wtorek, 16 czerwca 2009

Młodzieży chowanie (7), czyli o nauce języków na lektoratach

Nauczanie języków obcych na lektoracie w polskiej wyższej uczelni, to robota dość niewdzięczna. Mało kto traktuje naukę języka obcego poważnie. W hierarchii pracowników uczelni lektorzy stoją na najniższym szczeblu, natomiast studenci…

Studentów można z grubsza podzielić na kilka kategorii.

  1. Ci, którzy języka uczyli się od szkoły podstawowej i zdali z niego maturę (co prawda na poziomie podstawowym, ale jednak maturę!), ale celowo zapisują się do grupy początkującej, żeby bez trudu dostać dobry stopień,
  2. Ci, którzy się jakimś cudem faktycznie nigdy danego języka nie uczyli, więc w dobrej wierze zapisują się do grupy początkującej (w przypadku języka angielskiego tacy ludzie trafiają się na studiach niestacjonarnych wśród nieco starszych wiekiem),
  3. Ci, którzy uczyli się języka i zapisali się na poziom właściwy ich umiejętnościom.
  4. Typ podobny do powyższego, ale wykazujący się ambicjami faktycznego podniesienia swojego poziomu umiejętności – przypadek niezwykle rzadki.
  5. Ci, którzy spędzili/spędzali jakiś okres swojego życia zagranicą (w przypadku j. angielskiego) albo w USA albo w Wielkiej Brytanii i nauczyli się lepiej lub gorzej komunikować w języku angielskim, ale mają braki w gramatyce i często nieco bardziej zaawansowanym słownictwie.
  6. Teoretycznie mogą trafić się i tacy, którzy spędzili jakiś czas w kraju, gdzie danego języka się używa i opanowali go doskonale w mowie i piśmie, ale tacy idą studiować do Warszawy ;)

Istnieją jeszcze kombinacje powyższych typów, które w sumie składają się na przedziwną mieszankę ludzi o bardzo zróżnicowanych aspiracjach związanych z językiem obcym.

Typ 1. na uczelniach, gdzie pracowałem, jest przeważający. Jest to, ogólnie rzecz biorąc, typ młodego Polaka, który potem w realnym życiu będzie się kierował zasadą, żeby „zarobić, ale się nie narobić”. Przez nich cały proces dydaktyczny przygotowany przez lektora bierze w łeb, bo cokolwiek im zaproponuje, oni już to znają i żądają jak najszybszego zakończenia danego ćwiczenia. Gdyby lektor próbował jednak rozszerzyć zakres materiału, pojawia się bunt, że przecież nie po to się zapisywali na poziom początkujący, żeby robić rzeczy zaawansowane. Przez tego typu studentów najwięcej traci typ 2., czyli ci, którzy się faktycznie nigdy języka nie uczyli. Mogliby się nauczyć, ale zniecierpliwienie tych pierwszych nie pozwala na spokojne przećwiczenie nowego materiału.

W atmosferze równania w dół typ 4. cierpi na wielką frustrację i obwinia lektora (do pewnego stopnia słusznie), że nie wyznacza im zadań na miarę ich ambicji. Wkrótce jednak wpływ otoczenia zaczyna się udzielać i ambicje wyparowują jak kamfora.

Najgorsze są jednak kombinacje tych typów, np. typu 5. i 1. Praca z takimi ludźmi jest niezwykle utrudniona, ponieważ najczęściej domagają się po prostu zwolnienia z egzaminu i w ogóle uczestnictwa w zajęciach, ponieważ uważają, że język mają opanowany doskonale, zaś na poziomie, do którego są formalnie przypisani, nie mają sobie równych. Bardzo często okazuje się jednak, że wcale nie jest tak dobrze.

Częstym argumentem jest „Jak byłem w Anglii, to się z każdym dogadywałem!” Mój Boże! Przecież dogadać można się z każdym nawet na migi. Opanowanie kilku zwrotów pomagających zrozumieć polecenie szefa w pracy, czy zamówić sobie jedzenie w barze to bardzo cenne umiejętności, i faktycznie wykonując te czynności codziennie można uwierzyć, że doskonale opanowało się język. Wielu studentów, w tym nawet na filologiach (sic!), często powtarza, że gramatyka do niczego nie jest aż tak ważna. Do komunikowania się? Zgoda! Zasób słów sięgający ok. 1000 niekoniecznie łączonych ze sobą w sposób gramatycznie poprawny, często zupełnie wystarczy, żeby przeżyć całe życie w USA czy UK, nie umrzeć z głodu i nawet nieźle się bawić.

Lektorat ma jednak inne cele. Teoretycznie powinien przygotować studenta do korzystania z literatury obcojęzycznej niezbędnej do studiowania danego przedmiotu. Człowiek legitymujący się wyższym wykształceniem powinien również być w stanie pisać artykuły w swojej dziedzinie w językach obcych, a także korzystać z wykładów zagranicznych gości. W większości prywatnych uczelni (w państwowych, jak się zdaje, również) jest to utopia, ponieważ wyższa uczelnia nie stawia sobie zadań wychowawczych (może trochę szkoda, bo w dobie, gdy szkoła średnia się poddaje, na uczelnie trafiają ludzie o paskudnych manierach), lektorowi nie musi zależeć, żeby studenta zmusić, czy umotywować do nauki. To nie szkoła podstawowa, gdzie nauczyciele chcą ucznia uszczęśliwić na siłę. W związku z tym tworzy się swego rodzaju błędne koło, gdzie studenci starają się zrobić jak najmniej (nie wszyscy, bo jak już wspomniałem, typ 4. bardzo cierpi), natomiast lektorzy robią tyle, ile mogą, ale też i nie więcej (poza tym niewiele mogą).

Jakie kryteria powinien przyjąć lektor przy ocenianiu studenta? Czy ma oceniać jego umiejętność kupienia sobie kanapki w amerykańskim fast foodzie? Najlepiej ocenia się coś namacalnego, a namacalny jest test! Powiedzmy sobie szczerze – wykonywanie zadań testowych w bardzo znikomym stopniu przygotowuje do rzeczywistego użytkowania języka. Zaznajamia co prawda z regułami gramatycznymi, ale nijak się ma do jakiejkolwiek rzeczywistej czynności w realnym życiu. Niemniej nie znaczy to, że opanowanie gramatyki nie jest ważne! Kiedy mówimy i piszemy, powinniśmy to robić gramatycznie!

Studenci, którzy spędzili jakiś czas w W.Brytanii i uważają się za świetnie mówiących po angielsku, najczęściej posługują się (co prawda wielu z nich płynnie i szybko), okropnym slangiem środowiska, wśród którego przebywali, a przy tym nie słysząc wszystkich niuansów, powtarzają ten slang również niedokładnie, co skutkuje takim językiem, jaki parodiował Henryk Sienkiewicz w „W pustyni i w puszczy” – „Kali kochać mała bibi”. Ponieważ Anglik, czy to pracodawca czy kolega z pracy, nie ma specjalnego interesu, żeby nas uczyć prawidłowego języka (może często sam go kaleczy), nigdy nie zwróci nam uwagi na nasze błędy. W związku z tym błędy te ulegają utrwaleniu przy najlepszej wierze we własne wysokie umiejętności.

Nauczyciele/lektorzy lubią testy, bo łatwo jest sprawdzić i łatwo od razu przyznać jakieś punkty, a więc określić ocenę. Dobry lektorat powinien polegać np. na dyskusji na temat zadanego artykułu w fachowej (dotyczącej studiowanego kierunku) prasie akademickiej, analizie źródeł w języku docelowym, napisaniu prawidłowego formalnego emaila do np. władz angielskiego hrabstwa (na kierunku administracja) w celu zaczerpnięcia potrzebnej informacji, oraz wyprodukowanie własnego artykułu na zadany temat, który można by umieścić w Internecie. Tak się jednak nie dzieje, ponieważ każdy lektor, stawiający takie wymagania naraziłby się na bierny opór ze strony studentów, a często na kłopoty ze strony zwierzchników, do których studenci pobiegliby się poskarżyć. A studenci to przecież źródło utrzymania uczelni…

Na ten temat można by napisać kilka rozpraw doktorskich, ale ponieważ chcę jeszcze trochę popracować w zawodzie, który zapewnia mi chleb, na tym zakończę… ;)

6 komentarzy:

  1. Temat ciekawy i prosilbym o rozwiniecie.Nie zgodze sie z panem iz "przesiedlency" maja ubozsze slownictwo od studentow ktorzy nie wyjezdzali z polski a uczesniczyli w panskich wykladach.
    Kolejna nurtujaca mnie sprawa jest panskie zdanie co do jezyka uzywanego przez polakow na emigracji jako ze mix slangow jest jezykiem urzedowym w porownaniu do kuriozum jakiego pan uzywa w swoich "zlotych myslach" na blogu.
    Nie potrafie sie zaszufladkowac do ktorejkolwiek grupy jako ze jestem samoukiem ktoremu jezyk angielski sluzy do czytania podrecznikow na tematy w polsce nie znane glownie dotyczace wojskowosci.
    Pamietam w liceum przeskok z tadeusza sielawy na pana ktory cofnal moja edukacje jezykowa.
    Dzis po przemysleniu smialo stawiam teze iz podrecznik byl zbyt profesjonalny dla wiekszosci uczniow ktorzy to dopiero zaczynali przygode z jezykiem angielskim.tzw."aleksander" byl ksiazka idealna na pierwszy kontakt i scenki rodzajowe na dlugo zapadly mi w pamieci w przeciwienstwie do kilku lat spedzonych z panem.
    Staral pan sie wprawdzie mobilizowac opornych uczniow lecz poziom ich inteligencji byl zatrwazajaco niski co mozna zaobserwowac w osiagniecach jakich dokonali przez ostatnie kilkanascie lat.
    Typ polaka "zeby zarobic i sie nie narobic" wcale nie jest negatywny choc przyznam iz moze byc groteskowy w wykonaniu ludzi urodzonych po 1980 roku,rok ten uznaje za granice mentalna mlodziezy starszego i nowego pokolenia.
    Gdzie te rzesze wychowankow pana lektora?!Na blogu dyskusja nie przybiera kolorow az dziw bo jest pan ambitna i interesujaca osoba z szerokim swiatopogladem na wiele spraw.
    Cyzby sluchacze byli bardziej debilni niz za moich czasow?...
    Az strach pomyslec jak natkniemy sie na nich w urzedach i firmach regionu podlasie.

    z powazniem

    maciej bujwid

    OdpowiedzUsuń
  2. Panie Maćku, Pana wciąż "męczą" lata liceum i to jest pewien problem. Bierze Pan do siebie moje uwagi na temat współczesnych studentów, o których napisałem.

    Pionierskie wczesne lata 90., kiedy po First Certificate można było dostać pracę jako nauczyciel angielskiego, to oczywiście była słaba strona szkolnictwa, w tym moja, ale takie były czasy. Myślę, że wszyscy zrobiliśmy kilka kroków do przodu od tamtego okresu.

    Panie Maćku, poczytałem sobie stronę, jaką Pan zarekomendował jako wzór współczesnej angielszczyzny i śmiem twierdzić, że moje 'kurioza' bardziej ją przypominają, niż sposób, w jaki Pan pisze po angielsku.

    Studenci i uczniowie współcześni nie są ani gorsi, ani lepsi niż ci z Pańskich czasów. Proporcje słabszych i lepszych są mniej więcej takie same. Co do obaw wobec natknięcia się na niektórych w urzędach, to niestety podzielam je!

    Radzę Panu przestać żyć przeszłością sprzed 15 lat i spojrzeć optymistycznie w przyszłość. Teraz jest Pan w najlepszym wieku i wszystko przed Panem. Już się Pan otworzył na nowe możliwości, więc chyba tego należy się trzymać.

    OdpowiedzUsuń
  3. Czas chyba na ripostę "czyżby bardziej debilnego słuchacza", wykorzystującego obecnie "postStefanową" angielszczyznę w codziennej pracy. (Swoją drogą porównanie "jeszcze bardziej debilni" wskazuje według mojego mniemania "niezbyt lotny" w samoocenie przedmówcy poziom owych słuchaczy "starszego pokolenia" ;-) ).

