piątek, 29 maja 2009
Polska, miejsce gdzie narodziła się wolność
środa, 27 maja 2009
Czy potrzebujemy centrów krytyki?
Wczoraj wracając z pracy słuchałem II programu Polskiego Radia, jednego z ostatnich kanałów radiowych, których w ogóle warto słuchać. Niestety nie trafiłem na początek audycji, a i nie dosłuchałem jej do końca. Tak to już jest z tym słuchaniem samochodowym. Z ramówki dostępnej w Internecie wynika, że było to program Oblicza prowincji prowadzony przez Michała Montowskiego. Dyskusja, jaką prowadzono, była niezwykle interesująca, ponieważ poruszała problem centrum kontra peryferia. Chodziło o szeroko pojętą sztukę, o ile dobrze pamiętam, o tworzenie kanonów, o konieczności zaistnienia w Paryżu, czy Nowym Jorku, żeby potwierdzić swoją wartość jako artysta. Rozmawiano o jakimś ukraińskim biznesmenie, który zorganizował centrum sztuki, zakupił dzieła za grube miliony dolarów od zachodnich mistrzów, a do tego zatrudnił do tego przedsięwzięcia (nie pamiętam, w jakim charakterze) słynnego boksera Kliczkę. Rozmówcy nie przepowiadali wielkiej przyszłości mecenatowi ukraińskiego milionera, ponieważ wystawiając zachodnich renomowanych artystów nie przyciągnie zachodnich (czytaj centralnych) krytyków, którzy wszak mogą sobie to samo obejrzeć w Londynie, czy Berlinie. Błędem współczesnego mecenasa było nie postawienie na twórców rodzimych, którzy mieliby szansę zaproponować coś innego.
Z tymi twórcami lokalnymi też jednak jest kiepska sprawa, ponieważ, jak już wspomniałem, jeśli nie dostaną „namaszczenia” w „centrum”, ich sława zawsze pozostanie peryferyjna, jeśli w ogóle będzie można mówić o jakiejś sławie. Jedną z konkluzji było stwierdzenie, że żeby zdobyć potwierdzenie swojego kunsztu, trzeba się poddać ocenie „cwaniaków”, którzy w odpowiednim miejscu (Nowym Jorku, Paryżu czy Londynie) stworzą jury, które będzie potrafiło narzucić swój gust reszcie świata. Wnioski dla utalentowanych prowincjuszy nie napawają więc optymizmem.
Zadajmy sobie pytanie w takim razie. Jest jeszcze jakieś „centrum”, czy też już go nie ma? Czy rozpływanie się owego „centrum” jest zjawiskiem aż tak tragicznym i godnym naszej rozpaczy? Wydaje mi się, że dopóki żyje jeszcze Marcel Reich-Ranicki i jego rozmówcy z „Literarische Quartät", ktoś w Niemczech jeszcze będzie narzucał normy gustu literackiego. Czy owe normy były faktycznie normami i czy były obiektywne, to już sprawa wielce dyskusyjna. W Polsce też wcale nie brakuje ludzi, którzy kreują się na dyktatorów gustów literackich (np. Stefan Chwin czy Kazimiera Szczuka). Narzucenie kanonu to wielka władza, choć z drugiej strony jest to władza o dość ograniczonym zasięgu (niestety ludzi czytających jest dziś zdecydowanie mniej niż tych, którzy do książki sięgają rzadko), a z drugiej opiera się na niezbyt szlachetnych podstawach, bo niby dlaczego profesor Iksiński, a nie Igrekowski? Dlaczego redaktor Nowak, a nie Kowalski? Na jakiej zasadzie wyłania się tych, którzy wypowiadają się autorytatywnie na tematy gustów, o których Rzymianie nie dyskutowali?
Znamy z historii przypadki, że strażnicy kanonu hamowali rozwój sztuki. Akademia Francuska odsądzała impresjonistów od czci i wiary. Czy mieli w takim razie dobijać się do niej do końca swoich dni bez nadziei na zmianę upodobań sztywniaków na postumentach? Stworzyli własną galerię, która stała się nowym centrum. W literaturze i w ogóle sztuce nie ma oczywiście miejsca na demokrację i schlebianie gustom prostym, ale „centralizacja władzy” nad czymś tak dynamicznym i z definicji nie znoszącym petryfikacji, jak działalność artystyczna, na dłuższą metę nie służy niczemu dobremu. Skrajnym przykładem usztywnienia kanonu była sztuka starożytnego Egiptu, gdzie oprócz krótkiego okresu amarneńskiego (panowanie Echnatona i kultu Atona), przez trzy tysiące lat nic się nie zmieniło!
Jeśli artysta czuje, że ma coś do powiedzenia, a zazdrośnie strzegący swojej władzy strażnicy „centrum” nie chcą go dopuścić do ekskluzywnego klubu, ma prawo do zorganizowania własnego klubu z własnymi normami, poetyką i definicją tego, co wartościowe (o mało nie napisałem „piękna”, ale przecież wielu artystom wcale nie piękno chodzi).
Krytyka, jaką z jaką możemy się zetknąć na łamach kolorowej prasy, czy weekendowych dodatków do renomowanych dzienników, bywa na różnym poziomie. Osobiście uważam, że teksty na temat literatury i sztuki, jakie można przeczytać w „Dzienniku”, „Rzeczypospolitej” czy „Gazecie Wyborczej” nadal są na nienajgorszym poziomie. Nie o to zresztą chodzi. Uważam, że nawet gdyby faktycznie teoretyzowanie na temat literatury w prasie uległo całkowitemu upadkowi, nie byłby to jeszcze koniec świata. Tak na marginesie, to tak się faktycznie może stać, ponieważ na świecie w ogóle obserwuje się upadek gazet w formie papierowej.
Trzeba sobie wreszcie wyraźnie powiedzieć, że pewne działania powoli, ale zdecydowanie znajdują sobie miejsce w Internecie. Jest to medium najbardziej egalitarne z możliwych. Każdy może stać się zarówno twórcą, jak i odbiorcą treści w nim publikowanych. Ponieważ sztuka egalitarna nie jest, już dzisiaj można zaobserwować wirtualne „ośrodki” wokół których skupia się zainteresowanie internautów, w których dyskutuje się poważne problemy, które tworzą „wirtualne społeczności”, czy też „środowiska”, które zastąpiły dawne wielogodzinne dyskusje w „Ziemiańskiej” czy jakiejś innej modnej wśród literatów i artystów kawiarni. Czy to dobrze, czy źle? Trudno to oceniać. Osobiście uważam, że jest po prostu inaczej. Świat Internetu to w końcu świat „czystych” idei, a więc, choć pewnie ludzie się nawzajem na siebie obrażają, to do pojedynków na pistolety między nimi nie dochodzi. Dyskusje natomiast bywają bardzo interesujące i pełne pasji.
To wokół pewnych stron internetowych będą się organizować ludzie zainteresowani tym, co ktoś napisał, zagrał, czy namalował. To już się dzieje, a chyba tendencja ta będzie wzrastać. Jednego „centrum” prawdopodobnie w Internecie nie będzie, ale liczba ciekawych miejsc, w których będzie można przeczytać ciekawy tekst literacki czy krytyczny, nie będzie zbyt wielka. Po prostu ludzie będą się skupiać wokół tych najlepszych, a słabsze umrą śmiercią naturalną.
Z drugiej strony, skąd wiadomo, co jest najlepsze…? Zawsze pozostanę niepoprawnym relatywistą estetycznym.
niedziela, 24 maja 2009
Oświata publiczna
Sprawy Afryki odłóżmy na jakiś czas i zastanówmy się dzisiaj nad czymś z nieco innej beczki. Muszę się przyznać, że jako typowy produkt „Gazety Wyborczej” i ideologii, jakiej hołdowało wielu ludzi mojego pokolenia, przez wiele lat byłem zwolennikiem niczym nie skrępowanego wolnego rynku. Nadal chyba jestem, bo złości mnie bezduszność i głupota pewnych przepisów, a jeszcze bardziej te same cechy u istot żywych, czyli urzędników. W stosunkach opartych na pieniądzach wszystko wydaje się prostsze – może nie łatwiejsze, ale bardziej przejrzyste. Rzeczywistość pokazuje jednak niejednokrotnie, że z tą przejrzystością wcale do końca tak nie jest, prywatyzacja niekoniecznie prowadzi do podniesienia jakości produkcji, nie mówiąc już o zarobkach pracowników itd. itd.
Nie do końca jestem wyleczony z liberalizmu. Nadal uważam, że ludzie przedsiębiorczy, pomysłowi i chętni do działania, muszą mieć pełną swobodę manewru, ponieważ to takie jednostki są w stanie tworzyć firmy i miejsca pracy. Nie uważam już jednak, że w imię czystej ideologii należy prywatyzować dobrze funkcjonujące i zarabiające na siebie przedsiębiorstwa państwowe. Poza ideologią nie widzę tu większego sensu ekonomicznego.
Jeśli ktoś chce założyć prywatną lub społeczną szkołę, to uważam, że powinien mieć do tego pełne prawo. Jeżeli jednak ktoś zaczyna majstrować przy państwowym systemie oświatowym w celu jego „urynkowienia” to jest to powód do niepokoju. Szkoły nie mają na siebie zarabiać, ponieważ są wynikiem ogólnospołecznej woli posiadania wykształconych obywateli. Na to właśnie wszyscy się składami w postaci podatków, dzięki czemu państwo zapewnia darmową edukację, do której wszyscy mają wolny dostęp. Lansowany przez pewne środowiska „bon edukacyjny” jest niby rozwiązaniem rozsądnym, pieniądze niby „chodzą za uczniem” a szkoły mają motywację, żeby być dobre, bo tylko wtedy przyciągną więcej uczniów z ich „bonami”, czyli pieniędzmi. Obawiam się, że to tak nie działa. Solidne wykształcenie na poziomie podstawowym powinno mieć zapewnione każde polskie dziecko. Na poziomach wyższych wszystko powinno się opierać na predyspozycjach ucznia, bo nie każdy nadaje się i chce dochodzić do matury i iść na studia. Na koniec najlepsi powinni mieć prawo do darmowego wyższego wykształcenia, ponieważ jest to inwestycja całego społeczeństwa we własny kapitał ludzki. Po prostu każdy musi mieć szansę na dobre wykształcenie, a nie tylko ten, kto mieszka w pobliżu szkoły „renomowanej”.
Strategia stosowana w przypadku przedsiębiorstw, gdzie „najsłabsze ogniwo” odpada z gry, nie sprawdza się w przypadku szkół, bo filozofia prowadzenia tych ostatnich jest zupełnie inna. One nie mają generować zysków, tylko kształcić młodych obywateli, zdolnych do aktywnego uczestnictwa w życiu kraju. Na taką działalność szkół mamy się „zrzucać”, bo leży to w naszym wspólnym interesie.
Pomysły na prywatyzację oświaty w Stanach Zjednoczonych były już dawno „przerabiane”. Musimy bowiem pamiętać o tym, że pewne „rewelacyjne rozwiązania uczonych amerykańskich” nim do nas dotrą, zdążą być już sprawdzone, a często i skompromitowane w swojej ojczyźnie.
Thom Hartman, autor książki „Screwed” (ja bym ten tytuł przetłumaczył jako „Wyrolowani”) nie jest socjalistą w europejskim znaczeniu tego słowa. Nie można go też nazwać populistą, choć jego książka ma w wielu miejscach charakter antyliberalnej propagandy. Od typowych europejskich populistów czy lewicowców, Hartmana różni tylko jedna rzecz, która sprawia, że wymowa jego tekstu jest wybitnie amerykańska. O ile bowiem europejscy lewicowcy starego typu lub obecni populiści „pochylają się” nad losem najbiedniejszych, o tyle Harmana interesuje „klasa średnia”, która jest systematycznie „rolowana” przez rekinów wielkiego biznesu. Nie wzrusza się losem najuboższych, ale obawia się, że wkrótce ludzie, którzy stanowią najzdrowszą tkankę społeczeństwa amerykańskiego, czyli klasa średnia, mogą się stać warstwą ubogą. Zdrowa klasa średnia to myślenie obywatelskie, prospołeczne oraz powszechne poczucie odpowiedzialności za kraj. Do wykształcenia tejże właśnie klasy średniej niezbędny jest powszechny system oświatowy. Oddaję mu głos (tłumaczenie moje):
Darmowa oświata publiczna
Demokracja, jeśli ma przetrwać, wymaga wykształconej klasy średniej. Na tym najbardziej podstawowym poziomie, demokracja, jako jedyna wśród innych ustrojów politycznych, wymaga, by obywatele głosowali na przywódców kraju i strategie jego prowadzenia. Jeśli nie umiesz przeczytać karty wyborczej, jeśli nie jesteś dość dobry z matematyki, żeby zrozumieć argumenty ekonomiczne, jakie wygłasza polityk, jeśli nie znasz historii kraju i naszych praw, jak możesz decydować o tym, jak głosować?
