piątek, 21 sierpnia 2009

Po co zajmować się historią?

Dlaczego w ogóle interesuje mnie kultura polityczna innych krajów? Dlaczego porównuję ją z Polską? Historia jako dziedzina wiedzy jest dla pewnych typów osobowości (włączając mnie) bardzo atrakcyjna ze względu na swój narracyjny charakter. Historia jest bowiem niczym innym jak opowieścią o przeszłości. Niemniej traktowanie tylko w kategoriach rozrywki intelektualnej (bardzo miłej zresztą) mijałoby się z celem zajmowania się nią.
Oczywiście ironiczną prawdą jest również i to, że „historia uczy jednego – że jeszcze nikogo niczego nie nauczyła”, choć przecież „już starożytni Rzymianie” mawiali, że „historia magistra vitae est”. Dlaczego tak się dzieje? Wydaje się, że po prostu dlatego, że w ogóle istnieje bardzo znikomy odsetek ludzi, którzy w ogóle wyciągają wnioski, natomiast spośród tego odsetka należy wyłączyć kolejny ułamek tych, którzy wyciągają wnioski błędne. Musimy bowiem wziąć i to pod uwagę, że nie uczymy się historii (jeśli w ogóle się jej uczymy) jako tabula rasa, ale od razu podchodzimy do wiadomości z przeszłości z jakimś nastawieniem. Tutaj oczywiście mógłbym się rozpisać na temat koła hermeneutycznego itd., ale nie o to mi dzisiaj chodzi.
Założenia, z których wychodzimy, a konkretnie cel, w którym zabieramy się do analizowania historii, są niezwykle istotne. Jeżeli chcemy zostać tylko kronikarzami przepisującymi po raz kolejny te same fakty z tych samych źródeł (a tych często wcale nie przybywa), to oczywiście możemy, ale po co? Mnie osobiście interesuje konkretnie przyszłość! Oczywiście przypisywanie znajomości historii mocy kreowania przyszłości byłoby dużą naiwnością. Niemniej bez takiej znajomości, planowanie dalszych losów kraju i świata jest jak poruszanie się we mgle.
Od założenia zależy praktycznie cały sens parania się doświadczeniami przeszłości. Jeśli ktoś chce zbudować silną organizację państwową opartą na micie więzów krwi i spójności plemiennej, to może to zrobić i nawet znamy szereg opracowań tego typu, zwłaszcza niemieckich z okresu III Rzeszy. Jeśli ktoś opiera swoją wizję świata na wierze we władzę klasy uciśnionej, to też jest to możliwe. Znamy to z okresu komunizmu. Mogą powstawać nawet całkiem ciekawe dzieła historyczne oparte na takich założeniach, bo w umysłach różnych historyków (narratorów) te same fakty układają się w pewną całkiem logiczną całość. Jeżeli jednak nie odpowiemy sobie na pytanie, z jakich założeń wychodzi historyk i do czego zmierza, możemy w naiwności swojej uwierzyć, że oto obiektywnie nam „czarno na białym” wykazał, że świat jest taki a nie inny. I nie mam tutaj na myśli tych, którzy ewidentnie fałszują wiedzę o faktach. Ci w ogóle mnie nie interesują.
Historia porównawcza polityki, ekonomii, kultury czy oświaty w Polsce i w innych krajach interesuje mnie wyłącznie dlatego, że chciałbym, żeby ktoś wreszcie w naszym kraju zastosował rozwiązania najlepsze dla rozwoju Polaków (narodu jako całości i poszczególnych jednostek) i ich kraju. Historia uczy nas, że bez przerwy obrywamy, bo albo jesteśmy potwornie opóźnieni w pewnych dziedzinach, albo wyrywamy się z czynem tam, gdzie nas na niego nie stać. Kierujemy się albo prymitywny cwaniactwem, albo dziecinną naiwnością. Żeby być skutecznym należy nauczyć się chodzić po ziemi. Do tego, uważam, potrzebne jest solidne przestudiowanie materiału, jakiego dostarcza nam historia i wyciąganie wniosków. Pisząc „solidne” mam na myśli przeciwieństwo podniecania się własną erudycją dla samej erudycji.
Alexis de Tocqeville i Gustave le Bon fascynowali się anglosaską mentalnością polityczną. Nie ukrywam, że również podziwiam rozwiązania brytyjskie i amerykańskie. Ponieważ one również nie są doskonałe, nie uważam, że powinniśmy bezmyślnie przyjmować wszystko, co przychodzi z krajów anglojęzycznych. System szkolnictwa podstawowego i średniego, jak już dzisiaj możemy powiedzieć z perspektywy doświadczenia, wcale nie jest godny naśladowania. (Gimnazja w Polsce okazały się niewypałem). Szkolnictwo wyższe natomiast zasługuje na głęboką analizę i przeszczepienie najlepszych rozwiązań na nasz grunt.
Interesuje mnie punkt, od którego można zacząć zmiany na lepsze. Chodzi mi o zmiany w mentalności, bo bez tego nawet najlepsze pomysły zostaną zmarnowane, w czym jesteśmy specjalistami. Na początku lat 90. wielu z nas wierzyło, że kapitalizm jest lepszy od socjalizmu bo prywatne jest lepsze od państwowego. Jako przykład od razu nasuwają się na myśl puste półki w komunistycznych sklepach. Tymczasem przy takim samym ustroju na Węgrzech czy w Czechosłowacji pustych półek nie było. Kołchozy w Związku Sowieckim uważaliśmy za najlepszy przykład, jak można zdemoralizować rolnika, niszcząc w nim etos pracy i w rezultacie całe rolnictwo. Tymczasem izraelskie kibuce to nic innego, jak socjalistyczne spółdzielnie produkcyjne, które bez prywatnego właściciela świetnie sobie radzą w warunkach gospodarki rynkowej.
Gdzie jest przyczyna tego, że jednym cokolwiek robią, najczęściej się udaje, a innym prawie nigdy? Nad tym warto się zastanawiać i z tego powodu studiować przeszłość.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz