poniedziałek, 12 grudnia 2011

Boże Narodzenie a sekularyzm (4)

Mam taką swoją nieśmiałą teorię na temat czytania całego dorobku literackiego danego pisarza. Otóż uważam, że w większości przypadków przeczytanie trzech pozycji napisanych przez tę samą osobę zupełnie wystarcza, żeby wyrobić sobie zdanie na temat tego, o co autorowi w swojej twórczości w ogóle chodzi. Jeżeli do jakiegoś stopnia zgodzimy się z tezą, że pisarstwo jest rodzajem neurozy, albo może jest uzewnętrznieniem obsesji pisarza (mam tutaj na myśli pisarstwo o wysokich walorach artystycznych nacechowane tym, co nazywamy artystyczną szczerością), to przeczytanie trzech powieści wszystko przed nami odkryje i najczęściej można sobie resztę darować. Są pisarze, którzy wg mnie wyłamują się z tej reguły i dlatego są naprawdę świetni. Margaret Atwood czy P.M. Coetze wydają się za każdym razem eksploatować nowe obszary rzeczywistości (choć oczywiście ktoś może polemizować z tym twierdzeniem), natomiast Philip Roth to pisarz, którego problemy i obsesje widzimy od samego początku i na dobrą sprawę wszystkie jego powieści to tylko transpozycja tego samego tematu, ale z kolei jego proza jest na tyle dobrze skonstruowana, że mimo to czyta się go bardzo dobrze, mimo, że ogólne przesłanie jest doskonale przewidywalne.

Ten długi wstęp na temat literatury i literatów wziął się stąd, że Philip Roth w moich dzisiejszych rozważaniach na temat Bożego Narodzenia i sekularyzmu odgrywa bardzo istotną rolę. Zanim jednak przejdziemy do meritum, znowu kilka słów o tym autorze. Osobiście lubię go porównywać do naszego Gombrowicza, choć styl pisanie obu tych autorów jest zupełnie inny, natomiast obsesje z grubsza te same. Chodzi mianowicie o problem tożsamości. Gombrowicza pewne środowiska odsądzają od czci i wiary, ponieważ ośmielił się pisać i publikować teksty o tym, że się buntuje przeciwko narzuconej tożsamości kulturowej i politycznej, o tym że cały bagaż, jaki niesie ze sobą bycie Polakiem, go przytłacza i że niekoniecznie chce go dźwigać. Równocześnie przecież doskonale wiedział, że od swojej polskości nie ucieknie, bo od pewnych rzeczy ucieczki nie ma. Natomiast problem jednostki walczącej o swoją indywidualną tożsamość wobec tej narzucanej jej przez przynależność narodową, etniczną, państwową czy religijną, jest sam w sobie niezwykle istotny. Czy w imię przynależności do „swoich” mamy obowiązek wierzyć i głosić rzeczy, które są ewidentnie sprzeczne z logiką? Czy w imię przynależności do „swoich” musimy automatycznie wyrobić w sobie nienawiść do innych, czyli do tych, których nienawidzą starsze pokolenia z mojej grupy? Czy jeżeli ja się spróbuję z tymi innymi zaprzyjaźnić, od razu staję się zdrajcą? Czy jeżeli głośno skrytykuję głupotę „swoich”, albo powiem, że pewne elementy naszej tradycji są beznadziejne, momentalnie stawiam się poza nawiasem wspólnoty, która mnie wychowała? To są wszystko pytania, które, jak uważam, nurtowały autora „Trans-Atlantyku” i „Ferdydurke” i które w podobny sposób męczą Philipa Rotha.

Praktycznie wszystkie powieści i opowiadania tego amerykańskiego pisarza dotyczą problemu wyłamania się spod presji tożsamości grupowej w imię tożsamości indywidualnej. Wolność wyboru jednostki przeciwstawiona jest zobowiązaniom wobec tradycji. W przypadku Rotha chodzi o tradycję żydowską. Kwestia to o tyle ciekawa, że żydowskość rodzi jeszcze więcej problemów niż polskość. Przez wieki bowiem Żydzi nie mieli własnego państwa, więc jedynym znakiem wzajemnego rozpoznania i utrzymania jakiejś więzi, była religia. Wiek dziewiętnasty, a potem dwudziesty przynosi jednak tak daleko posunięte zmiany, że religijność wielu Żydów staje się coraz bardziej wątpliwa, a wielu po prostu jawnie od religii odchodzi. Pojawia się wtedy pytanie, czy oni są jeszcze Żydami, skoro nie są już żydami (małą literą piszemy wyznawców judaizmu, a wielką członków narodu żydowskiego). Skoro jedynym wyznacznikiem przynależności narodowej przez prawie dwa tysiąclecia było wyznawanie religii mojżeszowej w wersji faryzejskiej (rabinicznej), to co z tożsamością tych, którzy się tej religii wyrzekli? Język od dawna nie był wyznacznikiem żydowskości, bo przecież już w czasach Jezusa Żydzi w Palestynie mówili powszechnie po aramejsku, hebrajski sprowadzając do języka liturgii. Kiedy w Dziejach Apostolskich czytamy o darze języków zesłanym przez Ducha Świętego na Apostołów w Wieczerniku, to kontekstem tego wydarzenia jest przybycie wielkiej liczby pielgrzymów do Świątyni Jerozolimskiej, z których każdy mówi innym językiem, a teraz dziwi się, że ci Galilejczycy mówi właśnie językiem jego kraju. Ci pielgrzymi to byli żydzi (a może jeszcze Żydzi?) z diaspory, którzy na co dzień nie mówili wcale po aramejsku, a tym bardziej po hebrajsku. Mówili językami krajów, w których mieszkali, a więc być może po grecku, może po egipsku, a może też i po łacinie.W średniowieczu Żydzi sefardyjscy posługiwali się językiem ladino (na bazie języków romańskich), a aszkenazyjscy jidysz, czyli dialektem niemieckim. Język więc nie mógł być elementem cementowania jedności Żydów.

