sobota, 16 maja 2009

Na marginesie "Slumdoga - milionera z ulicy"

Często wydaje nam się, że kiedy ktoś zaistniał publicznie, zwłaszcza jako "gwiazda" filmu, to już złapał Pana Boga za nogi i jest ustawiony co najmniej do końca życia. Oczywiście wcale tak nie jest. Wielokrotnie czytamy o "dobrze zapowiadających się", którzy po nagłej chwale jednej roli, nie są w stanie powtórzyć swojego sukcesu. Gwiazdy filmu czy muzyki popularnej często niszczą sobie życie za sprawą alkoholu czy narkotyków. Wszystko to też znamy.   

Od czasu do czasu jednak dociarają do szerszej publiczności kulisy mechanizmów showbiznessu.   Przy takich rzadkich okazjach możemy się dowiedzieć o ludziach, którzy na pierwszych stronach kolorowych czasopism się nie pojawiają, ale z tymi, którzy mają to szczęście, robią co im się tylko podoba. Okazuje się wtedy, że za pięknym światem sztuki stoi dużo mniej kolorowy, ale nie mniej fascynujący (w jakimś perwersyjnym znaczeniu tego słowa) świat ludzi zarządzających pieniędzmi. 

"Slumdog - milioner z ulicy", film, który w tym roku zdobył 8 Oskarów, niewątpliwie wstrząsnął wieloma wrażliwymi ludźmi na całym świecie. Myślę, że wielu zgodziłoby się ze mną, że jedną z najmocniejszych stron tego filmu opartego na nieco naiwnym scenariuszu, jest gra dzieci. Mali bohaterowie są tak naturalni, a przez to tak aktorsko profesjonalni, że nie wierzę, żeby ktoś mógł tego nie docenić. 

Świat się również dowiedział, że dzieci grające w obrazie Danny'ego Boyle'a, faktycznie pochodzą ze slumsów Bombaju (czy raczej Mumbaju, jak sobie życzą Hindusi). Ciężkie życie mają ludzie, a zwłaszcza dzieci w slumsach na całym świecie, niejeden z nas pomyślał, więc dobrze chociaż, że niektórym  się poszczęściło, bo oto zwrócił na nich uwagę reżyser, człowiek władny wyrwać ich ze świata nędznej egzystencji. Historia z życia, która sama w sobie mogłaby się stać scenariuszem do filmu. Oto jest sobie biedny chłopiec ze slumsów, ale przyjeżdżają Anglicy kręcić film i akurat jego wybierają do swojej produkcji. Chłopiec zarabia kupę pieniędzy, co pozwala jego rodzicom kupić domek w dobrej dzielnicy, wykształcić  syna i żyć długo i szczęśliwie. Historia byłaby nieco łzawa i strasznie kiczowata, ale jakże optymistyczna. 

Prawda okazuje się bardziej okrutna, niż to czego byśmy sobie życzyli. Angielscy producenci zrobili dobry film m.in. dlatego, że "zaoszczędzili" na młodych gwiazdach. Pieniądze, jakie zarobiły indyjskie dzieci, nie wystarczyły na wielkie marzenia. Nie wystarczyły na lepszy dom. Nie ocaliły nawet jego starej szopy, w której do tej pory mieszkał, przed rządowymi buldożerami. "Na szczęście" taki "dom" można dość szybko odbudować, co też się faktycznie stało. 

Politycy i intelektualiści nie skrytykują głośno kultury, gdzie istnieje przyzwolenie na istnienie tak skrajnej nędzy, jaka ma miejsce w Indiach. Kto zaryzykuje krytykę "kultury", ten naraża się na zarzut rasizmu, dyskryminacji innych, szowinistycznego wywyższania się itd.itp. Oczywiście dzielnice nędzy istnieją również gdzie indziej, w tym w Europie. Stanowią jednak żywy wyrzut sumienia dla sytych polityków, którzy nawet jeśli niewiele z tym robią, zawsze głoszą, że zrobić coś zamierzają. Nie chcę twierdzić, że w Indiach nie ma ludzi wrażliwych, którym polepszenie losu najbiedniejszych nie leży na sercu. Tradycyjna kultura jednak, to wiara w to, że karma ustawia cię tam gdzie jesteś, że wskutek czynów z poprzedniego życia, odradzasz się albo jako radża, albo jako "slumdog". Oczywiście oprócz lewicowców, którzy w to nie wierzą, istnieją też muzułmanie, których system wierzeń również jest inny, ale oni z kolei wierzą w kismet-przeznaczenie. Od razu uprzedzam, że zdaję sobie sprawę z uproszczeń, jakie tu stosuję. Każdy człowiek jest inny i każdy sobie kształtuje pogląd na życie wg indywidualnych doświadczeń. Wierzenia religijne, które pozwalają ludziom jakoś sobie wszystko uporządkować w głowie, nadal jednak odgrywają olbrzymią rolę. Tam, gdzie od dziecka ci tłumaczą, że ludzie dzielą się na cztery warny i setki kast, trzeba być wielkim buntownikiem, żeby się wyrwać z uwikłania w skomplikowaną siatkę wzajemnych uprzedzeń, nienawiści i pogardy. 

Zostawmy jednak kulturę indyjską sobie samej i zastanówmy się nad angielskimi producentami filmu. Czy okazali się przedstawicielami jakiejś "wyższej", opartej na lepszej etyce, kultury? Przecież oni zrobili dokładnie to samo, co robili ich przodkowie sto lat temu - wyeksploatowali biedaków. Jakby na to nie patrzeć, cynicznie zastosowali klasyczny kapitalistyczny wysysk kręcąc film o przesłaniu jak najbardziej przeciwnym! Oto jest symbol europejskiej hipokryzji. 

Co w tej sytuacji mogą pomyśleć mieszkańcy Indii? Hinduiści znowu powiedzą, że widocznie taka karma. Muzułmanie wytłumaczą sobie tę sytuację kismetem. Ale jak wytłumaczą się producenci wzruszającego filmu ukazującego nieludzkie kontrasty między światem bogactwa a światem skrajnej biedy? Kultura europejska nie znajduje dla nich usprawiedliwienia, ani z punktu widzenia chrześcijańskiego, ani socjalistycznego. Chyba, że tzw. "kultura europejska" to nie jest tradycja ani chrześcijańska, ani humanistyczna, ale po prostu tradycja chciwości, cynizmu i wyzysku wszystkich, których wyzyskać się da. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz