środa, 6 maja 2009

O postępie

„Postęp” to było wszędobylskie słowo czasów komuny. Za Gierka dochodziła do tego wszechobecna „nowoczesność”, bo wszystko w czasach jego rządów miało być i było „nowoczesne”. Prawda jest taka, że nic się tak szybko nie starzeje, jak nowoczesność. Po niej teoretycy literatury wymyślili „ponowoczesność”, co jest już samo w sobie zabiegiem głupim a nieodpowiedzialnym, bo co dalej? „Popopopopopo-nowoczesność”? Ponieważ język ma ogromny wpływ na naszą rzeczywistość, ale nigdy nie posunę się tak daleko jak hermeneutycy, którzy poza nim w ogóle rzeczywistości zdają się nie dostrzegać, odłóżmy zabawy słowne (choćby nie wiem jak śmiertelnie poważnie traktowane) i skupmy się przynajmniej na słowie, które się tak szybko nie dewaluuje, ponieważ oznacza proces, a nie jakąś rzekomą stałą. Skupmy się na postępie. 

Komuniści, jako że uważali się za awangardę wszelkiego postępu, uważali go za wielką wartość. Kiedy pisano książkę z pozycji komunistycznych o jakichś ugrupowaniach, które trudno było nazwać komunistycznymi, ale z którymi komuniści z jakichś względów sympatyzowali, nazywali je postępowymi. Niektóre ruchy chłopskie były postępowe, ale już np. PSL „Piast” był ugrupowaniem wstecznym. Socjalistom do komunistów wiele brakowało, ale nie można im było odmówić postępowości. 

Samo pojęcie zakłada jakiś teleologiczny porządek świata. Jeśli mówimy o postępie, to znaczy, że jest jakiś cel, do którego się dąży, i to, co nas do owego celu przybliża jest postępem, to co nas wstrzymuje, jest zachowawcze, a to co nas cofa na tej drodze jest wstecznictwem. Jednakowoż niewiele jest ugrupowań (niekoniecznie tylko politycznych), które nie stawiałyby sobie jakichś celów do osiągnięcia, a na drodze do nich nie następowałby progres lub regres. Dla narodowych socjalistów oznaką postępu było ludobójstwo dokonane na Żydach i Cyganach, tudzież wysiedlenia ludności polskiej z terenów przeznaczonych do zasiedlenia przez Niemców, ponieważ ich celem były wielkie Niemcy rządzone przez „czystych aryjczyków”. Nawet konserwatyści (choć może to zakrawać na oksymoron) mogą używać słowa postęp o ile oznacza przybliżenie ich ideału, czyli powrotu do np. poszanowania instytucji kościelnych, albo ograniczenia zatrudnienia kobiet. Oczywiście wszystko zależy od stopnia i rodzaju konserwatyzmu. 

Partie lewicowe, w tym komuniści, straciły „pazur”, czy też „jaja”, a to z tego prostego względu, że przestały walczyć o prawa ubogich do dostatniego życia, przestały walczyć z kapitalizmem, bo ich członkowie zrozumieli, że nie bardzo jest jak walczyć z chciwą naturą ludzką, a w dodatku świetnie sobie w tym kapitalizmie radzą. Dzięki temu systemowi zarabiają niezłe pieniądze. W związku z tym szukają innej tożsamości. Marksa zastępują walką o prawa innych „wykluczonych” – imigrantów, kobiet czy homoseksualistów. Wszystko dobrze, ale w takim wypadku nie bardzo mogą liczyć na poparcie „mas”, które aż tak „postępowe” nie są. 

No właśnie. Bo teraz walka z ksenofobią, antyfeminizmem czy homofonią to jest awangarda postępu pojmowanego przez współczesną lewicę (niekoniecznie w Polsce, bo tutaj w ogóle nie wiadomo o co lewicy chodzi). Natomiast postęp w znaczeniu lepsze życie dla każdej ludzkiej jednostki, ale także każdej rodziny, stał się domeną partii pogardliwie zwanych populistycznymi. A do tego worka można już wpakować zarówno faktycznie jakichś epigonów starej lewicy, jak i faszystów, nazistów, liberałów, chadeków i wszystkich tych, którym zależy na pozyskaniu popularności wśród „ludu”. 

