sobota, 9 maja 2009

Lech Wałęsa i Libertas

Jedną z największych sprzeczności, z jakimi spotykamy się codziennie, jest wiara w bezinteresowność działań w przestrzeni społecznej. Oczywiście cokolwiek człowiek robi, jest w sposób mniej lub bardziej świadomy umotywowane perspektywą zamierzonego celu, więc każde, nawet z pozoru bezsensowne działanie, ma swoją przyczynę i pewnie jakiś skutek (choć niekoniecznie pozytywny czy sensowny właśnie), w związku z tym o żadnej absolutnej bezinteresowności mowy być nie może. Niemniej lubimy wierzyć, że są pewne pola działania, w których samo na niego wstąpienie jest już nagrodą. Działanie samo w sobie, z powodu swojej szlachetności i wielkości, daje satysfakcję, która służy za najwyższe wynagrodzenie. Często nagrodą bywa sam rozgłos, podziw szerokiej publiczności czy uznanie społeczne. Wchodzimy tu jednak na bardzo niebezpieczny grunt, bo od satysfakcji zrobienia czegoś dobrego dla ogółu (a co to w ogóle jest ów ogół? Może to tylko kolesie, albo tylko połowa zainteresowanych?) do karmienia własnego ego dzieli nas niezwykle krótki dystans. Wszystko te niuanse dotyczące ludzkiej motywacji są niezwykle ciekawe i często wydają się skomplikowane, ale niestety nader często się zdarza, że wszystkie tego typu rozważania okazują się funta kłaków niewarte, bo oto wychodzi na jaw, że najprawdziwsze okazują się banały. Powiedzonko, że jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze, jeśli się sprawdza w przypadku „autorytetów” czy „legend”, okazuje się niezwykle bolesne i prowadzi wprost do stanu, który najbardziej przypomina kaca. 

Przypadek Lecha Wałęsy, który pojechał na zjazd eurosceptycznej partii Libertas irlandzkiego milionera Declana Ganleya, pokazuje jasno, że Lech Wałęsa jest po prostu zwyczajnym człowiekiem pragnącym zarobić kupę szmalu, a nie żadnym mężem opatrznościowym, mędrcem europejskim, czy legendą wolnego świata. Kiedy historycy z IPN opublikowali swoje rewelacje na temat współpracy Lecha Wałęsy z SB w latach 70., wzruszyłem ramionami. Takie rzeczy w tamtych czasach się zdarzały i nie sądzę, żeby ludzie potem nie mogli się z takiej współpracy otrząsnąć i działać w jak najlepszej wierze w celu obalenia komuny. Z lat 1980-81 pamiętam, że Wałęsa nie robił na mnie zbyt wielkiego wrażenia z tym swoim obciachowym długopisem i swoimi koślawymi wypowiedziami (to ostatnie nie zmieniło się zresztą do dziś), ale kiedy trochę dorosłem, zrobiło mi się wstyd za tamtą szczeniacką krytykę „człowieka prostego”, który wszak nie bał się przeciwstawić całej potędze światowego bolszewizmu. 

Jako prezydent wolnej Rzeczypospolitej niestety znowu nie wywierał dobrego wrażenia. Przez jakiś czas uważano, że jest marionetką w rękach braci Kaczyńskich (jakże wtedy młodych!), ale to się okazało nieprawdą, bo nie wahał się ich pozbyć. Być może większy wpływ na niego miał Mieczysław Wachowski, ale nie mogę się na takie tematy wypowiadać. Mogę natomiast napisać, jakie Wałęsa robił i robi wrażenie na mnie jako przeciętnym wyborcy i obywatelu. 

Potem wybory wygrali postkomuniści, a prezydentem został Aleksander Kwaśniewski, człowiek, którego, podobnie jak Muniek Staszczyk, uważałem w latach 80. ubiegłego stulecia, za „obciachowca”, bo jaki normalny młody człowiek wówczas zapisywał się do PZPR? Ale to on wygrał z „legendą Solidarności”, noblistą i jedynym polskim politykiem rozpoznawalnym zagranicą. Legendzie po prostu naród podziękował. 

Uważam, że narodowi legendy są potrzebne, ponieważ dostarczają tego irracjonalnego czynnika, który pozwala utrzymać go w jedności bez konieczności uciekania się do działań administracyjnych. Gdyby Wałęsa poświęcił się pisaniu pamiętników i pozostał na politycznej emeryturze, pewnie nikt by się go nie czepiał, ale tak się nie stało. 

Jego wystawne przyjęcia z udziałem czołowych polityków kraju chroniły go przed pogrążeniem się w politycznym niebycie. Potem romans z PO (syn w tej partii) oraz publiczne wypowiedzi na temat braci Kaczyńskich (niepochlebne oczywiście) sprowokowały reakcję tych ostatnich, którzy sprawę Wałęsy rozdmuchali do rozmiarów godnych lepszej sprawy. Książka Cenckiewicza, czy praca magisterska Zyzaka to tylko pokłosie całej antywałęsowskiej nagonki, w której od dawna brali udział nie tylko bracia Kaczyńscy, ale starzy znajomi Wałęsy jeszcze sprzed Sierpnia 1980 – Anna Walentynowicz, Gwiazda czy Wyszkowski. Pomyślałem sobie wówczas, że to jest jakieś szaleństwo taki atak na legendę (nawet wszystkie zarzuty na Wałęsę były uzasadnione), na jedynego współczesnego Polaka (po śmierci Jana Pawła II), którego znają przeciętni zjadacze chleba (ryżu) na całym świecie. Działanie takie wydało mi się po prostu krótkowzroczne, małostkowe i dla całości interesów Polski szkodliwe. 

Tymczasem pojawia się w świadomości publicznej partia Declana Ganleya, człowieka, który doprowadził do odrzucenia traktatu lizbońskiego przez Irlandię. Krytyka samowolnej Komisji Europejskiej, ciała, którego nikt nie kontroluje, a które wydaje często kompletnie idiotyczne dyrektywy, bardzo mi się podoba, bo podoba mi się piętnowanie głupoty i zła, co chyba jest oczywiste. Partia Libertas rozszerza się na Polskę. Wcale się nie zdziwiłem, że znalazła u nas swoich zwolenników, ale kiedy się zorientowałem, kto się do niej przygarnął – posłanka Grześkowiak, czy Wojciech Wierzejski – zacząłem ją traktować jako swego rodzaju folklor polityczny. Ponieważ nie odczuwam afiliacji do żadnego ugrupowania politycznego, nie wykluczam, że działaniom Libertas na pewnych polach będę kibicował! Oczywiście chodzi o wszelkie działania zwalczające samowolę unijnych komisarzy i głupotę ich dyrektyw. Obawiam się jednak, że jako całość Libertas wkrótce na własne życzenie stanie się obiektem powszechnych kpin. Czas pokaże. 

Co ma Lech Wałęsa wspólnego z Libertas? Z Wojciechem Wierzejskim z LPR? Nie wiem, ale „legenda Sierpnia” uwierzytelniła i niejako „namaściła” tę partię swoim wystąpieniem, co Wojciech Wierzejski odnotował w swoim blogu z wielką satysfakcją. Oto jedyny rozpoznawalny zagranicą polski polityk, „mędrzec europejski” jest na kongresie partii, którą do tej pory mało kto się przejmował, traktując ją jako egzotyczny wybryk. Można oczywiście się dopytywać, co w tym złego. Jeśli Wałęsa ma poglądy zbliżone do Ganleya, to nikt nie ma prawa zabronić mu ich głosić! Czy to jest jednak do końca prawda? 

Okazuje się, że Lech Wałęsa otrzymał od irlandzkiego milionera 100 tysięcy euro za to wystąpienie. Sam Wałęsa, kiedy mu zarzucono, że wziął na pewno z 50 tysięcy, oburzył się, że się go tak nisko ceni. O czym to wszystko świadczy? Czy człowiek nie ma prawa zarobić sobie na czymś, na czym zrobić może? Uważam, że tak, jak najbardziej. Czy jednak mamy prawo wierzyć w szczerość wypowiedzi takiego człowieka? Tutaj wątpliwości są bardziej niż duże. 

Wałęsa, podobnie jak Kwaśniewski, nie gardzą zaproszeniami zachodnich uniwersytetów, w których wygłaszają za pieniądze odczyty. Nie wydaje mi się, żeby mówili tam rzeczy, które dana instytucja specjalnie u nich zamawia, ale też nie sądzę, żeby wypowiadali się tam w duchu owym instytucjom niewygodnym. Wydaje mi się, że poza banałami o demokracji, prawach człowieka i walce z totalitaryzmem, czy terroryzmem, oraz opowieściach ze swojego życia, niczego ciekawego tam nie mówią. U Ganleya jednak było to przemówienie wyraźnie poglądy Irlandczyka popierające, co oczywiście może być takim miłym zbiegiem okoliczności, ale te niebagatelne pieniądze zasiewają to ziarno wątpliwości. 

