poniedziałek, 3 sierpnia 2009

O sarkazmie

Z wiekiem, powiadają, zmieniają się gusta, poczucie humoru itd. itp. To wszystko prawda, ale u każdego w innym tempie i w innych proporcjach. Myślę, że poczucia humoru jeszcze mi nie zabrakło, ale doszedłem do wniosku, że pewien jego rodzaj, który był (i niestety nadal jest) niejako moją drugą naturą, jest po prostu głupi, niczego nie wnosi, a tylko sieje spustoszenie dookoła. Mam na myśli sarkazm (ironię, złośliwość albo uszczypliwość), który w pewnym wieku w pewnych środowiskach uważany jest za oznakę inteligencji.

Pewnego razu, kiedy jeszcze pracowałem w jednej z białostockich szkół językowych, młoda koleżanka (bardzo inteligentna osoba!) wróciła zachwycona z jakiegoś wykładu. Jej zauroczenie nowym profesorem brało się z tego, że z niego był „taki ironista”. Po raz pierwszy mnie wówczas tknęło, żeby sobie zrobić przegląd wszystkich wykładowców, jakich miałem w życiu, a także przeanalizować własny sposób nawiązywania kontaktów z uczniami, studentami czy słuchaczami. Doszedłem wówczas do wniosku, że ironia jest jednym z najtańszych chwytów, jakie można zastosować w celu zadzierzgnięcia pozawerbalnej więzi z tzw. większością, która sarkazm po prostu kocha!

Ze wstydem się przyznaję, że złośliwe uwagi (nie mówię tu o uwagach wobec studentów czy uczniów, których wstyd mi jeszcze bardziej) pod adresem np. jakichś polityków, czy muzyków, które zapewniały mi od razu rodzaj (wątpliwej, ale jednak) popularności wśród młodego audytorium, były poniekąd moją specjalnością. Piszę o tym m.in. dlatego, że myślę, że wiem, jak ten mechanizm działa i dlaczego jest w ostatecznym rozrachunku niebezpieczny.

Otóż zastanówmy się, dlaczego w ogóle lubimy sarkazm, lubimy „dokopać” albo przynajmniej „ponabijać” się z możnych tego świata, a jeśli nie z możnych to z „obcych”, albo w ogóle kogokolwiek. W przypadku polityków czy gwiazd muzyki sprawa jest chyba dość prosta. Oto kompensujemy sobie własną mizerną pozycję w społeczeństwie tym, że możemy sobie pozwolić na krytyczne uwagi wobec tych sławnych i bogatych. Daje nam to bardzo złudne poczucie „władzy” nad nimi. „Oto patrzcie, ja, taki sobie mały XYZ, rozpinam rozporek i sikam wprost na wielkiego ….” (tu można wstawić dowolne nazwisko). To nic nie kosztuje, a w dodatku przysparza popularności, ponieważ grupy składają się w co najmniej 70% ludzi podobnych do nas, małych XYZetów, którzy sami może niczego wielkiego („jeszcze” oczywiście) nie osiągnęli, ale jakże miło jest nasikać na tego, który gdzieś tam już jest na piedestale. Rodzi się solidarność, niewidzialna więź kpiarzy i prześmiewców. Ci, którzy też by chcieli kogoś ostro skrytykować, ale albo są nieśmiali, albo nie wyostrzyli jeszcze tak języka, z rozdziawionymi buziami przysłuchują się i przyglądają „lożom szyderców”, która znajduje się na każdej uczelni, w każdej szkole i w ogóle w każdym skupisku ludzkim. Sława mołojecka szyderców potrafi być wielka. Niektórzy przekuwają swoją umiejętność wyrażania złośliwych uwag w sztukę i zostają zawodowymi satyrykami, kabareciarzami i innego rodzaju komediantami, co jest o tyle uczciwe, że przynajmniej sami również wystawiają się na ogień krytyki. Gorzej jest, kiedy prześmiewca pozostaje w miejscu, w którym był do tej pory i z tej pozycji kpi ze wszystkich, którzy akurat bezpośrednio nie mogą zareagować z tego prostego względu, że o istnieniu prześmiewcy nawet nie wiedzą.

Tymczasem nasz kpiarz buduje sobie pewną pozycję. Jeżeli zdarza się to od czasu do czasu w ramach nieszkodliwego żartu, to tez jeszcze nie ma problemu. Ktoś, kto jednak na sarkazmie buduje całą konwencję wszystkich swoich wypowiedzi, zasługuje na wnikliwą uwagę ze strony otoczenia. Prawdopodobnie albo próbuje najtańszym kosztem „zaistnieć”, albo próbuje manipulować otoczeniem (najczęściej jedno i drugie). Posługujący się sarkazmem jest niczym szermierz, którego umiejętności niekoniecznie są wielkie, ale który bez ustanku kręci młyńca. Dzięki temu wierzy, że nikt nie zbliży się do niego, bo młyniec skutecznie go ochroni, a to że przy okazji może skrzywdzić wszystkich znajdujących się w zasięgu jego szabelki, nie odgrywa w jego rozumowaniu żadnej roli. W dodatku szermierz taki sam wygląda śmiesznie (nie zabawnie, ale żałośnie), z czego często nie zdaje sobie sprawy.

Sarkazm stał się podstawą dyskursu publicznego. Prezenterzy radiowi i telewizyjni pracujący w programach informacyjnych, stosują go w swoim mniemaniu wyważenie i delikatnie, choć czasami ich ironiczne pointy wzbudzają odruch zażenowania raczej niż wesołości. Są też i tacy, którzy się w sarkazmie wyspecjalizowali i uczynili z niego podstawowe narzędzie pracy. Wojciech Cejrowski i Kuba Wojewódzki to pozornie dwa kompletnie odmienne typy. Cejrowski to zdeklarowany „katol”, jak sam na siebie „autoironicznie” mówi, podczas gdy Wojewódzki jest ateistą i zdecydowanym antyklerykałem. Wszystkie ich wypowiedzi i działania publiczne można praktycznie sprowadzić do emanacji tychże właśnie poglądów. Prawie każdy podejmowany przez nich temat będzie ujęty tak, żeby widza/słuchacza naprowadzić na „właściwy” sposób rozumowania. Łączy ich jedno (i może zresztą dlatego podczas publicznych spotkań na antenie robią sobie nawzajem zadziwiająco mało krzywdy) – piekielny sarkazm. Słuchając wypowiedzi Cejrowskiego na temat gejów czy feministek, ma się poważne wątpliwości, czy ten człowiek w ogóle lubi ludzi. Wojewódzki suchej nitki nie zostawia nie tylko na kimś, kogo akurat nie lubi (swego czasu przyczepił się do Michała Wiśniewskiego i wtrącał go do rozmowy, czy była okazja czy nie), ale konwencja tak go opanowała, że nie oszczędzi nawet tego, kogo lubi. Pamiętam, że raz tylko zrezygnował z maski kąśliwej ironii, kiedy rozmawiał z Pawłem Kukizem na tematy polityczne. Generalnie sarkazm go „niesie”, za ten sarkazm kochają go masy młodzieży, które na każdą jego uwagę reagują żywiołową radością. Za działaniami Kuby Wojewódzkiego prawdopodobnie stoi jakiś system etyczny. Chciałbym wierzyć, że to humanizm, ale własny sarkazm tak go pochłania, że niczego poza nim nie widać.

Cejrowskiego uwielbia pewna moja znajoma, która jest „produktem” duszpasterstwa akademickiego przełomu lat 80. i 90. poprzedniego stulecia. Nie jest jakąś tam „old-schoolową” dewotką w stylu słuchaczek Radia Maryja, ale „nowoczesną” katoliczką. Wielu moich znajomych z duszpasterskim stażem mimo bardzo surowych reguł, jakimi kierują się w życiu, odcina się do kościelnych konserwatystów, od których różni ich to, że starają się zachowywać, jak „równiachy”, chcą być „cool”. A jak najlepiej osiągnąć taki image? Od czasu do czasu wbijając komuś szpilę! Młodzi to uwielbiają i kupują!

To samo jest z drugiej strony. Żeby nie wiem jaką głupotę palnął Kuba Wojewódzki, skrajnie złośliwy sposób, w jaki to zrobi, zapewni mu na bank poklask młodziaków. Złośliwy sposób wypowiedzi to bowiem klucz do młodych umysłów, którym ta sztuka niezmiernie imponuje.

W świecie polityki od jakiegoś czasu obserwujemy dokładnie to samo. Praktycznie nie ma posła, czy ministra, który wypowiada się po prostu rzeczowo i na temat. Każdy co jakiś czas przynajmniej próbuje odegrać rolę trefnisia i złośliwym żartem chce przygwoździć albo przeciwnika politycznego, albo przynajmniej Monikę Olejnik. Nie ma więc na arenie „łobuzów” i „tych dobrych”, bo wszyscy stosują te same metody. Robią oko do elektoratu i brylują wątpliwym dowcipem.

Ten sposób dyskursu przenosi się na „doły” społeczeństwa, co kiedyś najłatwiej było zaobserwować na przysłowiowych imieninach u cioci, a obecnie o wiele wdzięczniejszym polem dla tego zjawiska jest forum dowolnego portalu informacyjnego. Mało kto spokojnie się wypowiada na temat. Prawie każdy od razu musi pójść o krok dalej i „dowalić” albo konkretnemu politykowi, albo adwersarzowi z forum. Sarkazm w praktyce wkrótce przechodzi w chamstwo w czystej postaci i mamy piękny obraz kultury dyskusji współczesnych Polaków.

Najciekawsze jest jednak to, że „mistrzowie ciętej riposty”, prześmiewcy, dowcipnisie i inni szydercy tak naprawdę przemawiają tylko do swoich „lóż”. Nie zdarza się bowiem tak, że ktoś ugodzony bezlitosnym ostrzem ironii poczuje się tak zdruzgotany, że ogłosi własną porażkę. Ten zaatakowany najwyżej święcie się oburzy, albo pogardliwie określi sarkazm przeciwnika jako np. „zachowanie rodem z rynsztoka”. Sarkazm adresowany wobec przeciwnika tak naprawdę wywiera wrażenie tylko na własnych zwolennikach, bo przeciwników nie wzrusza. Nie znam żadnego współczesnego uczestnika życia publicznego, który wyraziłby szczere uznanie wobec złośliwego dowcipu przeciwnika. No może raz to zrobił Leszek Miller, kiedy na złośliwą uwagę ze strony Artura Zawiszy, przyznał (ale też ironicznie), że ten ostatni jest „jak zwykle inteligentny”.

Ironia odgrywa ważną rolę również w literaturze. Książki o zacięciu satyrycznym są z pewnością czytane chętniej niż takie, które przekazują same poważne treści. Sarkazm jest więc częścią warsztatu narracyjnego nakierowanego na konkretne cechy odbiorcy. Czyli znowu chodzi o zrobienie oka do czytelnika i skierowanie doń przesłania „Słuchajcie, ponabijamy się teraz trochę z moich bohaterów, dobra?” W wielu przypadkach ma to na celu wstrząśnięcie czytelnikiem, wyrwanie go z jego światka pełnego samozadowolenia i poczucia wszechwiedzy. Dlatego po Sienkiewiczu tak ważny był w polskiej literaturze Gombrowicz, którego każdy tekst jest jednym ciągiem sarkazmu (ironii i autoironii) w czystej postaci. Kiedy jednak takich narratorów robi się nagle zatrzęsienie, cała koncepcja bierze w łeb, konwencja staje się nudna i po prostu żałosna.

Kilka postów temu wspomniałem Krzysztofa Zanussiego. Myślę, że w jakiś sposób dorosłem do odbioru jego twórczości. Dlaczego jednak wcześniej uważałem jego filmy za potworne nudziarstwo? Z powodu sposobu, w jaki buduje akcje, czy typy bohaterów? Niekoniecznie. Tak naprawdę chodzi o to, że nie ma w nich złośliwości. Brakuje tej próby nawiązania kontaktu z prymitywną złośliwą stroną mojej natury (mojej jako widza). A to już wystarczy, żeby coś okrzyknąć nudziarstwem. Podobnie jest z powieściami Johna Maxwella Coetzee. Jeszcze dwa lata temu uważałem, że pisze on jak „człowiek stary”, jego narracje niby mówią o ciekawych sprawach i poruszają bardzo ważne problemy, ale są po prostu nudne. To, czego w nich brakuje to ironia właśnie. Podejście narratora do bohaterów jest perfekcyjnie beznamiętne, co nie znaczy, że całość jest zła. Wręcz przeciwnie. Wielkość Coetzee’go polega właśnie na tym, że nie robi oka do czytelnika, nie kokietuje go błazeńską złośliwością, a po prostu relacjonuje działanie najważniejszych mechanizmów kierujących ludzkim życiem.

Chciałbym się nauczyć nie uciekać się do sarkazmu w swoich wypowiedziach, ale wiem, że jeszcze długa droga przede mną. Podobno najbardziej nie lubimy u innych własnych wad. Jest w tym dużo prawdy. Na razie, jak nie zastosuję wobec kogoś (a z braku „ofiary” to i wobec siebie) ironii, to po prostu nie umiem się wypowiedzieć. To poważny problem. Mam nad czym pracować.

3 komentarze:

  1. Bardzo dziękuję za komentarz. A jeśli chodzi o sarkazm to też mam z tym problem. Nie potrafię obyć się bez niego. Tak naprawdę to chyba mało kto potrafi. To chyba najłatwiejszy sposób na odreagowanie zła tego świata. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  2. "szermierz" wyglada zawsze smiesznie dla kogos kto sie go boi....psychologia

    OdpowiedzUsuń
  3. Odpowiadam na ostatni post - normalny człowiek zawsze się boi niebezpiecznego szaleńca - to wiadomo nawet bez znajomości psychologii.

    OdpowiedzUsuń