Nie prowadziłem na ten temat kwantytatywnych badań, więc nie mogę stanowczo twierdzić, że większość ludzi podziela moje pojmowanie postępu. Wydaje mi się jednak, że spora część Europejczyków, kiedy myśli „postęp”, ma na myśli to, co ja, czyli przede wszystkim wszelkie kroki w kierunku uczynienia życia ludzkiego znośniejszym. Co to znaczy? Nie wymaga dodatkowych definicji postęp techniczny. Oto dwadzieścia lat temu ludzie musieli szukać czynnej budki telefonicznej, jeśli chcieli się z kimś nagle skomunikować. Obecnie mamy telefony komórkowe. Czysty postęp. 

Postęp wg mnie, to również podnoszenie standardów życia wszystkich ludzi, a więc zapewnienie im wystarczającej ilości jedzenia, opieki zdrowotnej na dobrym poziomie oraz zapewnienia im równości wobec prawa (sprawiedliwych sądów) oraz dostępu do najwyższej jakości edukacji. Te czynniki (z pewnością kilka pominąłem), czyli wszystko to, co pozwala ludziom godnie żyć i dobrze się czuć to jest postęp. Drogi do osiągnięcia tych celów mogą być jednak bardzo różne. 

W służbie zdrowia Amerykanie przodują jeśli chodzi o postęp medycyny w technicznym znaczeniu tego słowa. Co do organizacji i powszechnej dostępności usług medycznych, wiele pozostaje do życzenia. W Polsce, jak się okazuje, lekarze pierwszego kontaktu nie są aż tak źli (są to oceny porównawcze, więc nie popadajmy w samozachwyt, bo do ideału nam brakuje), bo w krajach zachodnich podobno większość dolegliwości leczą środkami przeciwbólowymi. Nie wolno oczywiście generalizować, bo gmina gminie nierówna, lekarz lekarzowi itd. 

Chodzi jednak o to, że dla jednych powszechna opieka zdrowotna jest wyznacznikiem postępu, podczas gdy dla innych będzie nim prywatyzacja całej służby zdrowia w wierze, że tylko ludzie pracujący na swoim zapewnią postęp. 

Podobnie jest we wszystkich innych dziedzinach. Realizacja postępu pojmowanego tak, jak przedstawiłem powyżej jest niestety często mylona z samym postępem. Od czasów rewolucji francuskiej ideologie głoszące pewne ustroje polityczne, czy też same te ustroje, pojmowane są jako synonimy postępu, a to jest błąd w rozumowaniu. 

Ustrój republikański często przedstawia się jako postępowy w porównaniu z monarchią. Nie jest to wcale takie jasne. Bywają bardzo represyjne republiki (Rosja), jak i bardzo demokratyczne monarchie (Wielka Brytania, Holandia, kraje skandynawskie). W takim razie pewnie demokracja jest bardziej postępowa od rządów autorytarnych? Też wcale niekoniecznie, ponieważ jeśli dany kraj składa się z ludzi o agresywnych poglądach, to będą demokratycznie tę agresję realizować. Nie ma to nic wspólnego z postępem. 

Konstytucja 3 maja z 1791 roku nie była wcale dokumentem ubezpieczającym demokrację. Ba, projekt Szczęsnego Potockiego zastąpienia monarchy rotacyjnym zarządem kraju przez poszczególne województwa to byłby dopiero „demokratyczny” eksperyment! Niemniej do dziś szanujemy dokument, który wprowadzał w Polsce scentralizowaną (zlikwidowano odrębność Wielkiego Księstwa Litewskiego) monarchię dziedziczną. Doskonale wiemy, że w tamtych czasach w otoczeniu świetnie zorganizowanych i zcentralizowanych mocarstw, była to jedyna rozsądna propozycja. Konstytucja amerykańska też zresztą była krokiem w kierunku centralizacji kraju, ponieważ poprzedni dokument, wg którego młoda konfederacja amerykańska miała się rządzić (Artykuły Konfederacji) nie przewidywał praktycznie żadnej władzy wykonawczej. Centralną władzą miał być tylko Kongres. Cała reszta prerogatyw należała do poszczególnych stanów, czyli państw (state – państwo). Alexander Hamilton doskonale wiedział, że w takim kształcie młode państwo nie będzie się w stanie ostać następnemu atakowi Anglii, albo Francji, która w tym czasie zdążyła się na USA pogniewać. 