Pojawienie się państwa Izrael nadało żydowskości nowy, dodatkowy, wymiar. Od tej pory Żyd, który niekoniecznie wyznawał religię przodków, mógł swoją żydowskość zdefiniować przy pomocy stosunku do tego państwa. Pojawiło się jednak szereg dodatkowych komplikacji, bo oto ortodoksyjni Żydzi państwa Izrael nie uznają, uważając jego utworzenie za bluźnierstwo, gdyż tylko Mesjasz ma wg nich prawo do poprowadzenia wszystkich Żydów z powrotem do Ziemi Obiecanej, a tymczasem zrobili to bezczelni syjoniści.

W każdym razie bohaterowie Philpa Rotha, czy to będzie Nathan Zuckerman, czy ktoś o innym imieniu i nazwisku, w większości jego powieści, będą to młodzi Żydzi próbujący się wyrwać z klatki żydowskiej tradycji religijno-narodowo-rodzinnej. Wyrwanie się z rodziny, której wszak się nie wybiera, to też jedna z obsesji Rotha, podobnie jak manifestacja seksualności, tak przecież silnie tłumiona przez religie monoteistyczne wyrosłe z mozaizmu. Rodzice Nathana Zuckermana zadają mu pytanie, czy jest antysemitą, jakkolwiek śmiesznie to brzmi. Dla nich nie brzmiało, ponieważ uważali, że Żyd może być antysemitą nienawidzącym swojego narodu. Wg nich krytyka żydostwa równa się przyłączenie do nazistowskich sprawców Holokaustu, z czym bohater Rotha kompletnie nie chce się zgodzić, i co również chce z siebie strząsnąć.

Do państwa Izrael Roth ma również niezbyt ciepłe uczucia, czego wyraz dał w swojej przezabawnej, a równocześnie prowokującej do myślenia, powieści „Operacja Shylock”, gdzie narratorem i bohaterem jest sam Philip Roth (postmodernistyczny zabieg, o którym niedawno pisałem – fikcja pozująca na dokument). I tak już zbyt dużo miejsca poświęciłem problemom literackim, a przecież chcę pisać o Bożym Narodzeniu i sekularyzmie. Otóż doszedłszy do „Operacji Shylock” zacytuję teraz pewien jej fragment, w którym amerykański pisarz wyjaśnia fenomen zeświecczenia, laicyzacji czy też sekularyzacji świąt Bożego Narodzenia. Nie tylko zresztą Bożego Narodzenia, ale również świąt wielkanocnych.

Następnie usłyszałem siebie wychwalającego największego diasporystę ze wszystkich, ojca nowego ruchu, Irvinga Berlina:
- Ludzie pytają, jak przyszła mi do głowy ta idea. Cóż, zwyczajnie słuchałem radia. Grali akurat „Easter Paradę” i pomyślałem: przecież to geniusz na miarę Mojżesza. Bóg zesłał Mojżesza z dziesięcioma przykazaniami oraz Irvinga Berlina z „Easter Paradę” i „White Christmas”. Wielkanoc i Boże Narodzenie: dwa święta przypominające o boskości Chrystusa... Chrystusa, któremu przecież Żydzi tejże boskości odmawiają. I co robi Irving Berlin? Dechrystianizuje oba te święta! Z Wielkiej Nocy czyni uliczny popis, a z Bożego Narodzenia święto śniegu. Zapomnijmy o przerażającym męczeństwie Chrystusa, odłóżmy krucyfiks i przywdziejmy kolorowe czapeczki! Zamienił ich religię w wesołą zabawę. Ale w jaki sympatyczny sposób! W jak bardzo sympatyczny sposób! Goje nawet nie zdali sobie sprawy, co zaszło. I uwielbiają to. Każdy uwielbia. Zwłaszcza Żydzi, Żydzi nienawidzą Jezusa. Ludzie zawsze mówili mi, że Jezus był Żydem. Nigdy w to nie uwierzyłem. To tak, jakby ktoś rzekł, że Cary Grant to Żyd. Bzdura.
Żydzi nie chcą słyszeć o Jezusie. Ale czy można ich za to ganić? Tak więc... Bing Crosby zajął miejsce Jezusa, stał się ulubionym synem bożym, a Żydzi, Żydzi i gwiżdżą sobie na Wielkanoc! Czy to takie godne potępienia, że udało się wytłumić przyczynę panującej przez wieki wrogości. Czy ktoś rzeczywiście na tym ucierpiał? Jeśli to wesołe chrześcijaństwo jest chrześcijaństwem oczyszczonym z nienawiści do Żydów, to chwała za to. Jeżeli zamiast Jezusa Chrystusa celebruje się śnieg, a ludzie są przez to milsi i łagodniejsi na gwiazdkę, to niech pada ten śnieg, niech pada! Rozumiecie, co mam na myśli?
Powiedziałem im także, iż „Easter Paradę” napawa mnie większą dumą niż zwycięstwo w wojnie sześciodniowej; że czuję się bezpieczniejszy słuchając „White Christmas”, niż gdybym wiedział, że Izrael dysponuje bronią jądrową. Dodałem, że jeśli Izraelczycy dojdą do przekonania, iż ich przetrwanie nie zależy już od walki z palestyńskim podziemiem, lecz zdecydują się na uderzenie nuklearne na Arabów, oznaczać to będzie koniec judaizmu - nawet jeżeli przetrwa państwo Izrael.
- Ci prawdziwi Żydzi po prostu znikną. Pokolenie synów tych, którzy zdecydują się na atak atomowy wymierzony w nieprzyjaciół, nie będzie już godne określać się mianem Żydów. Izraelczycy utrzymają swoje państwo, ale kosztem wyniszczenia narodu judajskiego. Będzie on oznaczać moralną klęskę. Już teraz balansują na jej krawędzi. Przywiedli Żydów tutaj, na ten skrawek ziemi, gdzie otaczają ich sami wrogowie... tak, oni już się skompromitowali. Lepiej już stać się chorobliwym neurotykiem, zasymilować się z innymi, być wszystkim, czym pogardzają syjoniści... Lepiej już utracić państwo niż moralność, gdy pcha się naród ku katastrofie nuklearnej. Wolę Irvinga Berlina od Ściany Płaczu. Wolę Irvinga Berlina od świętej Jerozolimy! Jakie to ma znaczenie, czy Jerozolima jest żydowska teraz, w 1988 roku?


Nie ma co! Philip Roth włożył antysemitom kolejny argument do ręki, a mianowicie kto jest winien laicyzacji chrześcijańskich świąt? Oczywiście Żyd i w dodatku wolnomularz!
Oczywiście trzeba pamiętać, że ta teoria wyłożona przez fikcyjnego Philipa Rotha w powieści autentycznego Philipa Rotha, jest wynikiem rozumowania tego pierwszego (mamy tu bowiem do czynienia niejako z podwójnym filtrem, kiedy przedstawiana jest jakaś myśl, którą autor wkłada w usta bohatera, a więc niejako nie można jej mu bezpośrednio przypisać, ale z drugiej strony akurat w tej powieści Philip Roth postanowił samego siebie uczynić postacią literacką, co tworzy niesamowitą wielowarstwowość, która tak czy inaczej nie pozwala ustalić odpowiedzialności za wyżej zacytowane słowa). Jest to swego rodzaju kpina z tworzenia teorii spiskowych, w tym wypadku teorii, którą mówiący o niej sam pochwala. Osobiście nie sądzę, żeby Irving Berlin tworząc swoją mdławą piosenkę White Christmas miał tak dalekosiężny plan jak sekularyzacja Bożego Narodzenia. Wylansował bowiem popularny utwór muzyczny o samym święcie, ale nie o jego przedmiocie, co dało początek „nowej świeckiej tradycji”, która zakładała wesołe śpiewanie w tym okresie, ale niekoniecznie o Jezusie, Maryi i Józefie czy też pasterzach i trzech królach ze wschodu, ale o tym, że fajnie jest świętować. Czy tę tradycję zapoczątkował Irving Berlin? Wydaje się, że niekoniecznie. Stara angielska pieśń Deck the halls (ta, którą wszyscy znamy z „falalalalala” na końcu każdego wersu), nie mówi nic o narodzeniu Jezusa, ale o paleniu kłody (Yule) w kominku, czyli o starym angielskim obyczaju zimowym sięgającym czasów pogańskich.

Czy teoria Philipa Rotha na temat tego, kto jest odpowiedzialny za odchrystianizowanie Bożego Narodzenia w świecie zachodnim odpowiada prawdzie, nie wiem, ale jedno jest pewne. Irving Berlin napisał piosenkę o „White Christmas”, a więc o „białym Bożym Narodzeniu”, a nie o np. Winter Holiday, czy Snow Festival, co oznacza, że sama nazwa „Christmas” mu nie przeszkadzała.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz