sobota, 16 maja 2009

O przyjaźni (z Bohumilem Hrabalem w tle)

Trzy lata temu zmarł mój przyjaciel, Wojtek Polcyn. Mam wielu znajomych, a nawet bardzo dobrych znajomych, natomiast ludzi, których bez wahania nazwałbym swoimi przyjaciółmi, mógłbym policzyć na palcach jednej ręki. Wszystkie definicje przyjaźni, jakie podaje literatura, są kompletnie bezużyteczne. Nie jest wcale prawdą, że przyjaciół poznaje się w biedzie, bo w biedzie, ku twojemu zaskoczeniu, może ci przyjść z pomocą nawet ktoś, kto w normalnych okolicznościach jest ci wrogi (to, skądinąd, bardzo optymistyczne zjawisko). Nie jest wcale tak, że przyjaźnie nawiązują się na zasadzie podobieństw zainteresowań, choć może w tym być wiele prawdy. Amerykanie lubią w swoich serialach pokazywać przyjaźń na zasadzie jakiegoś związku o charakterze quasi-erotycznym z zazdrością, zaborczością i zjawiskami ocierającymi się o homoseksualizm, albo będące samym homoseksualizmem, z czym też nie można się zgodzić.   

Osobiście przyjaźń pojmuję zupełnie inaczej. To jest ten rodzaj bliskości między ludźmi, który właśnie od seksualności jest jak najdalszy. To taki rodzaj relacji, w której ludzie bez  żadnego zażenowania gadają sobie o wszystkim, bo wiedzą, że druga strona po prostu nic z tym nie zrobi.  Jeżeli zaczyna być inaczej, przyjaźń zaczyna być toksyczna i po prostu przyjaźnią być przestaje. Czym się taki człowiek różni od kogoś obojętnego? Tym, że cierpliwie z tobą gada – słucha cię i sam coś opowiada. Czasami może dać dobrą radę, ale to nie jest warunek przyjaźni, ponieważ „dobre rady” mogą okazać się niedobre i wtedy tworzą się problemy. 

Wojtek, podobnie jak ja, lubił czytać, ale jego gusta literackie były bardzo odmienne od moich. „Don Kichota” znał na pamięć i się z nim utożsamiał. Dla mnie była to jedna z  najnudniejszych i najbardziej irytujących książek na świecie (choć podzielałem jego podziw dla musicalu „Człowiek z La Manczy” Mitche’a Leigha, Dale’a Wassermana i Joe Darriona.)  Ale to od niego pożyczyłem i  przeczytałem i „Dyla Sowizdrzała” Costera, którego uwielbiam. W gustach literackich łączyło nas zamiłowanie do Jaroslava Haska i jego późnego epigona, Bohumila Hrabala. W zamiłowaniu do czeskiej literatury i kultury Wojtek wyprzedzał mnie o lata świetlne. Kiedy tylko miał okazję i kilka groszy, pakował się i jechał do Pragi. Nauczył się czeskiego, którym władał doskonale w mowie i piśmie. Komu się wydaje, że czeski, jako polskiemu bliski, jest językiem łatwym do zrozumienia bez uczenia się, dedykuję poniższy wywiad z Bohumilem Hrabalem. 

Zanim zmarł nasz kochany Bohumil Hrabal, Wojtek miał…, ha! O mało nie napisałem „szczęście”! Miał okazję odwiedzić go w jego prywatnym mieszkaniu.  Było to wielkie rozczarowanie, ponieważ wielki Hrabal, jak zrelacjonował mój przyjaciel, „potraktował mnie jak jakiegoś gościa, z którym przed chwilą przestał chlać”. Mistrz był jeszcze pijany po niedawnym powrocie z gospody i to nie tak pijany, jak jakiś alkoholik-mądrala z powieści Marka Hłaski, ale po prostu jak bełkoczący staruszek.  

Nie piszę tego w kontekście jakiegoś potępienia. Po śmierci swojej żony, Hrabal coraz bardziej tonął w odmętach piwa, przed którym nigdy nie stronił i wcześniej. Jako fizyczna istota kończył swoją egzystencję mało ciekawie. Kochamy go za to, co wymyślił i zapisał w czasach, kiedy jego umysł był wyostrzony jak rzadko który. 

Do śmierci mojego przyjaciela, Wojtka, również przyczynił się alkohol. I tak samo, jak w przypadku Hrabala, nie chcę pamiętać tego aspektu jego życia, ale to, żeśmy się zaśmiewali z wujka Pepina z „Postrzyżyn”, albo kiedyśmy przeklinali po serbsko-chorwacku (wujek Pepin był na froncie I wojny światowej gdzieś na terenie późniejszej Jugosławii) „jebem ti czurce nadrebno” (cytuję z pamięci), i że godzinami dyskutowaliśmy polską rzeczywistość lat 80. XX wieku wraz z teatrem, literaturą, malarstwem, polityką i życiem codziennym. 

W zeszłym roku zahaczywszy o Cieszyn, wybrałem się z rodziną na czeską stronę i kupiłem sobie „Mestecko, kde se zastavil cas” (Hrabala oczywiście), książeczkę krótką – taką w sam raz, żeby się nauczyć czeskiego, póki jest jeszcze do tego zapał. Niestety, olbrzymie pokrewieństwo naszych języków nie okazało się wystarczające do tego, żebym ją przeczytał. Ale pewnego dnia przeczytam. Przeczytam po czesku! 

Dla tych, którzy myślą, że Czechów rozumie się bez tłumacza dedykuję wywiad z Bohumilem Hrabalem.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz