sobota, 27 czerwca 2009

Po kolejnym obejrzeniu "Gorączki" Agnieszki Holland

Nie lubię być zmuszanym do deklaracji typu „twoja ulubiona książka”, „twój ulubiony film”, albo „twoja ulubiona piosenka”, bo zazwyczaj przy takim pytaniu nic sensownego nie przychodzi mi do głowy. Owszem, myślę wówczas o kilku ważnych dla mnie pozycjach, ale nigdy nie ma pewności, że wśród nich będzie ta, która faktycznie ma dla mnie znaczenie.

Gdybym jednak się z czymś zadeklarował, to jeszcze bardziej kłopotliwym pytaniem byłoby „dlaczego?” Uzasadnienie preferencji jednego filmu niewątpliwie sprawiałoby mi kłopot. Oczywiście nie zabrakłoby mi słów, żeby jakoś się wyłgać od odpowiedzi, a może nawet nałgałbym ile wlezie, żeby efektownie wypaść, ale nie o to chodzi. Dlatego wolę jedno dzieło sztuki od innego, ponieważ trafia do mnie gdzieś tak bezpośrednio, że słowa są tu tylko strywializowaniem problemu. To dlatego analiza wiersza to według mnie morderstwo – morderstwo na samym wierszu, ponieważ nikt nie byłby w stanie przeżyć dokładnej sekcji własnego ciała.

Dziś telewizja Polonia pokazała „Gorączkę” Agnieszki Holland, film na podstawie „Historii jednego pocisku” przedwojennego socjalisty Andrzeja Struga. Nie pamiętam, który to już raz oglądam ten film. Nakręcono go w roku 1980, czyli w czasach wybuchu pierwszej „Solidarności”, w czasach, kiedy zacząłem naukę w IV LO im. Emilii Sczanieckiej w Łodzi. Mogę go oglądać ilekroć nadarzy się okazja. Problemy każdej z postaci tam występującej stają się moimi problemami, a rzeczywistość roku 1905 i lat bezpośrednio po ówczesnej rewolucji, staje się dla mnie tak realna, jak dzień dzisiejszy.

Drugim takim filmem są „Zaklęte rewiry”. Na dobrą sprawę w ogóle nie wiem, na czym polega magia tego obrazu, który mnie po prostu hipnotyzuje i sprawia, że ilekroć jakikolwiek kanał telewizyjny nadaje ten film, śledzę go od początku do końca i ani przez moment nie ogarnia mnie nuda. Podobnie jest z „Rękopisem znalezionym w Saragossie”. Mogę oczywiście silić się na samoanalizę mojej fascynacji tymi filmami, ale to wszystko będzie jakieś „obok”, bo sedna sprawy słowami nie da się wyrazić.

Mąż jednej z sióstr mojej babci, którego znam tylko z opowieści rodzinnych, na okrągło czytał „Dobrego wojaka Szwejka”. Za każdym razem odkrywał w tej lekturze coś nowego. Powieść Haška traktował chyba niczym ortodoksyjny Żyd Talmud, który po kilka stron dziennie musiał studiować przez cały rok, a po skończeniu cyklu zaczynać od nowa. Może to była książka jego życia, którą po prostu MUSIAŁ czytać? Nie wiem.

A może to wszystko ma związek z tym, o czym pisałem ostatnio – o próbie zatrzymania czasu? Dzieła sztuki, do których lubimy wracać i które nam się nie nudzą to być może jakieś nieudolne próby zatrzymania czasu, oszukania go, wyrwania się z błędnego koła historii, a może nie błędnego koła, tylko z obłędnego pędu ku nieznanemu? Może to jakiś ekwiwalent obrzędów religijnych? Może…

2 komentarze:

  1. Slowo "moze" brzmi dziwnie w ustach takiego mysliciela jakim jest pan.czyzby jakies porazki i "przegrane bitwy" nawiedzily panskie zycie?
    wakacyjny powrot do lodzi dobrze panu zrobi...????

    OdpowiedzUsuń
  2. Cha cha cha! To było dobre! Dzięki za "myśliciela", a co do porażek i "przegranych bitew" to było ich całe mnóstwo! "Może", podobnie jak "chyba" to takie natrętne słowo, które cały czas mi się nasuwa, gdy już mi się wydaje, że coś wiem. Doświadczenie uczy, że politycy "wiedzą" wszystko doskonale, a potem w praktyce okazuje się, że ich kalkulacje były nic nie warte. Z drugiej strony trudno, żeby polityk "hamletyzował". Ja natomiast mogę sobie na to pozwolić ;) Mogę tylko powtórzyć za Sokratesem, że "wiem, że nic nie wiem". Od tysięcy lat wielu ludziom wydawało się, że już ogarnęli rozumem wszystko, ale często ich właśni uczniowie wykazywali błędność ich założeń. Stąd to asekuranckie "może".

    Do Łodzi wybieram się tylko na krótko. Nie sądzę, żeby moje rodzinne miasto było dobrym miejscem na wypoczynek.

    OdpowiedzUsuń