Alexis de Tocqueville przybył do Ameryki w 1834 roku, żeby się dowiedzieć, w jaki sposób Amerykanie sprawiają, że ich demokracja działa. M.in. spotkał hodowcę świń, takiego prostego hreczkosieja, jak mniemał de Tocqueville, i zadał mu pytanie na temat polityki zagranicznej. I ten rolnik rozpoczął wnikliwą, pełną znajomości rzeczy perorę na temat polityki francuskiej. De Tocqueville wyciągnął z tego taki wniosek, że dobrze wykształcona ludność jest dla demokracji niezbędna, oraz że, w przeciwieństwie do ówczesnej Francji, znalazł taką właśnie tutaj.
Tego samego zdania był Jefferson. Popierał ogólnokrajowy program darmowej oświaty włącznie z poziomem uniwersyteckim. W liście z 1824 roku, wyjaśniał dlaczego: „Ten stopień [darmowej] oświaty dałby nam korpus wolnych ziemian (yeomen), przy tym posiadających solidną wiedzę, świetnie przygotowanych do stania się silną i pewną podporą rządu”.
Jefferson, wierny swym słowom, założył Uniwersytet Wirginii aby zapewnić darmowe wyższe wykształcenie yeomanom, jak nazywano w XVIII wieku klasę średnią. Państwowy system uniwersytecki powoli wzrastał by osiągnąć szczyt pod rządami Franklina Delano Roosevelta.
Ale nie przetrwał zbyt długo.
Gubernator Ronald Reagan w roku 1966 zakończył darmowe zapisy na studia na ostatnim uniwersytecie stanowym, który je oferował, czyli na Uniwersytecie Kalifornijskim. Dzisiejsze fundusze rządowe na szkolnictwo wyższe są na minimalnym poziomie, szczególnie w porównaniu z Europą i Japonią, gdzie w większości przypadków studia wyższe są darmowe, lub prawie darmowe. Chociaż nadal istnieją pewne zasiłki edukacyjne dla wojskowych, ale trudno je zebrać, znaleźć i zakwalifikować się na nie (w dodatku w większości przypadków i tak trzeba płacić). Pod rządami George’a W. Busha, nawet program pożyczek studenckich uległ znaczącym cięciom, zaś uprawnienia do stypendiów dla studentów o niskich dochodach, zwane Pell Grants, zostały drastycznie zmniejszone. Np. w samym roku 2004 Bush pozbawił prawa do Pell Grants osiemnaście tysięcy studentów.
Obecnie administracja Busha chce sprywatyzować również oświatę na poziomie podstawowym i średnim. Bush opowiada się za zastąpieniem darmowej oświaty publicznej „bonami edukacyjnymi”, dobrymi dla szkół prywatnych, łącznie ze szkołami parafialnymi i tymi nastawionymi na zysk. Jego ustawa No Child Left Behind („nie zapomnimy o żadnym dziecku”) określiła trzydzieści siedem sposobów, na jakie szkoła publiczna może upaść. Upadek szkoły sankcjonuje ustawa, do której dochodzi brak funduszy, tak że szkoły, które potrzebują najwięcej pomocy, otrzymują jej najmniej. Do września 2004 na tę listę zostało już wpisane 36% kalifornijskich szkół. No Child Left Behind, zamiast stać się programem ulepszenia oświaty publicznej, to projekt zamordowania systemu szkolnictwa publicznego.
Thom Hartmann, Screwed: The Undeclared War Against the Middle Class—And We Can Do About It, San Francisco 2006
sobota, 23 maja 2009
O Afryce, obłudzie białych i rasizmie
W swoim ostatnim wpisie poruszyłem temat rasizmu. Rzecz jest skomplikowana i wymaga wielu cierpliwych wyjaśnień, które mogłyby doprowadzić do doprecyzowania stanowisk, a następnie do jakiejś sensownej dyskusji. Niestety często jest tak, że ten etap jest pomijany i dochodzi do bezładnej kłótni, której uczestnicy przerzucają się przymiotnikami o funkcji inwektyw, natomiast istota sprawy pozostaje nietknięta.
Relatywizm kulturowy, jaki obecnie jest obowiązującą religią w naukach społecznych powoduje szkody, których tragiczne skutki mogą przetrwać kilka następnych pokoleń. Relatywizm kulturowy pojmuję tutaj jako zasadę, że wszystkie kultury są sobie równe i przedstawiciele jednej nie mają prawa krytykować innej. To jeden z pierwszych fatalnych błędów w rozumowaniu, które udało się narzucić światu nauki i polityki. Zauważmy bowiem, że są pewne rejony Polski, Rosji, Stanów Zjednoczonych czy Szwecji, gdzie ludzie masowo produkują bimber. Są środowiska, gdzie bije się żony, albo rozpoczyna się życie płciowe tak wcześniej, że nastoletnie matki są zjawiskiem normalnym. To normalnie nazywa się patologią społeczną. A dlaczego niby nie nazwać tego inną kulturą, skoro ludzie w tych rejonach (nie są to na szczęście jakieś połacie kraju, ale najczęściej pewne dzielnice miast) przekazują sobie taki styl życia z pokolenia na pokolenie. W końcu co nazywamy kulturą? Zbiór pewnych zakodowanych wzorców zachowań wykraczających poza naturę. Słusznie nazywamy zachowania złe patologią, jeśli mają miejsce w naszym państwie, czy naszym „kręgu cywilizacyjnym” (cokolwiek to jest, bo jest to termin używany bardzo często, ale nikt nie podaje zadowalającej definicji). Jeżeli zachowania negatywne zauważamy w innym państwie („kulturze”) intelektualiści starają się nas powstrzymać od krytyki, twierdząc, że „to jest taka ich kultura, a nam nic do tego”.
Nie mamy więc prawa uratować tysięcy istnień ludzkich, bo to nie nasza sprawa, nie nasza kultura. To jest jedna strona medalu. Druga to oczywiście ta, że praktycznie nie zdarza się, że mocarstwa światowe gdzieś interweniują w imię ratowania ludzi, jeśli nie towarzyszy tym działaniom jakiś intratny interes. Dlatego przyglądaliśmy się rzezi w Ruandzie, albo dlatego pozostawiono Somalię lokalnym bandom, ponieważ światowy biznes nie miał wystarczającego bodźca, żeby zainwestować pieniądze w takie przedsięwzięcie. Tam, gdzie taki bodziec istnieje, np. w postaci pól naftowych, tam możemy być pewni, że wkrótce z misją szerzenia demokracji i praw człowieka zjawią się Amerykanie. To jest obszerny osobny temat.
Wróćmy więc do pięknoduchów trzęsących się nad zanikającymi kulturami. Nie wolno więc próbować ratować somalijskich dziewczynek przed wycięciem łechtaczki, ani zgwałconej Nigeryjki przed ukamienowaniem, bo to interwencja w inną kulturę (na szczęście w tym ostatnim przypadku, o ile dobrze pamiętam, interwencja ludzi dobrej woli z całego świata uratowała Safiję). Zostawmy na moment islam i jego ponure aspekty, zwłaszcza w połączeniu z obyczajami starszymi, plemiennymi.
Zastanówmy się, jak np. zareagowaliby Hererowie z Namibii, gdyby im zaproponowano powrót do stylu życia ich przodków sprzed dwustu lat. Hererowie to lud Bantu, który w XVIII wieku zajmował się pasterstwem. Dzisiaj jest to naród handlowców z dużym odsetkiem ludzi wykształconych, mieszkających w domach typu europejskiego i żyjących na poziomie takim samym jak ich biali sąsiedzi. Wyobraźmy sobie jakiegoś etnografa-ideologa, który poszedłby do nich z propozycją powrotu do stylu życia wędrownych pasterzy.
Byli niewolnicy amerykańscy, którzy w ramach zorganizowanej akcji we współpracy z rządem USA „wrócili” (oczywiście byli to potomkowie Afrykanów, a nie ludzie, którzy się w Afryce urodzili) do Afryki, żeby założyć Liberię, nie powrócili do stylu życia swoich nowych sąsiadów, którzy nadal żyli tak, jak ich przodkowie nim zostali porwani. Stosunki między Afrykanami, którzy uważają się za bardziej cywilizowanych a tymi, których ci pierwsi za takich nie uważają to też temat na co najmniej kilka fascynujących wielotomowych rozpraw naukowych. Hererowie gardzą Buszmenami, Liberyjczycy pochodzenia „amerykańskiego” nie mieszają się z miejscowymi plemionami i są przez te ostatnie znienawidzeni.
A teraz znowu porównajmy styl życia europejskiej rodziny patologicznej i afrykańskiej wioski np. w Zambii. Kiedy w Europie mężczyzna woli siedzieć na zasiłku dla bezrobotnych, a przy tym każe pracować kobiecie, to układ taki słusznie uznajemy za patologię. Jeżeli w zambijskiej wiosce mężczyźni całe dnie spędzają na plotkach, natomiast kobiety ciężko harują na polach, to takie stosunki nazywamy „inną kulturą” i już jest w porządku.
W krajach afrykańskich jest też niezbyt niestety liczna, ale ważna grupa ludzi wykształconych, intelektualistów, którzy chcieliby podnieść poziom życia swoich rodaków (bo mam na myśli rodowitych Afrykanów). Świat zachodni owszem przyklaśnie pewnym planom, przyśle ochotników-lekarzy itd., ale gdyby ktoś z tych wykształconych idealistów chciałoby zaproponować zmiany w stylu życia rodaków, zaraz znajdą się europejscy „nawiedzeni” etnografowie, którzy będą wylewać krokodyle łzy nad zanikającymi kulturami. A to jest dokładnie tak, jak gdyby ktoś płakał nad tym, że ludzie w Polsce nie koszą już sierpami tylko używają do tego celu kombajnów. To w imię idiotycznej ideologii jakichś europejskich „intelektualistów” afrykańskie kobiety mają przez całą wieczność tyrać na swoich mężów-nierobów.
Sprawa ma jeszcze jedno dno, o którym często mówią przedstawiciele państw afrykańskich na międzynarodowych konferencjach naukowych (oczywiście ich głosy pozostają bez odzewu). Mocarstwom rozwiniętym w ogóle nie zależy na rozwoju państw Afryki. Zachodni mądrale będą Afrykanom np. tłumaczyć, że brak przemysłu to błogosławieństwo ich kraju, bo to i środowisko naturalne jest ocalone i przy okazji ludzie zachowują tradycyjny styl życia (kulturę). Afrykańscy naukowcy wyrywają sobie włosy z głowy rozpaczliwie próbując podnieść poziom życia (=podnieść swoje kraje na wyższy poziom cywilizacyjny), a tu cyniczni zachodni biznesmeni w sojuszu ze swoimi „pożytecznymi idiotami”, czyli ekologami i etnografami-idealistami, pokazują im figę i śmieją się w nos.
Sprawa komplikuje się jeszcze bardziej, kiedy przedstawiciele takich „kultur” migrują do Europy przynosząc swoje wzorce zachowań społecznych. Tym razem krytyka niepracującego czarnego obywatela Francji, czy Wielkiej Brytanii jest tym bardziej utrudniona, bo mafia pięknoduchów do razu sięgnie do argumentu zamykającego wszystkim usta - zarzuci krytykującym rasizm!
I teraz jeszcze jedna strona… no może nie medalu, bo liczba aspektów daleko wykracza poza liczbę 2. Chodzi o prawdziwych rasistów. Dyskusja na temat różnic w zachowaniach społecznych jest tak zakłamana, że prawo do poruszania pewnych niewygodnych zagadnień oddano walkowerem ludziom złej woli, bo nie oszukujmy się. Rasiści to ludzie złej woli, których życiem kieruje nienawiść do innych ludzi. Niestety problemy, które strażnicy „poprawności politycznej” najchętniej zamietliby pod dywan, stanowią dla ludzi nienawiści doskonałą pożywkę.
Czechami wstrząsnęły antyromskie spoty reklamowe rasistowskiej Partii Narodowej. Propaganda odwołująca się do najniższych ludzkich instynktów to ostateczność, do której nigdy nie powinno było dojść. Co z tego, że spoty wycofano, a Partię Narodową być może w Czechach zdelegalizują, skoro tysiące Czechów faktycznie styka się z Romami, których styl życia jest daleki od ich własnych standardów. I znowu nawiążę do własnych doświadczeń – nie lubię, kiedy jakiś znajomy twierdzi autorytatywnie, że nie zna „ani jednego uczciwego Cygana”, ale to może być prawda – być może faktycznie nie zna. Środowisko romskie jest bardzo zamknięte, co stanowi kolejną przeszkodę do zmiany wzajemnych stosunków. Ale wzajemna nieufność i niechęć istnieją i o tym trzeba rozmawiać, dyskutować, próbować dochodzić do porozumienia, być może w ogniu ostrej dyskusji dalekiej od poprawności politycznej, ale jednak otwartej dyskusji. Natomiast nikt nie powinien ani przez moment zejść na pozycje typu „a niech was cholera weźmie, z wami się nie da rozmawiać”, bo wtedy już nie ma żadnego wyjścia. Tymczasem przemilczanie problemów, chowanie się za „poprawną” konwencją prowadzi dokładnie do tego samego – sytuacji bez wyjścia, w której z jednej strony jest nie lubiana mniejszość, a po drugiej rasiści.
Każdy psycholog społeczny przyzna, że problemy typu rasistowskiego, czy w ogóle konflikt między grupami ludzi, ulegają wzmocnieniu tam, gdzie jest konkurencja o jakiś konkretny obiekt pożądania. Takim obiektem może być dostęp do profitów, do dobrze płatnej pracy, czy w po prostu jakiejkolwiek pracy. Tu już się kończy Wersal, bo tam gdzie chodzi o przetrwanie, czy utrzymanie jakiegoś poziomu życia, ludzie nie liczą się z konwencjami współżycia społecznego. Jeżeli społeczeństwo widzi, że rząd, czy jakaś instytucja w imię strachu przed narażeniem się na zarzut rasizmu, preferuje kandydata „kolorowego”, to nie ma się co dziwić, że wśród „białej” większości rośnie frustracja. Oczywiście chodzi o przykłady ewidentnej niesprawiedliwości, kiedy „uprzywilejowany politycznie” kandydat reprezentuje niższe kwalifikacje od odrzuconego autochtona. Akurat ja osobiście poznałem ludzi pochodzenia pozaeuropejskiego o bardzo wysokich kwalifikacjach i kulturze osobistej.
O tym, co nas drażni, musimy rozmawiać, nawet jeśli to jest dla kogoś bolesne. Rasizm natomiast, jako założenie a priori wrogości wobec ludzi o innych cechach fizycznych, nadal uważam za odrażający i wymagający eliminacji ze zdrowego społeczeństwa.
Jeśli ktoś krytykuje imigrantów z Afryki za pewne zachowania, niech się przyjrzy zachowaniom np. angielskich kiboli, albo imigrantów z naszej części Europy. Radzę zrobić pewien eksperyment. Należy sobie wyobrazić własną reakcję na chuliganów z Widzewa jako czarnych. Założę się, że ich wandalizm od razu złożono by na karb ich „dzikiego pochodzenia”. Drugi etap tego eksperymentu to wyobrażenie sobie czarnego beneficjenta zasiłku dla bezrobotnych jako białego. Czy nie wyjdzie nam Ferdek Kiepski?
O Afryce w kontekście dyskursu postkolonialnego słów kilka
REINTERPRETACJA HANDLU NIEWOLNIKAMI
środa, 20 maja 2009
Eksperyment
To-Whom-It-May-Concern's Experiment
Darkness reigned supreme throughout the small office, which had been abandoned by almost all the employees. Suddenly a little flame behind the desk could be espied. To-Whom-It-May-Concern started Its everyday ritual of lighting a cigarette, lighting a candle and lighting the last memo in the ashtray. As usual, inhaling sharp streams of pleasant smoke, It exhaled clouds of the transformed one. To-Whom-It-May-Concern felt Its moments of ultimate happiness and fulfilment.
Walking around the office, the fag dangling from between Its lips, the candle suspended in the right hand, To-Whom-It-May-Concern once again recapitulated the day that had passed. Recapitulation was the only process To-Whom-It-May-Concern was able to conceive and implement.
"I am who I am," said it, "And I am the right person in the right place."
It was smoking as It walked past a distinguishably large pile of documents for which nobody cared when It stopped for a good while.
"Do I really have to...?" asked it. "And, after all, who am I?"
It had never even dared to call Itself NOBODY, although there where periods in Its life when the temptation was quite strong. Nevertheless, It realised that calling Itself NOBODY would be a sign of the highest level of conceit. It would sound like EVERYMAN or an ABSOLUTE. One should deserve being called NOBODY, thought To-Whom-It-May-Concern, and It did not feel worthy of such grandiosity whatsoever.
To-Whom-It-May-Concern had no gender, or if It even did it did not matter to It. Since "I" has no sexual connotation, at least in English, It had no problem with self-definition whereas for the people It worked with the problem was totally groundless. They were nothing else but To-Whom-It-May-Concern's replicas and their sexuality simply did not exist. Or, it was rather restricted to their respective Concerns.
To-Whom-It-May-Concern differed a bit from Its counterparts. Living in an office It had no pictures of an external world in Its mind but while Its colleagues were entirely satisfied with the reality they were lucky to spend their lives in, To-Whom-It-May-Concern had a spirit of an explorer and a researcher. It was the only exception in the office who between Its Concerns read Scientific Magazines. Being a sort of a realist It was perfectly aware of the limits It lived in. Not being able to discover further dimensions, To-Whom-It-May-Concern decided to explore the universe consisting of fewer than three dimensions. No, It could not become completely flat. This was beyond Its skills. However, To-Whom-It-May-Concern discovered that it was enough to change the light to find Itself in a different dimension. Since the moment It had proposed that significant hypothesis, It had performed a number of incredibly exciting experiments.
To-Whom-It-May-Concern not only maintained that dimensions were strictly connected with the light provided but also claimed it ascertained the existence of the fractions of dimensions. Therefore, Its nightly ventures were focused on limiting the light to minimum and exploring 'the 2.5-dimension space'. Assuming it could be true, the world It discovered was by no means less fascinating than the one It could find in any other dimension within the universe.
Crawling on the office floor, To-Whom-It-May-Concern was exploring the vast plains of the 'UNKNOWN'. Certainly, It knew the office, but in the light of the 2.5 dimension everything looked foreign. To-Whom-It-May-Concern's consciousness was that of a 2.5-dimension creature; and such was Its sight. As far as other senses are concerned, it would prove difficult to define how they were affected by the limits imposed by the restriction of a universe lacking half a dimension.
To-Whom-It-May-Concern reached the point where Its chair was situated. There were creatures who believed this chair was an integral part of To-Whom-It-May-Concern. Moreover, It was well aware of it and used this said piece of furniture to take advantage of the naive faith of the so-called clients and inquirers. Now It was kneeling and creeping straight under the space between two columns of drawers in its desk.
"Aha, let's have an experiment", It whispered with a thrill of excitement. It put a paper ball, taken from the waste paper bin, on the floor exactly beside the left front leg of the chair. Crawling under the desk and then round the left column of drawers, To-Whom-It-May-Concern reached the point where its chair was situated.
