sobota, 1 sierpnia 2009

Wokół Powstania Warszawskiego

Zakotłowało się nieco w światku medialno-politycznym. Tym razem ze względu na rocznicę powstania warszawskiego. Oczywiście specjaliści od manipulacji informacją lubią wykreować taki szum, a to żeby komuś dokopać (np. prezydentowi RP), albo żeby wywołać dyskusję dla samej dyskusji.

Edukację odebrałem w czasach komuny, ale od dziecka pamiętam kult powstania warszawskiego, choć równocześnie druzgocącą krytykę jego inicjatorów. Ówczesne podręczniki do historii surowo potępiały zarówno rząd londyński jak i władze polskiego podziemia za wywołanie zrywu zbrojnego skierowanego militarnie przeciwko Niemcom, ale politycznie przeciwko Związkowi Radzieckiemu. Nie da się zaprzeczyć, że ówcześni polscy politycy chcieli mieć ten atut polityczny i występować w Warszawie wobec Sowietów jako gospodarze. Nie to jest jednak ich winą. Problem polegał, jak przy większości naszych powstań na mierzeniu „sił na zamiary, a nie zamiarów według sił”. To był tak naprawdę jedyny błąd ówczesnego kierownictwa polskiego państwa podziemnego. Skończyło się klęską, a samą Warszawę spotkał los starożytnej Kartaginy. W odróżnieniu od tej ostatniej, Warszawa wkrótce się odrodziła i cokolwiek by nie mówić o komunie, to odbudowa miasta praktycznie od zera nadal powinna budzić wielki szacunek.

Wróćmy jednak do szumku medialnego wokół rocznicy powstania. Wyciąga się np. profesorów historii, którzy zdecydowanie powstanie potępiają. No nic nowego, zdawałoby się, ale owi ludzie wygłaszają swoje poglądy, jakby dopiero co sami je odkryli, a myśl ich jest genialna, choć bolesna dla naszych uczuć patriotycznych. Takie artykuły skanuję w kilka sekund i wiem, że niczego nowego z nich się nie dowiem. Co innego artykuł o burmistrzu Stalowej Woli, który sprzeciwia się włączeniu syren dla uczczenia rocznicy, ponieważ ma na ten temat własne zdanie. Własną filozofię ma pan burmistrz i własną ocenę wydarzenia historycznego. Nie jest ważne, że jest urzędnikiem państwowym w małym miasteczku. Ważne jest, że zaistniał jako historyk. Ba! Jako historiozof wręcz. Czy nie miał racji mówiąc, że Polska powinna budować swój etos na sukcesach raczej niż na klęskach? Jak najbardziej miał i zgadzam się z takim poglądem w całej rozciągłości. Polacy powinni np. czcić budowę Centralnego Okręgu Przemysłowego, czy Gdyni, bo to były realne osiągnięcia, ale niestety nie jesteśmy Wielką Brytanią, która przez kilka stuleci odnosiła same sukcesy i bezustannie się rozwijała. W naszej historii klęska klęskę klęską pogania i to są po prostu fakty. Wcale nie chodzi jednak, żeby na poczuciu klęski budować mentalność narodu, który ma z kolei zbudować swoją przyszłość. Z tym wszystkim się zgadzam, ale niech o tym piszą historycy, politolodzy, filozofowie itd. itp., a nie urzędnicy państwowi średniego szczebla.

Czy jesteśmy jakimś wyjątkiem z tym samoepatowaniem się porażkami i tragediami narodowymi? Wcale nie! Takie myślenie jest też wynikiem działalności medialnych mądrali. Gdyby wszyscy na świecie wychodzili z założenia, że upamiętniać należy tylko sukcesy, Żydzi świętowaliby tylko swoje zwycięstwa w wojnach z Arabami, a większość swojej historii, łącznie z Holokaustem i masowymi mordami w czasach powstania Chmielnickiego, po prostu musieliby wymazać i jak najszybciej zapomnieć. Tak się jednak nie dzieje, bo dzieje narodu to nie tylko wspólne sukcesy, ale niestety również wspólne traumy.

Nawet zwycięscy Brytyjczycy potrafili się wzruszyć klęską swojej lekkiej brygady w bitwie pod Bałakławą podczas wojny krymskiej (1854). Co prawda, wbrew legendzie, nie cała brygada została wybita przez Rosjan, a jedynie jej 17% (wiem, że słowo „jedynie” odnoszące się do istnień ludzkich jest mało odpowiednie) , ale długo wierzono, że była to hekatomba żołnierza brytyjskiego. Otóż tablica upamiętniająca tę klęskę znajduje się w katedrze św. Pawła w Londynie, a Alfred, Lord Tennyson napisał wiersz „The Charge of the Light Brigade”. A przecież ta porażka imperialnego oręża była wynikiem głupoty dowódców. Nie jesteśmy więc jedyni, którzy „żyją klęskami”. Zarzucanie nam, że wzruszamy się powstaniem warszawskim, to tak jakby robić ludziom zarzut z tego, że na Wszystkich Świętych spotykają się na grobach swoich bliskich. Śmierć i klęska to część naszej rzeczywistości. Wypieranie ich, wbrew temu, do czego chcieliby nas przekonać propagatorzy „pozytywnego myślenia”, nie zapewni nam automatycznie sukcesu. Jak jednak wspomniałem – ze wszech miar uważam, że powinniśmy promować nasze sukcesy, nawet jeśli nie było ich wiele. Pokazywanie, że coś nam się udaje i to często lepiej niż innym, jest niezwykle ważne dla budowania morale narodu. Tego jest, uważam, za mało w programach edukacyjnych (1 godzina historii tygodniowo to w ogóle kpina, ale to inny temat). Nie znaczy to, że należy się wyrzec wspomnień tragicznych.

A propos „pozytywnego myślenia”. Bez niego w ogóle nic nie może się udać. Kiedy się pomyśli o młodych ludziach z entuzjazmem ruszających do walki 1 sierpnia 1944 roku, staje się oczywiste, że pozytywnego myślenia im nie brakowało. Tak naprawdę musiało być wszechogarniające.

W latach 70. XX wieku często słyszałem z ust ludzi starszych „myśmy przeżyli wojnę, a wam jest ZA DOBRZE!” Była to jakaś mantra powtarzana przez pokolenia dziadków i rodziców, jak podejrzewam często bezmyślnie, bo co to w ogóle znaczy „wam jest ZA dobrze”? Czasem chciałem złośliwie zapytać, czy może faktycznie chcieliby, żeby nam było gorzej. Często również słyszałem, że ich pokolenie walczyło w powstaniu warszawskim, a nasze w chwili próby prawdopodobnie do niczego by się nie nadawało, bo byliśmy generacją rozpieszczoną, nieodpowiedzialną i niedojrzałą. Nie wiem, co by było, gdyby…, bo bardzo często sytuacja robi z rozpieszczonego maminsynka człowieka, choć oczywiście wychowanie w konkretnym duchu odgrywało olbrzymią rolę. Nas próbowano wychować w ideologii komunistycznej, co się nie udało, ale nikt nie próbował socjalistycznego internacjonalizmu serwować zamiast patriotyzmu – raczej obok, a i to z mizernym skutkiem. Dzisiejsza młodzież dorasta jeszcze w innych warunkach. Nie sądzę, żeby uczucia młodego pokolenia wobec Polski były mniej intensywne od naszych. Nie tylko nie miałbym prawa wygłaszać kazań w stylu „bo wyście nie przeżyli, tego co my”, ale w ogóle wstydziłbym się podnieść taki argument. Wydaje mi się, że każdy normalny rodzic chce, żeby jego dzieciom było lepiej, a wnukom jeszcze lepiej. Złośliwość wobec młodszych pokoleń jest cechą brzydką i głupią. Rodzi bunt ze strony tych ostatnich, którzy z czystej przekory będą nam się sprzeciwiać, a my będziemy to zupełnie fałszywie brać za przejaw braku patriotyzmu.

Wiele cech rzekomo narodowych wymieniano, jako główne grzechy Polaków. Ja na pierwszym miejscu postawiłbym złośliwość, wredność posuniętą do granic absurdu. Mantrę „bo wy, gówniarze, wojny nie przeżyliście” odbierałem jako dziecko i nastolatek jako wyraz jakiejś idiotycznej frustracji i złośliwości wobec nas, którzyśmy się urodzili „za późno”. To wyładowywanie frustracji na wszystkich dookoła jest najgorszą z naszych cech. Nie ma spokojnej dyskusji typu: „powstanie warszawskie było błędem pod względem strategicznym, ale…”, tylko od razu „to była głupota”, „posłano na rzeź tysiące młodych ludzi” itd. Rozmawiamy w systemie zero-jedynkowym, wytaczamy przy tym najcięższe działa, palimy za sobą mosty, co skutkuje tym, że każdy nienawidzi każdego. No właśnie kochamy Polskę, ale to my jesteśmy Polakami prawdziwymi, inni mniej prawdziwymi, a jeszcze inni w ogóle nimi nie są, choć tak siebie nazywają. Co więcej, kochamy Polskę, ale nienawidzimy Polaków.

W gorzkiej uwadze pokolenia moich dziadków i rodziców jest też oczywiście prawda. Nie byliśmy w stanie zrozumieć młodych powstańców warszawskich, bo nigdy nie byliśmy w takiej sytuacji. Można przeczytać setki książek na ten temat i żadna nie zastąpi jednej godziny w mieście ogarniętym walkami. Tak naprawdę przyprawia mnie o zimne dreszcze myśl, że młodzi bojownicy AK byli w wieku mojego syna. Nie chciałbym dla niego takiego losu, to pewne.

Powstanie warszawskie jest faktem. Przyczyny znamy od wielu lat i możemy tylko sobie pozgadywać co by było, gdyby było. Faktem pozostaje, że tysiące młodych ludzi oddało życie za coś, w co wierzyło, że życie oddać warto. Temu należy się bezwarunkowy szacunek i hołd.

