech pan się uda może do przytułku, albo do kościoła. Tak, do kościoła. Wiem, że nasz proboszcz organizuje Wigilię dla bezdomnych. Niech pan to weźmie i wesołych Świąt.
Teść wyjął z kieszeni banknot stutysięczny (na dzisiejsze pieniądze było to ok.10 złotych) i wcisnął staremu biedakowi. Tamten wymamrotał jakieś podziękowanie, zaś teść zamknął drzwi.
- Dziadku, czy to był Mikołaj? – krzyczały dzieci.
- Nie, kochani, to jeszcze nie był Mikołaj. Mikołaj przyjedzie za jakieś pół godziny, bo przecież musi jeszcze całe mnóstwo dzieci obdarować na całym świecie.
- Kto to był? – spytała Małgosia.
- Bezdomny moja droga, bezdomny. Wysłałem go do kościoła, bo słyszałem, że proboszcz robi dla nich jakiś poczęstunek wigilijny.
- Dobrze tata zrobił – odezwała się Magda. – Tam mu będzie najlepiej.
Nie wiadomo po co to powiedziała, bo teść przecież nie szukał akceptacji dla swojej decyzji. W każdym razie do końca naszej wieczerzy Wigilijnej unikaliśmy spojrzeń w kierunku pustego talerza dla niespodziewanego wędrowca.
Potem przyszedł student przebrany za Świętego Mikołaja i przyniósł całe mnóstwo prezentów dla wszystkich. Z tego powodu też bardzo lubiłem i nadal lubię Wigilie u teściów.
Po Pasterce wróciliśmy do domu i teść rozlał po kieliszku krupniku.
- No kochani, już można, na rozgrzewkę. Wszystkiego najlepszego i wesołych Świąt.
Wypiliśmy i udali się na spoczynek. Nie mogłem jednak zasnąć. Już wcześniej, przez całą Pasterkę myślałem o pewnej homilii, jaką usłyszałem jeszcze jako dziecko. Ksiądz opowiadał o pewnym starym ojcu ze wsi, który wziął opłatek i wyruszył w odwiedziny, do swojego syna w mieście. Syn był jakimś bogatym lekarzem, albo dyrektorem i urządzał przyjęcie w swojej willi. Kiedy otworzył drzwi i zobaczył w drzwiach starego wieśniaka, powiedział mu, że ma teraz gości i nie może ojca przyjąć. Biedny starzec odszedł od drzwi wyrodnego syna, zaczął iść i tak szedł, szedł w ten wigilijny wieczór, aż upadł i zamarzł. Rano, w Dzień Bożego Narodzenia, jakiś przechodzień zobaczył zaspę śniegu, a z niej wystającą rękę z opłatkiem.
Po takich myślach na Pasterce nie było dziwne, że całą noc śnił mi się żebrak, który zadzwonił do drzwi teściów. W przerwach między nagłymi przebudzeniami widziałem go jak szedł, upadał i rano ktoś znajdował zaspę śniegu, z której wystawała ręka z banknotem stutysięcznym.
Kiedy nadszedł prawdziwy poranek, wstałem niezbyt wypoczęty. Choć nie musiałem iść do kościoła, bo przecież uczestnictwo w Pasterce zwalnia z obowiązku mszy w pierwszym dniu Bożego Narodzenia, powiedziałem Małgosi, że mam taką potrzebę i pognałem w stronę świątyni, modląc się, żeby nie natknąć się na żadną zaspę z wystającą ręką. Po drodze musiałem wzbudzać nieco zainteresowania nielicznych, na szczęście, przechodniów, bo rozkopywałem każdą kupkę śniegu, jaką napotkałem po drodze. Bezdomnego w żadnej nie było, ale to nie czyniło mnie spokojniejszym.
Idę więc dalej i już prawie do kościoła dochodzę, kiedy widzę mojego żebraka stojącego przed bramą ogrodzenia kościelnego z wyciągniętą ręką. O Boże, co za ulga! Biegnę więc do niego i pięćset tysięcy w rękę mu wtykam. „Ciesz się, starcze, Świętami!” myślę sobie. Jeszcze nigdy chyba tak się nie ucieszyłem z widoku drugiego człowieka.
- O dziękuję, łaskawy panie – mówi starzec i widzę, że odchodzić zaczyna, jakby już na ten dzień użebranych pieniędzy mu wystarczyło. Do tego wyczuwam w tym „łaskawy panie” jakąś kpinę, ironię jakąś. W każdym razie jakiś nieprzyjemny zgrzyt słyszę w tonie żebraka, ale szybko zawstydzam się swoich własnych myśli. Oto sól tej ziemi, prawdziwy ubogi, o których Pan nasz powiedział, że oni posiądą ziemię, wdzięczność uniżoną mi okazuje.
- Proszę powiedzieć, - mówią zdławionym ze wzruszenia głosem. – czy mogę coś dla pana zrobić. W końcu są Święta…
- Wszystko w porządku, proszę pana – odpowiada żebrak. – Ale na mnie już pora, bo od wczoraj mnie tak suszy, że muszę wypić jakiegoś klina.
- Ale skąd pan w Święta Bożego Narodzenia weźmie alkohol, przecież wszystkie sklepy pozamykane – mówię jak automat, bo wówczas w ogóle dziwnym mi się nie wydawało, że taki temat podejmuję, miast się oburzyć i z pogardą starego pijaka opuścić.
- Są takie miejsca, gdzie kupię, spokojna głowa – odpowiada żebrak. – Idzie pan ze mną? Dał mi pan tyle kasy, że obaj się nawalimy jak w Święta przystało. Chodź pan, stawiam!
- Nie, nie, dziękuję – mówię prędko. – Wesołych Świąt panu życzę.
Ale on mnie już chyba nie słyszał, bo znikł w jakiejś obskurnej bramie.
Ja zaś wróciłem lekko i radośnie do domu teściów. Lżejszy o pięćset tysięcy złotych i wyrzut sumienia.