"But people are so naive", It thought. "How can one believe my chair and I are a unity?"
At that very moment, it was struck dumb. Before It exclaimed Its Eureka, It could not believe Its own luck. It had predicted that something like this would happen some day, but It did not expect it to come so soon. What It saw on the floor, looking from behind the desk in the 2.5-dimension-world deserved the name of DISCOVERY. The paper ball, It had left next to the left front chair leg, was still there! It meant only one thing, To-Whom-It-May-Concern had discovered a curve of space. It could be called a reversed result of the space curvature. Since one could get to the same point once covering a shorter distance and then a longer one, the phenomenon mentioned above must undoubtedly exist.
To-Whom-It-May-Concert was standing up gradually, carefully and with a sort of deliberation. Now, that one of the principles on which the nature of space is based had been discovered, It decided to reach the ultimate state of Cognition. Having shaken off the fear It had been seized with, To-Whom-It-May-Concern decisively put Its left foot on the chair. Immediately afterwards Its right one joined its comrade. Not for long, however, because it was already on the desk. Fortunately, they were soon reunited. To-Whom-It-May-Concern was standing between the heaps of paper, the candle fortified in Its right hand, looking around the office in silent ecstasy. The weak light of Its candle encompassed more than it used to when To-Whom-It-May-Concern had been crawling on the floor.
Was this the Universe in its full beauty?
The answer came as if evoked by It. The Light Comprehended Everything and To-Whom-It-May-Concern was suddenly able to have a perfect insight into Reality. Its candle was of no use any longer. The Light was incredibly strong.
"What the hell are you doing here?" a Voice filled up the Universe. To-Whom-It-May-Concern's emotion reached its peak: God-in-Person was talking to It.
"Dear Mr. Williams, what are you doing on the desk?"
God's grace towards It manifested clearly; It got Its definition at last. Not only was It now aware of Its gender but Now-He was endowed with a NAME.
As the old myths have it, a mortal cannot survive a direct encounter with the Manifestation of the Absolute. Williams was conscious of that. He fell off his desk, head down, straight at the feet of old Smith, a night watchman.
wtorek, 19 maja 2009
Bohumil Hrabal na dobry humor
poniedziałek, 18 maja 2009
Lech Wałęsa i Libertas (2)
niedziela, 17 maja 2009
"Historia świata" Howarda Spodka
sobota, 16 maja 2009
O przyjaźni (z Bohumilem Hrabalem w tle)
Trzy lata temu zmarł mój przyjaciel, Wojtek Polcyn. Mam wielu znajomych, a nawet bardzo dobrych znajomych, natomiast ludzi, których bez wahania nazwałbym swoimi przyjaciółmi, mógłbym policzyć na palcach jednej ręki. Wszystkie definicje przyjaźni, jakie podaje literatura, są kompletnie bezużyteczne. Nie jest wcale prawdą, że przyjaciół poznaje się w biedzie, bo w biedzie, ku twojemu zaskoczeniu, może ci przyjść z pomocą nawet ktoś, kto w normalnych okolicznościach jest ci wrogi (to, skądinąd, bardzo optymistyczne zjawisko). Nie jest wcale tak, że przyjaźnie nawiązują się na zasadzie podobieństw zainteresowań, choć może w tym być wiele prawdy. Amerykanie lubią w swoich serialach pokazywać przyjaźń na zasadzie jakiegoś związku o charakterze quasi-erotycznym z zazdrością, zaborczością i zjawiskami ocierającymi się o homoseksualizm, albo będące samym homoseksualizmem, z czym też nie można się zgodzić.
Osobiście przyjaźń pojmuję zupełnie inaczej. To jest ten rodzaj bliskości między ludźmi, który właśnie od seksualności jest jak najdalszy. To taki rodzaj relacji, w której ludzie bez żadnego zażenowania gadają sobie o wszystkim, bo wiedzą, że druga strona po prostu nic z tym nie zrobi. Jeżeli zaczyna być inaczej, przyjaźń zaczyna być toksyczna i po prostu przyjaźnią być przestaje. Czym się taki człowiek różni od kogoś obojętnego? Tym, że cierpliwie z tobą gada – słucha cię i sam coś opowiada. Czasami może dać dobrą radę, ale to nie jest warunek przyjaźni, ponieważ „dobre rady” mogą okazać się niedobre i wtedy tworzą się problemy.
Wojtek, podobnie jak ja, lubił czytać, ale jego gusta literackie były bardzo odmienne od moich. „Don Kichota” znał na pamięć i się z nim utożsamiał. Dla mnie była to jedna z najnudniejszych i najbardziej irytujących książek na świecie (choć podzielałem jego podziw dla musicalu „Człowiek z
Zanim zmarł nasz kochany Bohumil Hrabal, Wojtek miał…, ha! O mało nie napisałem „szczęście”! Miał okazję odwiedzić go w jego prywatnym mieszkaniu. Było to wielkie rozczarowanie, ponieważ wielki Hrabal, jak zrelacjonował mój przyjaciel, „potraktował mnie jak jakiegoś gościa, z którym przed chwilą przestał chlać”. Mistrz był jeszcze pijany po niedawnym powrocie z gospody i to nie tak pijany, jak jakiś alkoholik-mądrala z powieści Marka Hłaski, ale po prostu jak bełkoczący staruszek.
Nie piszę tego w kontekście jakiegoś potępienia. Po śmierci swojej żony, Hrabal coraz bardziej tonął w odmętach piwa, przed którym nigdy nie stronił i wcześniej. Jako fizyczna istota kończył swoją egzystencję mało ciekawie. Kochamy go za to, co wymyślił i zapisał w czasach, kiedy jego umysł był wyostrzony jak rzadko który.
Do śmierci mojego przyjaciela, Wojtka, również przyczynił się alkohol. I tak samo, jak w przypadku Hrabala, nie chcę pamiętać tego aspektu jego życia, ale to, żeśmy się zaśmiewali z wujka Pepina z „Postrzyżyn”, albo kiedyśmy przeklinali po serbsko-chorwacku (wujek Pepin był na froncie I wojny światowej gdzieś na terenie późniejszej Jugosławii) „jebem ti czurce nadrebno” (cytuję z pamięci), i że godzinami dyskutowaliśmy polską rzeczywistość lat 80. XX wieku wraz z teatrem, literaturą, malarstwem, polityką i życiem codziennym.
W zeszłym roku zahaczywszy o Cieszyn, wybrałem się z rodziną na czeską stronę i kupiłem sobie „Mestecko, kde se zastavil cas” (Hrabala oczywiście), książeczkę krótką – taką w sam raz, żeby się nauczyć czeskiego, póki jest jeszcze do tego zapał. Niestety, olbrzymie pokrewieństwo naszych języków nie okazało się wystarczające do tego, żebym ją przeczytał. Ale pewnego dnia przeczytam. Przeczytam po czesku!
Dla tych, którzy myślą, że Czechów rozumie się bez tłumacza dedykuję wywiad z Bohumilem Hrabalem.
Na marginesie "Slumdoga - milionera z ulicy"
Co w tej sytuacji mogą pomyśleć mieszkańcy Indii? Hinduiści znowu powiedzą, że widocznie taka karma. Muzułmanie wytłumaczą sobie tę sytuację kismetem. Ale jak wytłumaczą się producenci wzruszającego filmu ukazującego nieludzkie kontrasty między światem bogactwa a światem skrajnej biedy? Kultura europejska nie znajduje dla nich usprawiedliwienia, ani z punktu widzenia chrześcijańskiego, ani socjalistycznego. Chyba, że tzw. "kultura europejska" to nie jest tradycja ani chrześcijańska, ani humanistyczna, ale po prostu tradycja chciwości, cynizmu i wyzysku wszystkich, których wyzyskać się da.
wtorek, 12 maja 2009
The Human Stain by Philip Roth
poniedziałek, 11 maja 2009
niedziela, 10 maja 2009
Zamiast urodzinowej imprezy...
Tak naprawdę to ja jestem "boyish man" ;)
Alkoholem też Was przez internet nie poczęstuję, ale zobaczcie, co ta dziewczyna wyprawia w swoim "pijanym stylu" ;)
sobota, 9 maja 2009
Lech Wałęsa i Libertas
Jedną z największych sprzeczności, z jakimi spotykamy się codziennie, jest wiara w bezinteresowność działań w przestrzeni społecznej. Oczywiście cokolwiek człowiek robi, jest w sposób mniej lub bardziej świadomy umotywowane perspektywą zamierzonego celu, więc każde, nawet z pozoru bezsensowne działanie, ma swoją przyczynę i pewnie jakiś skutek (choć niekoniecznie pozytywny czy sensowny właśnie), w związku z tym o żadnej absolutnej bezinteresowności mowy być nie może. Niemniej lubimy wierzyć, że są pewne pola działania, w których samo na niego wstąpienie jest już nagrodą. Działanie samo w sobie, z powodu swojej szlachetności i wielkości, daje satysfakcję, która służy za najwyższe wynagrodzenie. Często nagrodą bywa sam rozgłos, podziw szerokiej publiczności czy uznanie społeczne. Wchodzimy tu jednak na bardzo niebezpieczny grunt, bo od satysfakcji zrobienia czegoś dobrego dla ogółu (a co to w ogóle jest ów ogół? Może to tylko kolesie, albo tylko połowa zainteresowanych?) do karmienia własnego ego dzieli nas niezwykle krótki dystans. Wszystko te niuanse dotyczące ludzkiej motywacji są niezwykle ciekawe i często wydają się skomplikowane, ale niestety nader często się zdarza, że wszystkie tego typu rozważania okazują się funta kłaków niewarte, bo oto wychodzi na jaw, że najprawdziwsze okazują się banały. Powiedzonko, że jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze, jeśli się sprawdza w przypadku „autorytetów” czy „legend”, okazuje się niezwykle bolesne i prowadzi wprost do stanu, który najbardziej przypomina kaca.
Przypadek Lecha Wałęsy, który pojechał na zjazd eurosceptycznej partii Libertas irlandzkiego milionera Declana Ganleya, pokazuje jasno, że Lech Wałęsa jest po prostu zwyczajnym człowiekiem pragnącym zarobić kupę szmalu, a nie żadnym mężem opatrznościowym, mędrcem europejskim, czy legendą wolnego świata. Kiedy historycy z IPN opublikowali swoje rewelacje na temat współpracy Lecha Wałęsy z SB w latach 70., wzruszyłem ramionami. Takie rzeczy w tamtych czasach się zdarzały i nie sądzę, żeby ludzie potem nie mogli się z takiej współpracy otrząsnąć i działać w jak najlepszej wierze w celu obalenia komuny. Z lat 1980-81 pamiętam, że Wałęsa nie robił na mnie zbyt wielkiego wrażenia z tym swoim obciachowym długopisem i swoimi koślawymi wypowiedziami (to ostatnie nie zmieniło się zresztą do dziś), ale kiedy trochę dorosłem, zrobiło mi się wstyd za tamtą szczeniacką krytykę „człowieka prostego”, który wszak nie bał się przeciwstawić całej potędze światowego bolszewizmu.
Jako prezydent wolnej Rzeczypospolitej niestety znowu nie wywierał dobrego wrażenia. Przez jakiś czas uważano, że jest marionetką w rękach braci Kaczyńskich (jakże wtedy młodych!), ale to się okazało nieprawdą, bo nie wahał się ich pozbyć. Być może większy wpływ na niego miał Mieczysław Wachowski, ale nie mogę się na takie tematy wypowiadać. Mogę natomiast napisać, jakie Wałęsa robił i robi wrażenie na mnie jako przeciętnym wyborcy i obywatelu.
Potem wybory wygrali postkomuniści, a prezydentem został Aleksander Kwaśniewski, człowiek, którego, podobnie jak Muniek Staszczyk, uważałem w latach 80. ubiegłego stulecia, za „obciachowca”, bo jaki normalny młody człowiek wówczas zapisywał się do PZPR? Ale to on wygrał z „legendą Solidarności”, noblistą i jedynym polskim politykiem rozpoznawalnym zagranicą. Legendzie po prostu naród podziękował.
Uważam, że narodowi legendy są potrzebne, ponieważ dostarczają tego irracjonalnego czynnika, który pozwala utrzymać go w jedności bez konieczności uciekania się do działań administracyjnych. Gdyby Wałęsa poświęcił się pisaniu pamiętników i pozostał na politycznej emeryturze, pewnie nikt by się go nie czepiał, ale tak się nie stało.
Jego wystawne przyjęcia z udziałem czołowych polityków kraju chroniły go przed pogrążeniem się w politycznym niebycie. Potem romans z PO (syn w tej partii) oraz publiczne wypowiedzi na temat braci Kaczyńskich (niepochlebne oczywiście) sprowokowały reakcję tych ostatnich, którzy sprawę Wałęsy rozdmuchali do rozmiarów godnych lepszej sprawy. Książka Cenckiewicza, czy praca magisterska Zyzaka to tylko pokłosie całej antywałęsowskiej nagonki, w której od dawna brali udział nie tylko bracia Kaczyńscy, ale starzy znajomi Wałęsy jeszcze sprzed Sierpnia 1980 – Anna Walentynowicz, Gwiazda czy Wyszkowski. Pomyślałem sobie wówczas, że to jest jakieś szaleństwo taki atak na legendę (nawet wszystkie zarzuty na Wałęsę były uzasadnione), na jedynego współczesnego Polaka (po śmierci Jana Pawła II), którego znają przeciętni zjadacze chleba (ryżu) na całym świecie. Działanie takie wydało mi się po prostu krótkowzroczne, małostkowe i dla całości interesów Polski szkodliwe.
Tymczasem pojawia się w świadomości publicznej partia Declana Ganleya, człowieka, który doprowadził do odrzucenia traktatu lizbońskiego przez Irlandię. Krytyka samowolnej Komisji Europejskiej, ciała, którego nikt nie kontroluje, a które wydaje często kompletnie idiotyczne dyrektywy, bardzo mi się podoba, bo podoba mi się piętnowanie głupoty i zła, co chyba jest oczywiste. Partia Libertas rozszerza się na Polskę. Wcale się nie zdziwiłem, że znalazła u nas swoich zwolenników, ale kiedy się zorientowałem, kto się do niej przygarnął – posłanka Grześkowiak, czy Wojciech Wierzejski – zacząłem ją traktować jako swego rodzaju folklor polityczny. Ponieważ nie odczuwam afiliacji do żadnego ugrupowania politycznego, nie wykluczam, że działaniom Libertas na pewnych polach będę kibicował! Oczywiście chodzi o wszelkie działania zwalczające samowolę unijnych komisarzy i głupotę ich dyrektyw. Obawiam się jednak, że jako całość Libertas wkrótce na własne życzenie stanie się obiektem powszechnych kpin. Czas pokaże.
Co ma Lech Wałęsa wspólnego z Libertas? Z Wojciechem Wierzejskim z LPR? Nie wiem, ale „legenda Sierpnia” uwierzytelniła i niejako „namaściła” tę partię swoim wystąpieniem, co Wojciech Wierzejski odnotował w swoim blogu z wielką satysfakcją. Oto jedyny rozpoznawalny zagranicą polski polityk, „mędrzec europejski” jest na kongresie partii, którą do tej pory mało kto się przejmował, traktując ją jako egzotyczny wybryk. Można oczywiście się dopytywać, co w tym złego. Jeśli Wałęsa ma poglądy zbliżone do Ganleya, to nikt nie ma prawa zabronić mu ich głosić! Czy to jest jednak do końca prawda?
Okazuje się, że Lech Wałęsa otrzymał od irlandzkiego milionera 100 tysięcy euro za to wystąpienie. Sam Wałęsa, kiedy mu zarzucono, że wziął na pewno z 50 tysięcy, oburzył się, że się go tak nisko ceni. O czym to wszystko świadczy? Czy człowiek nie ma prawa zarobić sobie na czymś, na czym zrobić może? Uważam, że tak, jak najbardziej. Czy jednak mamy prawo wierzyć w szczerość wypowiedzi takiego człowieka? Tutaj wątpliwości są bardziej niż duże.
Wałęsa, podobnie jak Kwaśniewski, nie gardzą zaproszeniami zachodnich uniwersytetów, w których wygłaszają za pieniądze odczyty. Nie wydaje mi się, żeby mówili tam rzeczy, które dana instytucja specjalnie u nich zamawia, ale też nie sądzę, żeby wypowiadali się tam w duchu owym instytucjom niewygodnym. Wydaje mi się, że poza banałami o demokracji, prawach człowieka i walce z totalitaryzmem, czy terroryzmem, oraz opowieściach ze swojego życia, niczego ciekawego tam nie mówią. U Ganleya jednak było to przemówienie wyraźnie poglądy Irlandczyka popierające, co oczywiście może być takim miłym zbiegiem okoliczności, ale te niebagatelne pieniądze zasiewają to ziarno wątpliwości.
Oczywiście są w świecie polityki ludzie, którzy dopuszczają się po prostu bezczelnych przekrętów. Były kanclerz Niemiec Gerhard Schroeder będąc na swoim państwowym stanowisku działał tak, żeby sobie potem umościć świetnie płatną posadkę w rosyjskiej firmie! Niemiec, moi drodzy! Przecież my, Polacy, uważamy, że to my mamy najbardziej skorumpowaną klasę polityczną na świecie. Z pewnością nie mylimy się sądząc, że wzajemne wpływy świata biznesu i świata polityki są w naszym kraju ogromne, ale chyba czegoś tak bezczelnego, jak kanclerz kraju stawianego innym za przykład praworządności, żaden nie odważyłby się zrobić. Choćby z czystej hipokryzji.
Wróćmy jednak do „żywej legendy”. O tym, co jest dla narodu ważniejsze, prawda czy legenda, mam zamiar napisać w najbliższym czasie. Casus Lecha Wałęsy w świetle owych 100 tysięcy euro od leadera partii Libertas wskazuje na jedno. Tacy ludzie, jak ja, którzy przejmują się całością jego mitu, drżą na myśl, że image Polski może ucierpieć przez niewybredne ataki na wielkiego przywódcę „Solidarności”, który obalił komunę w Polsce, a pośrednio przyczynił się do rozmontowania systemu sowieckiego, kompletnie nie mają się czym przejmować. Lech Wałęsa posunął się nawet do moralnego szantażu obliczonego na wrażliwość takich jak ja, grożąc opuszczeniem kraju, jeżeli IPN i jego współpracownicy się od niego nie odczepią. „Legenda” ma prawo do kabotyńskich gestów, ponieważ kabotynizm jest nierozłącznym elementem myślenia w kategoriach legend. Tymczasem Lech Wałęsa to po prostu zaradny facet, twardo stąpający po ziemi; facet, który umie zarobić na siebie i rodzinę. Przestępstwa, ani niczego nawet moralnie nagannego, nie popełnił. Cała ta sprawa spowodowała tylko jedno – zaczynam się skłaniać do poglądu, że mit jako spoiwo narodu bywa zawodny, bo nie każdy dorasta do własnej legendy. Czy to oznacza, że mamy zrezygnować z ideałów i nawet od święta myśleć tylko w cynicznych kategoriach materialnych zysków? Czy nie jest to triumf Karola Marksa zza grobu?