Bardzo częstą, a kto wie, czy nie jedyną metodą zdefiniowania własnej tożsamości, jest znalezienie sobie wroga, jako kogoś, kto będzie stanowił dla nas kontrast i na tle którego będziemy taką a nie inną jednostką/grupą/organizacją/partią polityczną/plemieniem/narodem itd. itp. Dążenie do określenia własnej tożsamości bywa bardzo silne, ale wcale nie konieczne. W okresach względnego dobrobytu i pokoju, konieczność myślenia o własnej tożsamości zanika. Skoro nikt nam nie zagraża, to po co się samookreślać? Nie ma wobec czego. Mem, który nam mówi „jestem warszawiakem/katolikiem/Polakiem” itd. może pozostawać w stanie uśpienia aż do momentu zagrożenia z zewnątrz, albo odwrotnie w momencie, kiedy chcemy innym okazać swoją i wyższość i wtedy to my stanowimy zagrożenie dla innych tożsamości.
Stalin twierdził, że największą przyjemnością jest dla niego określić wroga, znaleźć go, osaczyć i zniszczyć. Najważniejsze z tego toku rozumowania jest czasownik „określić”. W ogóle, kiedy już sobie coś w głowie określimy, nadamy temu czemuś (lub komuś) definicję, nasz świat nabiera nagle sensu, staje się zbiorem harmonijnych (wbrew pozorom) przeciwieństw, który w dodatku dąży do jakiegoś celu. Warto jednak zauważyć, że porządkowanie świata odbywa się głównie w naszych umysłach i nie musi się pokrywać z porządkiem ustalonym przez inny umysł.
Nie można lekceważąco podejść do tematu i po prostu stwierdzić, że ci, którzy bez przerwy szukają wrogów, doszukują się spisków zorganizowanych przez określone grupy etniczne czy religijne, to ludzie prymitywni i sfrustrowani. Oczywiście w większości przypadków to również jest ważne, ale przede wszystkim bez określenia siebie w „sieci czasoprzestrzennej”, nie byłoby żadnych „nas”. To znaczy moglibyśmy istnieć, jako zjadacze schabowych i bigosu w odróżnieniu od zjadaczy knedli z gulaszem, ale to jednak za mało, zwłaszcza, że kultury kulinarne w dzisiejszej dobie bardzo się przemieszały. Nie chcę się dzisiaj zajmować tożsamością narodową i etniczną, bo to temat niezwykle szeroki i skomplikowany. Chodzi mi tylko o istotę potrzeby budowania tożsamości w oparciu o określeniu swojej odrębności od innych.
Pokrótce teraz przedstawię Wam trasę mojego strumienia świadomości, który doprowadził mnie do problematyki wroga jako wyznacznika własnej tożsamości. Otóż dziś rano przypomniałem sobie kilka sztuk Andrzeja Strzeleckiego wystawianych w Teatrze 77 przy ulicy Zachodniej w Łodzi. Był to mój teatr kultowy. Sztuki Strzeleckiego („Clowni”, „Kazanie”) w drugiej połowie lat 80. XX wieku natomiast wydawały się bardzo awangardowe, choć patrząc z perspektywy czasu, były po prostu dobrze napisanymi utworami na bieżące tematy polityczne, choć w sposób artystyczny nie wprost. Lata 80. XX w. to był zresztą taki dziwny czas, kiedy praktycznie nikt z grona moich znajomych nie miał wątpliwości, że komuna w końcu upadnie. W sztukach teatralnych i w filmach było tyle podtekstów prawie jawnie krytykujących ustrój, że można było się dziwić, że działo się to w kraju, gdzie ZOMO pałowało strajkujących robotników. Wracając do tematu, Teatr 77 był „moim” teatrem, do którego chodziłem chętnie i często. Panowała w nim swobodna acz (jakbyśmy to dziś powiedzieli) lanserska atmosfera. Chodzi mi o takich młodziaków, którzy się lansowali na artystów lub ludzi ze sztuką związanych. (No nietrudno zgadnąć, że sam się do takich śmiesznych młodziaków zaliczałem).
Nie ma już Teatru 77 w Łodzi, a szkoda, bo był okres, w którym twierdziłem stanowczo, że jest to jedyny teatr w mieście, do którego w ogóle warto chodzić, ponieważ pozostałe oferowały „zestaw lektur szkolnych” i rzadko kiedy wysilały się na coś więcej.
Tymczasem Teatr 77 wywodził się z ruchu studenckiego lat 70. Nazwa „77” wzięła się od adresu (znowu kultowego) klubu studenckiego o tej samej nazwie przy Piotrkowskiej 77.
Otóż za „moich” czasów (czyli w latach 80.) łódzkie „siódemki” miały już okres świetności za sobą. Kiedy słyszałem opowieści starszych o dekadę kolegów, nie mogłem uwierzyć, że mówią o tej wielkiej, ale raczej mało ciekawej knajpie. Nie wiem, co się teraz dzieje przy Piotrkowskiej 77. Prawdopodobnie lokal znajduje się w rękach prywatnych i z ruchem studenckim nie ma wiele wspólnego, jeśli w dzisiejszych czasach w ogóle można mówić o jakimś ruchu studenckim.
Jeden z dość licznej grupy moich sporo starszych ode mnie kolegów opowiedział mi pewnego razu historię związaną z klubem „77”. On wówczas działał w Zrzeszeniu Studentów Polskich (ZSP), który, jak mu się wówczas wydawało, był organizacją całkowicie apolityczną, natomiast jego członkowie to byli zwykli studenci, którym zależało na tym, żeby organizować fajne imprezy. Pewnego dnia na zebranie łódzkiego ZSP przyszła grupa smutnych młodzieńców w marynarkach i krawatach, którzy okazali się działaczami Związku Młodzieży Socjalistycznej. Celem tej wizyty było połączenie organizacji młodzieżowych w Związek Socjalistycznej Młodzieży Polskiej. Od tej pory podobno „siódemki” zaczęły schodzić na psy, bo choć potem ZSP się odrodził, nic nie przywróciło dawnej świetności klubu.
ZSP to znany z moich czasów „zsyp”, jak pogardliwie nazywaliśmy tę organizację. Pogardliwie, choć wydaje mi się, że częściowo niesprawiedliwie. Nadal było tam wielu naszych rówieśników, którzy organizowali np. rajdy turystyczne i z polityką nie mieli nic wspólnego. Niestety trafiali się tam również młodzi karierowicze, którzy poprzez ZSP torowali sobie drogę do kariery partyjnej. Jednego takiego kiedyś poznałem osobiście, kiedy zamieszkał z moimi kolegami z roku w akademiku. Generalnie nie uprzedzam się do ludzi, a w latach studenckich imprezowałem w różnych kompaniach, ale od tego człowieka wolałem się trzymać z daleka.
Po urlopie dziekańskim, który sobie wziąłem po trzecim roku (nie byłem zresztą sam, w tamtych czasach było wielu takich, którym się do końca studiów nie spieszyło, czym się bynajmniej nie chwalę, ale kładę na karb swojej ówczesnej niedojrzałości i głupoty po prostu), znalazłem się z kilkoma kolegami i koleżankami wśród ludzi, którzy kierowali się zupełnie innymi zasadami współżycia niż mój „stary” rok. Ludzie, z którymi zaczynałem studia, byli przede wszystkim otwarci na siebie nawzajem. Łodzianie, do których się zaliczałem, spędzali mnóstwo czasu w akademikach w odwiedzinach u koleżanek i kolegów. Dyskutowaliśmy o wszystkim, mieliśmy często diametralnie odmienne poglądy polityczne, ale i tak się chyba lubiliśmy. W każdym razie nikomu nie przyszłoby do głowy, żeby odmówić wypicia flaszki wódki z powodów różnic poglądów.
Tymczasem rok, na którym się znalazłem po urlopie dziekańskim, dzielił się wyraźnie na „łódzkie psy”, jak ich nazywali ci z akademików i „wieśniaków”, czyli właśnie tych z akademików. Ponieważ raczej nie miałem problemu z nawiązaniem rozmowy z nowymi koleżankami i kolegami, wkrótce znałem ich wszystkich (wielu znałem już zresztą wcześniej) i nie mogłem się nadziwić, skąd tyle jadu we wzajemnych relacjach. Każdy z nich z osobna był całkiem fajnym człowiekiem, a tu się okazywało, że nie potrafią ze sobą gadać. Do dziś do końca nie wiem, czy moja interpretacja tego konfliktu jest słuszna, ale wszystko wskazuje na to, że podział miał charakter polityczny. Otóż łodzianie należeli do odrodzonego Niezależnego Zrzeszenia Studentów (NZS), natomiast ludzie z akademików pozapisywali się do ZSP (czyli pogardzanego „zsypu”). Do dziś nie mieści mi się w głowie, jak młodzi ludzie, wszyscy dorastający w PRLu, nagle w dobie transformacji ustrojowej, stanęli naprzeciwko siebie z takim zacietrzewieniem.
Mówiąc szczerze, jednym z moich ulubionych dylematów jest kwestia pierwszeństwa jaja lub kury. Zastanawiam się, czy ci ludzie od początku studiów tak się nienawidzili. Wcześniej znałem ich tylko z widzenia, ale później dowiedziałem się, że łodzianie od pierwszego roku chodzili do jednej grupy ćwiczeniowej. Na moim starym roku, kiedy tylko dowiedzieliśmy się, że wcale nie trzeba się trzymać jednej grupy, mieszaliśmy się ile wlezie. Praktycznie na każde zajęcia chodziłem z inną grupą. Być może kiedy odrodził się NZS, a zadzierający nosa łodzianie się do niego gremialnie zapisali, ci z akademika zareagowali zapisami do organizacji konkurencyjnej. A może było odwrotnie, młodzież z małych miast i wsi od początku garnęła się do ZSP widząc w tej organizacji odskocznię do dalszej kariery, czego łodzianie nie mogli im darować? Nie wiem, co było pierwsze. Ten dylemat pozostanie chyba nierozstrzygnięty, natomiast w konsekwencji naszła mnie właśnie refleksja na temat tożsamości. Być może ludzie, którzy na początku się poznali i może nawet trochę polubili, kiedy przystąpili do konkurencyjnych organizacji studenckich o wówczas już wyraźnych afiliacjach politycznych, po prostu „musieli” się znienawidzić. Być może członkowie NZS uważali, że straciliby świeżo zbudowaną tożsamość, gdyby nagle znowu zaczęli się zadawać z ludźmi z akademika. Być może ci z ZSP myśleli podobnie. W ten sposób zbudowano nowe grupowe tożsamości. Pozostaje tylko pytanie „po co?”