    Otóż wrzucenie w obcojęzyczne środowisko faktycznie (i dosyć skutecznie) weryfikuje - u inteligentnych i umiejących słuchać osobników (!!!) - samoocenę posiadanych zdolności językowych. Wrzucenie owo może być jednak efektem zarówno ciekawości świata, chęci poznania nowych ludzi, poszukiwania doświadczeń, zdobywania wykształcenia, zwykłego podróżowania, stałego lub tymczasowego zarobkowania czy też na przykład życiowej konieczności. A każda z tych sytuacji, moim zdaniem, znacząco inaczej wpływa na percepcję języka, który jest wokół nas używany (od zupełnie biernej, po aktywne i kreatywne jego używanie). Te bardziej rozgarnięte (inteligentne - trudne słowo) jednostki zaczynają jednak wówczas słuchać, mówić i naśladować DOBRE wzorce, a nie bezmyślnie rzucać 'koz'ami, 'bajdełej'ami, 'hajłej'ami, czy 'rigips'ami (ja na przykład nie mogę zapomnieć jak jeden poamerykański kolega kilkanaście lat temu chwalił się wszystkim, że po amerykańsku wyłożył elewację swojego domu 'syndykiem'). W praktycznej nauce języka, jak w każdej innej życiowej sytuacji, przydaje się przede wszystkim zdrowy rozsądek i umiejętność asymilacji w środowisku, w którym się przebywa. Nie wyobrażam sobie używania slangowo-ulicznego języka na oficjalnym spotkaniu z dyrektorem departamentu w administracji miejskiej, na które wybieram się jutro o 9 rano ;-) Choć w knajpie, przy piwie - czemu nie?
    Dam sobie również palec obciąć (nie będę ryzykował więcej, mając na uwadze nadwrażliwość p. Macieja), że każdy ciut tylko bardziej niż przeciętnie inteligenty człowiek jest w stanie dogadać się z dowolnym innym osobnikiem nie znając używanego przez niego języka. Historia pokazuje, że zawsze jest to tylko kwestią pomysłowości, otwartości obu stron lub (w przypadku bardziej przekonanych o swojej bezwzględnej wyższości nacji) - siły. Ale czy można tego argumentu użyć przeciwko dążności niektórych do doskonalenia umiejętności językowych?

    Warto by się też chyba ugryźć w język, zanim postawi się dosyć wątłą tezę, że "na blogu dyskusja nie przybiera kolorów...", podpierając ją argumentem o stopniu rozwoju interlokutorów. Myślę, że czasem warto chwilę pomilczeć, zamiast bezsensownie mleć ozorem. Dla poszukujących "gorących" dyskusji jest onet i gazeta.

    No i zanim powiem dobranoc: co to jest ten "region podlasie"?
    God natt!

    OdpowiedzUsuń
  4. re.stefan

    Oczywiscie ma pan racje co do przesladujacych mnie i moich kolegow czasow liceum jako ze wielu z nas uwaza iz wtedy przekreslono plany zyciowe wielu mlodych ludzi..
    Niektorzy probuja szukac winnych i wspolwinnych zaistnialych wydarzen z przeszlosci.Mnie osobiscie nie dotknal ten problem jako ze wtedy bylem juz mocno zaangazowany w inna dzialalnosc ktora niekoniecznie byla zwiazana z nauka.Dzis
    wpominam Pana zazwyczaj gdy biore ksiazke w ksiegarni na tematy historyczne i zastanawiam sie wtedy czy stefan kubiak tez by ja przeczytal..

    re.anonim

    kolego masz racje ze moje pokolenie nie bylo zbyt lotne.
    inteligentno-sprytnych osobnikow bylo 6-7 na cztery klasy.
    Ciesze sie razem z toba iz uzywasz "post stefanowej" wersji jezyka w pracy bo co bys znaczyl bez niej na rynku :)
    Rzeczywiscie na spotkaniu oficjalnym uzywa sie
    pelnych wyrazen a nie skrotow ale to chyba wie
    kazdy z nas w jakimkolwiek jezyku..
    Region podlasie to bialystok,lomza i suwalki z obszarami do nich przylegajacymi.
    "mielenie ozorem" rozwija swiatopoglad a nieme milczenie zasila "debilizm wtorny"

    mac.b

    OdpowiedzUsuń
  5. Choć odbiegamy nieco od tematu, nie mogę się powstrzymać przed napisaniem, że według mnie jednak wspomniane okolice Białegostoku, Łomży i Suwałk (w Polsce używamy wielkich liter przy pisaniu nazw miejscowości) to obecne województwo podlaskie, ochrzczone tym "imieniem" kompletnie bez sensu.
    W obecnym układzie administracyjnym naszego kraju Podlasie 'rozdzieliło' się pomiędzy trzy sąsiadujące dziś ze sobą województwa: lubelskie, podlaskie i mazowieckie. Określanie Łomży czy Suwałk mianem miast "podlaskich" jest - pieczołowicie pielęgnowanym w różnych kręgach - kompletnym nieporozumieniem.

    OdpowiedzUsuń
  6. Wglebiajac sie bardziej w ten temat odnosze wrazenie iz woj.lubelskie i jego miejscowosci nie chca byc raczej kojarzone z podlasiem nie piszac tu o woj.mazowieckim do ktorego chce zaliczac sie juz zambrow(sic!)

    mac.b

    OdpowiedzUsuń