Thomas Jefferson był przeciwny zbytniej centralizacji, dlatego stał na straży praw poszczególnych stanów, jak i poszczególnych obywateli przeciw nadużyciom władz federalnych. Kiedy jednak sam został prezydentem nie mógł nie bronić interesów kraju jako całości. 

Wiele się dziś mówi o deregulacji i decentralizacji, wychodząc z częściowo słusznego założenia, że ludzie z danego terenu najlepiej wiedzą jak wydać własne pieniądze. Trochę jest to dziwne w świetle tego, że funkcjonujemy w Unii Europejskiej, która najpierw pieniądze zbiera, a później dopiero rozdziela, ale dobrze wiemy, że chodzi tu o równomierne rozłożenie postępu. Kraje biedne na postęp techniczny (np. infrastruktura drogowa) nigdy by sobie nie mogły bez pomocy z Brukseli pozwolić. 

Jakobini, którzy uważali się za największych „postępowców” i „demokratów” wprowadzili we Francji system o wiele bardziej scentralizowanej władzy, niż w czasach świetności monarchii absolutnej. Napoleon, jeszcze jako generał republikański, wszędzie gdzie się pojawił ze swoją armią, likwidował nie tylko stare monarchie, ale i stare republiki (Wenecja, Szwajcaria), zastępując je „klonami” republiki francuskiej. Później z równym zapałem zmieniał je wszędzie w „nowoczesne” monarchie. 

I właśnie! Napoleona Bonapartego trudno nazwać demokratą. Był despotycznym dyktatorem, przez monarchistów zwanym uzurpatorem i tyranem, ale był człowiekiem postępu! Właściwie trudno sobie wyobrazić Europę bez zmian wprowadzanych przez tego jednego człowieka! Obywatelska równość wobec prawa stała się normą we wszystkich krajach, które podbił, a więc likwidacja różnic stanowych. Krok ku demokracji? Skądże, ale jednak ludzie z warstw najniższych mogli poczuć osobistą godność. Podobnie było z emancypacją Żydów, którzy teraz mieli prawo wyjść z gett i być traktowani jak wszyscy inni obywatele. 

Rok 1815 (Kongres Wiedeński) miał na celu przywrócenie starych porządków, ale nic już nie mogło być takie jak przed Napoleonem. Co prawda w niektórych państwach włoskich tak nienawidzono tego człowieka, że zlikwidowano nawet oświetlenie gazowe ulic, tylko dlatego, że to on je wprowadził, a w Państwie Kościelnym zlikwidowano szczepienia przeciwko ospie (z tych samych powodów), ale zmian w myśleniu nie można było cofnąć. Można uwierzyć w jakąś opatrznościową rolę Napoleona, który narobił wiele bałaganu, sam był despotą, ale pozostawił po sobie „postępowe” myślenie. 

Przed nim byli zresztą inni „postępowcy”. W Rosji do dziś szanuje się Piotra Wielkiego, który system przywilejów z racji urodzenia zastąpił systemem „czynowym”, czyli stopniami awansu urzędniczego. Przynajmniej w teorii oznaczało to, że człowiek z nizin mógł się dosłużyć wysokiego stanowiska dzięki swojej pracy. W Prusach Fryderyk II również zorganizował „nowoczesne” państwo, w którym poszczególni poddani wcale nie czuli się nieszczęśliwi z powodu absolutyzmu monarchy. 

Z przykładów bliższych nam czasowo można przypomnieć szacha Iranu Rezę Pahlavie’go, który demokratą z pewnością nie był, opór opozycji krwawo potrafił tłumić, ale próbował wprowadzić postęp – techniczny i organizacyjny. Obecna demokracja, bo Iran jest dziś niewątpliwie krajem o wiele bardziej demokratycznym, niż za rządów szacha, wydaje się krokiem w kierunku średniowiecza. 