Oczywiście są w świecie polityki ludzie, którzy dopuszczają się po prostu bezczelnych przekrętów. Były kanclerz Niemiec Gerhard Schroeder będąc na swoim państwowym stanowisku działał tak, żeby sobie potem umościć świetnie płatną posadkę w rosyjskiej firmie! Niemiec, moi drodzy! Przecież my, Polacy, uważamy, że to my mamy najbardziej skorumpowaną klasę polityczną na świecie. Z pewnością nie mylimy się sądząc, że wzajemne wpływy świata biznesu i świata polityki są w naszym kraju ogromne, ale chyba czegoś tak bezczelnego, jak kanclerz kraju stawianego innym za przykład praworządności, żaden nie odważyłby się zrobić. Choćby z czystej hipokryzji. 

Wróćmy jednak do „żywej legendy”. O tym, co jest dla narodu ważniejsze, prawda czy legenda, mam zamiar napisać w najbliższym czasie. Casus Lecha Wałęsy w świetle owych 100 tysięcy euro od leadera partii Libertas wskazuje na jedno. Tacy ludzie, jak ja, którzy przejmują się całością jego mitu, drżą na myśl, że image Polski może ucierpieć przez niewybredne ataki na wielkiego przywódcę „Solidarności”, który obalił komunę w Polsce, a pośrednio przyczynił się do rozmontowania systemu sowieckiego, kompletnie nie mają się czym przejmować. Lech Wałęsa posunął się nawet do moralnego szantażu obliczonego na wrażliwość takich jak ja, grożąc opuszczeniem kraju, jeżeli IPN i jego współpracownicy się od niego nie odczepią. „Legenda” ma prawo do kabotyńskich gestów, ponieważ kabotynizm jest nierozłącznym elementem myślenia w kategoriach legend. Tymczasem Lech Wałęsa to po prostu zaradny facet, twardo stąpający po ziemi; facet, który umie zarobić na siebie i rodzinę. Przestępstwa, ani niczego nawet moralnie nagannego, nie popełnił. Cała ta sprawa spowodowała tylko jedno – zaczynam się skłaniać do poglądu, że mit jako spoiwo narodu bywa zawodny, bo nie każdy dorasta do własnej legendy. Czy to oznacza, że mamy zrezygnować z ideałów i nawet od święta myśleć tylko w cynicznych kategoriach materialnych zysków? Czy nie jest to triumf Karola Marksa zza grobu?

9 komentarzy:

  1. panie stefanie!
    lech walesa to bankrut polityczny nie warty pieknej polszczyzny w stylu prof.miodka!!!
    my mlodzi polacy mamy dosc wspomnien "solidarnosci",republiki kolesi i dzialan SB.
    czekamy az te pokolenie odejdzie na zawsze w zapomnienie i niebyt.
    To ci koscielni politykierzy sprzedali Polske na poczatku lat 90tych za bezcen holdingom
    ktorych wlasnosci nie mozna ustalic bo znajduja sie w rajach podatkowych!
    Jaka oni wolnosc wywalczyli?! Ze w kraju nie ma pracy a towary sa drozsze niz na swiecie?!!
    To banda zlodzieji a nie bohaterow

    z powazaniem

    (.......)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. To są mocne słowa, ale o ile nawet byłbym skłonny im przyklasnąć, problem w tym, że wymiana pokoleniowa polityków nie odbywa się skokowo. O ile tak się dzieje, to takie zjawisko nazywamy rewolucją. Zarówno "etosowcy" (spadkobiercy mitu "Solidarności") czy postkomuniści (spadkobiercy PZPR) najlepiej by zrobili, gdyby pogrążyli się w niebycie. Na nieszczęście na ich miejsce mogą wejść narodowcy z LPR lub populiści z "Samoobrony". Nie trzeba natomiast nikomu przypominać, że istnieją w Polsce takie odłamy nacjonalistów, przy których Roman Giertych to szczyt kultury politycznej i tolerancji. Scena polityczna powinna być czytelna. Ludzie na niej działający znani i transparentni. Niestety jedyni młodzi, jacy się przebijają do mediów, to członkowie młodzieżówek starych partii. Nie spodziewam się po nich wiele dobrego, oprócz brnięcia w stary styl myślenia swoich mentorów.

    OdpowiedzUsuń
  4. Swego czasu, pracując w jednej ze szkół średnich, poznałem katechetę, który należał do Partii Konserwatywnej Aleksandra Halla (kiedy jeszcze taka istniała). Przeraziło mnie, kiedy z entuzjazmem opowiadał, jak dla wielu jego kolegów wejście w politykę stało się "sposobem na życie". No dobra, polityce należy się poświęcić, bo nie można jej uprawiać "na pół gwizdka", ale gdzie tu myślenie o kraju jako całości, o ludziach w nim mieszkających? Oto sobie grupa koleżków znalazła "sposób na życie", tak jakby założyli sobie kółko wędkarskie, albo kapelę rockową.

    Nie jestem zbytnim optymistą, bo natura ludzka niezależnie od kraju jest podobna. Niemniej uważam, że każde młode pokolenie ma nie tylko prawo, ale obowiązek próbować zmieniać rzeczywistość na lepszą. Nie może jednak zapominać, że trzeba się dużo nauczyć, zanim się spróbuje wdrożyć jakąś kolejną utopię.

    OdpowiedzUsuń
  5. Poziom wyksztalcenia i wiedzy rzadacych czterdziestolatkow jest zatrwazajaco niski nie piszac juz o poziomie urzednikow samorzadowych wiec brak zlych doswiadczen moze byc tylko plusem na korzysc mlodych ludzi.

    OdpowiedzUsuń
  6. Zgoda! Mechanizm wygląda jednak tak, że przyjęty do pracy człowiek młody przez długie lata pozostaje pod skrzydłami właśnie tych o "zatrważającym poziomie" i po dziesięciu latach takiej pracy entuzjazm w nich słabnie i stają się podobni do tych, których powinni zastąpić. Przy tym nie twórzmy też mitów genialnych młodych ludzi. Akurat mam do czynienia ze studentami (ludźmi młodymi), którzy już pracują na różnych szczeblach administracji publicznej i niestety ich poziom również mnie trwoży.

    OdpowiedzUsuń
  7. ma pan racje!kolo sie zamyka tworzac obieg zamkniety ktory nie moze zostac uzdrowiony.
    tu tylko moze pomoc nowa dyktatura wojskowych ktora by trzymala za ryj koneksje rodzinne i klanowe w roznych urzedach.
    A co pan sadzi o naplywie znacznej ilosci przyjezdnych z terenow wiejskich na bialystok w ostatnim okresie?

    OdpowiedzUsuń
  8. Cha cha cha! W ostatnim okresie? Tzn., jeżeli ma Pan/Pani (bo nie wiem, z kim wymieniam poglądy) na myśli okres od 1945 roku, to faktycznie "ostatnio" jest wielu przyjezdnych z terenów wiejskich. Proszę mi pokazać Białostoczanina, którego pradziadek/prababka urodził/a się w Białymstoku. Osobiście mam duży sentyment do wsi - ludzie wszędzie bywają mądrzy i głupi. Poza tym znam tylu idiotów o długim rodowodzie miejskim, że taki argument do mnie nie przemawia.
    Każdy kryzys rodzi ciągoty do tyranii (to jest prawda dobrze znana już ze starożytnej Grecji). Ludzi kusi ucieczka do takich "prostych rozwiązań". Doświadczenie pokazuje, że nic dobrego z tego nie wynika.
    Przed stanem wojennym w 1981 roku polskie wojsko, nawet to komunistyczne, cieszyło się poważaniem w społeczeństwie. Wielu ludzi zmęczonych walką polityczną okresu I "Solidarności" (ludzie nie byli do tego przyzwyczajeni, tak samo jak i dziś niektórych demokracja męczy) z nadzieją przyjęło zamach stanu generała Jaruzelskiego. Nie chodzi już nawet o to, że gen. Jaruzelski był narzędziem w ręku Moskwy, ale że po prostu nic nie zrobił w celu naprawienia gospodarki, natomiast władze wojskowe umocniły władze komunistycznych klik (spektakularnie odsuwając od władzy jedynie jedną z nich - gierkowską). Korupcja kwitła, tak jak za Gierka, tylko że teraz to np. jakiś pan major wchodził na zaplecze sklepu i dostawał wszystko, co chciał (w kraju, gdzie na półkach sklepowych było pusto!).

    "Władza korumpuje, a władza absolutna korumpuje absolutnie"!

    W demokracji działanie polityczne jest mozolne i często zniechęcające, ale po prostu nie wolno się poddać. Największym naszym problemem jest brak umiejętności zorganizowania się. Zgodne działanie grupy ludzi to potęga. Tymczasem wygląda na to, że wiedzą o tym tylko cwaniaczki, natomiast ludzie dobrej woli nie potrafią się dogadać. A rzecz w tym, że nie mamy tradycji działań oddolnych, obywatelskich. Ja nie mówię, że to zawsze działa. W Ameryce taki czas inicjatyw obywatelskich już był. Teraz wydaje się, że ludzie się poddali dyktaturze szefów wielkich koncernów, ale ostatnie wybory prezydenckie pokazały, że ludzie znowu tam uwierzyli, że razem coś mogą. Amerykanie uwierzyli "znowu", my musimy zrobić to po raz drugi w historii (pierwszy raz to była pierwsza "Solidarność").

    OdpowiedzUsuń
  9. dziekuje bardzo za wyczerpujaca odpowiedz.


    z powazaniem

    (panski dawny uczen)

    OdpowiedzUsuń