Pewnego razu do jednego z mistrzów zen przyszli uczniowie innego mistrza i powiedzieli „Kłaniasz się posągowi Buddy, a nasz mistrz powiedział, że jak chcemy to możemy napluć na posąg Buddy, bo to i tak nie ma znaczenia na drodze ku nirwanie”. Zagadnięty spokojnie odpowiedział: „Jak chcecie, to plujcie. Ja wolę się pokłonić”.

Idąc na pogrzeb katolicki nie wygłaszam wszem i wobec, że nie bardzo wierzę w życie pozagrobowe w takiej postaci, jak pozostali uczestnicy konduktu. Okazuję szacunek całej ceremonii i milczę. W rocznicę powstania warszawskiego nie chcę się popisywać wątpliwą erudycją na temat przyczyn powstania, jego zasadności czy bezzasadności. Nie chcę wygłaszać bon motów typu, że już dość uroczystości martyrologicznych. Chcę uczcić tych młodych ludzi, którzy mieli odwagę stawić czoło silniejszemu wrogowi. Wiem, że tych, którzy się uparli, żeby powstanie krytykować akurat wtedy, kiedy obchodzi się jego rocznicę, nie powstrzymam. Kto chce, niech więc pluje. Ja wolę się pokłonić.

4 komentarze:

  1. Rozumiem, że pozytywna ocena 'świętowania' PW powinna być bezdyskusyjna? Nie można podejść do tej kwestii inaczej niż na kolanach? Przyjrzyj się casusowi prezydenta czy tam burmistrza Stalowej Woli - on sprzeciwił się konkretnemu aspektowi tej rocznicy, a nie samej idei oddawania hołdu ludziom poległym za Ojczyznę. Ty wolisz wolisz go wyśmiać zamiast przyjrzeć się argumentom.

    I od razu dodam: a nie mam jeszcze wyrobionej jednoznacznej oceny tych spraw.

    Pozdrawiam
    Sted

    OdpowiedzUsuń
  2. Szczerze mówiąc, nie nazwałbym tego nawet "świętowaniem", bo to słowo kojarzy się w języku polskim z czymś radosnym. Problem powstania, jego ocena historyczna, ocena jego inicjatorów - w żadnym wypadku nie na kolanach. Na ten temat zapisano już tony papieru i osobiście jestem jak najdalszy od pochwały decyzji skazującej tysiące ludzi na śmierć. Chodzi o coś zupełnie innego. Syreny zawyły o 17.00 chyba w każdym polskim mieście. Burmistrz Stalowej Woli powiedział "nie", bo... i tu wyłożył całą filozofię. Nie od tego jest burmistrz miasta (takie jest moje zdanie). Specjalnie nie wnikam w jego argumentację, bo sam fakt, że w ogóle wdał się w jakąkolwiek argumentację, jest czymś niestosownym. Na takie gesty może sobie pozwolić niezależny polityk ubiegający się o określony elektorat, ale nie ktoś, kto po prostu jest urzędnikiem. Byłem złośliwy i z tego powodu jest mi głupio, a to z tego względu, że staram się tę cechę w sobie zwalczyć, co niestety mi nie wychodzi.

    Powtarzam, kiedy idę na pogrzeb, nie mówię wszystkim dookoła, że nie wierzę w życie pozagrobowe, ani nad wykopanym grobem nie wygłaszam przemówienia, że nieboszczyk zmarł przez własną głupotę (choć skądinąd np. wiem, że tak było). Po prostu szanuję tę chwilę, szanuję rodzinę zmarłego i jego przyjaciół.

    Podobnie jest z obchodzeniem smutnych rocznic. Podobnie było ze śmiercią Jana Pawła II. Jestem agnostykiem i nie chodze do kościoła, ale gesty tych, którzy za wszelką cenę chcieli akurat w momencie, kiedy tysiące ludzi obchodziło żałobę, pokazać, że nie szanują ani zmarłego ani żałobników. O wyczucie chwili chodzi i o zwykły szacunek wobec ludzkich uczuć.

    Od września do czerwca gadajmy o historii, dyskutujmy i spierajmy się. Nikt, kto mnie zna, nie może mi zarzucić podchodzenia do jakiegokolwiek tematu "na kolanach".

    OdpowiedzUsuń
  3. No cóż - ja w sobotę nie widziałem skupienia i żałoby. Widziałem tylko festyn i jarmarki. Za 10 lat nikt o PW nie będzie pamiętał. Właśnie przez formę, jaką nadano tym uroczystościom.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ha, ja w ogóle nie oglądałem tych uroczystości, ponieważ mam awersję do tego typu politycznych imprez masowych, ale to już inna sprawa. Nie będzie pewnie tak, że za 10 lat nikt nie będzie pamiętał o powstaniu. Obawiam się jednak, że temu wydarzeniu może grozić los "świąt" z czasów komuny. Jest pochód, festyn itd., ale nikogo nie obchodzi z jakiej okazji. Jeżeli jednak tak się stanie, to niekoniecznie będzie to wina formy, ale ogólnych przemian w społeczeństwie i nastawieniu typu "zostawmy już historię". A to z kolei może spowodować rozmycie się i w rezultacie koniec "memu" zwanego polskością. Wcale mi się taka perspektywa nie podoba.

    OdpowiedzUsuń