Ale teraz właśnie trzeba sobie zadać pytanie. Skoro „postęp” to działania w kierunku zapewnienia ludziom szczęścia, a nowinki techniczne, ani zachodnia demokracja, czy zachodnie prawa człowieka tego szczęścia ludziom nie dają, to co wtedy? Co, jeśli ludzie (w każdym razie zdecydowana ich większość) w „średniowieczu” czują się szczęśliwi? 

Co jeśli „postęp” idzie tak daleko, że wzbudza strach większości i to do tego stopnia, że nawet nazwanie tej większości „Ciemnogrodem” już nie działa? Oto są dylematy współczesności. 

„Postęp” mimo wszystko nie jest precyzyjnie zdefiniowany. Nawet jeśli jest, to okazuje się że dla wielu nie jest niczym dobrym. Z drugiej strony pojawia się pytanie, czy nie lepiej się żyje w kraju autorytarnym, który co prawda bez demokratycznego mandatu, ale stara się zapewnić wszystkim względne zadowolenie i gdzie tłamsi się np. ksenofobię, czy w demokracji, gdzie poszczególne grupy dyszą nienawiścią do siebie? Irak Saddam Husseina był rządzony twardą ręką, a rodzinka dyktatora pozwalała sobie na szereg świństw, ale ogół żył bezpiecznie, kwitły interesy a ludzie mieli pracę. Amerykańska „demokracja” doprowadziła do tego, że wylazły stare krwawe antagonizmy między szyitami, sunnitami i Kurdami. W dodatku krwawych porachunków między nimi nikt nie jest w stanie powstrzymać. 

Broń Boże nie tęsknię za zbrodniarzem Saddamem w Iraku, ale tam to akurat on gwarantował „postęp”. Wiem, że narażę się wielu, ale śmiem twierdzić, że w Czeczenii to Rosja była gwarantem postępu. Kiedy na krótko (po pierwszej wojnie czeczeńskiej) Rosjanie zostawili ten kraj sam sobie, okazało się, że Czeczeni nie umieli sami sobą rządzić, bo się pogrążyli w wewnętrznych waśniach. Nie ma co nawet wspominać współczesnych krajów Afryki, które po opuszczeniu ich przez byłych władców kolonialnych, pogrążyły się we wzajemnych krwawych waśniach, zaś jedyny „postęp”, jaki daje się tam zaobserwować, to zakup coraz nowocześniejszej broni od cynicznych biznesmenów z krajów o wyższym zaawansowaniu naukowo-technicznym. 

Wiele jest do zarzucenia Unii Europejskiej. Kretyńskie szczegółowe dyrektywy Komisji Europejskiej często robią wrażenie, jakby pochodziły z jakiejś surrealistycznej ponurej baśni. Niemniej w Polsce dzięki Unii zbudowano szereg dobrych dróg. A to jest postęp i to jak w najlepszym znaczeniu tego słowa. 

Czy musimy wybierać między „demokracją” a „postępem”? Najlepiej byłoby oczywiście, gdyby takiej potrzeby nie było. Specjalnie nie dotykam tutaj czasów komuny, ponieważ jest to temat u nas dość bolesny. Niewątpliwie był to system zbrodniczy. W wielu dziedzinach jednak „postęp” dokonany w tym ustroju jest niezaprzeczalny. W roku 1939 w rocznicę konstytucji 3 maja zwrócono się do obywateli Rzeczypospolitej o datki na walkę z analfabetyzmem. Komuniści po II wojnie światowej po prostu zorganizowali za państwowe pieniądze kursy, które faktycznie analfabetyzm zlikwidowały. Dostęp do szkolnictwa średniego i wyższego to też był postęp, choć oczywiście inną sprawą jest zakres i treści nauczanego materiału. 

Nigdy nie powiem, że komuna była lepsza od demokracji. Postęp wprowadzany na siłę bywa gorszy od jego braku. Ale czy hamowanie postępu, albo wręcz milowe kroki wstecz, w imię demokratycznej woli większości to jest coś godnego polecenia? 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz