niedziela, 29 kwietnia 2012

O "stosunkach międzynarodowych", czyli o tym, że nie ma złych "kierunków", tylko zły system organizacji studiów i słabi studenci


Nauczyliśmy się z pogardą wyrażać o pewnych „kierunkach studiów”, co ma pewne uzasadnienie w obserwacji sytuacji, jaka ma miejsce w Polsce. Kiedy widzimy więc studenta „stosunków międzynarodowych”, który nie wie jakie miasto jest stolicą Czech (autentyczny przypadek, sam zadałem takie pytanie i nie otrzymałem odpowiedzi), utwierdzamy się w przekonaniu, że materiał ludzki, jaki przychodzi studiować taki kierunek nie jest najwyższej jakości.

Swego czasu prowadząc zajęcia w jednej z prywatnych szkół językowych z grupą przygotowującą się do egzaminu CAE poprosiłem, żeby każdy coś o sobie opowiedział. Grupa składała się w zdecydowanej większości ze studentów i jednego młodego Hiszpana, nauczyciela pracującego w jednym z białostockich liceów. Kiedy jedna dziewczyna powiedziała, że studiuje marketing i zarządzanie, pojawiły się uwagi, że nie jest to zbyt dobry kierunek studiów, bo przecież teraz „każdy” to studiuje – w domyśle „każdy, komu się nie udało dostać gdzie indziej”. Jedyną osobą, która zareagowała zupełnie inaczej, był Hiszpan, który się szczerze zdziwił reakcją grupy. On uważał, że studiowanie marketingu jest bardzo interesujące i niesie z sobą szereg wspaniałych możliwości pracy i twórczego samospełnienia.

Cały czas do tego stopnia mylimy wartość pewnego przedmiotu z jakością człowieka, który przyszedł go studiować, że gotowiśmy wylać dziecko z kąpielą. Dziedzina wiedzy zwana marketingiem jest w dzisiejszym świecie biznesu niezwykle ważna. Kto traktuje ją poważnie i naprawdę jest w niej dobry, ten nie tylko nie powinien mieć problemów z pracą, ale po prostu powinien być w stanie sam tworzyć miejsca pracy. Kamil Cybulski, którego blog obserwuję, studiów nie kończył, ale przeczytał kilka książek na temat marketingu (tak naprawdę wszystkie wymagane na tym kierunku) i umie tę wiedzę wykorzystać w praktyce. Gdzie jest więc błąd? W przedmiocie/kierunku studiów, w systemie jego podawania, czy też w cechach osobowościowych studenta?

Kiedy zacząłem uczyć w pewnej uczelni, na której przyszło mi uczyć studentów z grupy  „stosunków międzynarodowych”, powitałem ich żartobliwie, ale bez żadnych ironicznych podtekstów, jako przyszłych polskich dyplomatów i polityków. Wszyscy wybuchnęli śmiechem, ponieważ wzięli moje słowa za faktyczny sarkazm, a trafiłem na tego typu młodzież, która sarkazm sobie ceni (miałem szczęście, bo z tym trzeba często uważać, gdyż co wrażliwsi mogą się zrazić na zawsze).

Nie wiem, jaki zestaw przedmiotów mieli do zaliczenia, ale wiem, że sami siebie nie widzieli w roli dyplomatów czy polityków. Tak naprawdę w ogóle nie wiedziałem, po co większość z nich studiuje, ponieważ z rozmów z nimi wynikało, że 90% z nich nie widzi żadnej szansy na zmianę swojego statusu zawodowego (niektórzy pracowali w handlu detalicznym, inni jako kierowcy itp.).

Osobiście uważam, że studiowanie takiego przedmiotu jak stosunki międzynarodowe to wspaniała przygoda dająca młodemu człowiekowi szereg możliwości WYMYŚLENIA sobie zajęcia w przyszłości, a nie tylko znalezienia go. Jest to przedmiot, który wymaga nieustannej bieżącej obserwacji sytuacji politycznej na arenie międzynarodowej, a więc powinien polegać na codziennym śledzenia prasy polskiej i zagranicznej. Ta ostatnia wymaga znajomości języków, więc zajęcia z języków obcych to podstawa. Trzeba się znać na geografii,  ekonomii i polityce, bo bez tego nie zrozumiemy tego, co czytamy w prasie. Jeżeli nie pojmujemy czegoś z polityki, musimy się podciągnąć z historii. Jeżeli takie studia są dobrze zorganizowane i przychodzą na nie ludzie z konkretną wizją własnej przyszłości, mogą naprawdę dać wiele!

Wyobraźmy sobie młodego człowieka, który chce zostać specjalistą od stosunków polsko-rosyjskich. Przez cały trzyletni kurs licencjacki powinien dokładnie śledzić wszystkie artykuły na ten temat w prasie polskiej i rosyjskiej. Gdyby nie znał rosyjskiego, zapisałby się na jego kurs, ale nie na jakiś lektorat oferujący 1.5 godziny tygodniowo z grupą pajaców, która nie ma ochoty się niczego nauczyć, ale na taki, który zapewnia intensywny trening tego języka co najmniej 2 razy w tygodniu. A może przy okazji zechciałby zrozumieć „ducha” narodu rosyjskiego, więc wraz z rusycystami chętnie uczęszczałby na kurs literatury rosyjskiej (a przy okazji przeczytał kilka powieści).  

Zrozumiałby szybko, że żeby pojąć to, co się dzieje obecnie, należy jednak zapoznać się z historią stosunków polsko-rosyjskich, więc poszedłby na wydział historyczny i zapisałby się na kurs historii Rosji, na który chodziłby ze studentami historii. Najważniejsze jednak byłoby to, żeby w ciągu 3 lat stał się ekspertem od stosunków polsko-rosyjskich, żeby je umiał komentować, proponować rozwiązania problemów itd. itp. To jest możliwe, ale nie w systemie, w którym człowiek, który z braku lepszego pomysłu przyszedł na ten a nie inny kierunek i został zmuszony do wkuwania „całego dobrodziejstwa inwentarza” i uczestnictwa w nudnych zajęciach z ludźmi, którzy sami znają kilka podręczników na pamięć.

Zacznijmy bowiem między innymi od tego, czy mamy odpowiednią kadrę do nauczania takiego przedmiotu. Przecież to powinni robić emerytowani dyplomaci! Ludzie z wyrobieniem towarzyskim i o szerokich horyzontach. Mamy takich wśród kadry? A może zanim otworzymy nowy „kierunek studiów” zastanowimy się najpierw na tym zagadnieniem.

Jeżeli jednak nie mamy, to i tak możemy ze studiowania stosunków międzynarodowych zrobić wspaniałą przygodę. Dlaczego w kraju, gdzie każdy przy wódce jest politykiem, historykiem i ekspertem od stosunków międzynarodowych (zwłaszcza z Rosją), tak trudno wykrzesać tę naturalną energię podczas zajęć na uczelni?. Nie, no przecież alkoholu studentom dawać nie będziemy! A tak poważnie, z jednej strony na studia przychodzi młodzież zblazowana, zmanierowana i pozbawiona entuzjazmu, ale z drugiej nie ma też woli stworzenia fajnych studiów dla studentów ze strony wykładowców. A jeśli ci ostatni nawet jakimś cudem chcieliby coś zmienić, to nad tym wszystkim czuwa ministerstwo, które pilnuje, żeby wszystko odbywało się „po bożemu”, czyli dokładnie tak jak na państwowym uniwersytecie z czasów komuny.


O podejściu do wiedzy na uczelniach


Studiowanie na uniwersytetach brytyjskich, amerykańskich czy kanadyjskich, polega przede wszystkim na częstym i obfitym pisaniu. Nie chodzi o żadne „lanie wody”, ale o nieustanne wprawki w pisaniu tekstów o charakterze naukowym, akademickim. Prawdopodobnie dlatego przez pierwsze dwa lata w USA wszyscy studenci muszą nadal chodzić na obowiązkowe zajęcia z języka angielskiego. Umiejętność pisemnego wypowiadanie się w języku ojczystym jest więc najważniejszą cechą wyróżniającą absolwenta dobrej uczelni od człowieka bez wykształcenia. Na jakikolwiek temat by nie pisał w ciągu studiów, po trzech-czterech ich latach można mieć pewność, że człowiek taki napisze tekst na każdy temat, jeżeli da mu się nieco czasu na zapoznanie się z nim, czyli na odpowiednie „naczytanie”.

W filmie Romana Polańskiego z 2010 Autor widmo (The Ghost Writer), szycha CIA odpowiedzialna za werbowanie agentów wśród studentów brytyjskich uczelni mówi o sobie, że doktorat robił z teatru. Niewątpliwie przechodził później szkolenie szpiegowskie, ale właśnie później, bo kiedy go werbowano prawdopodobnie nie pytano o jego kwalifikacje na agenta wywiadu w postaci odpowiedniego dyplomu szkoły dla szpiegów.

Jeżeli jesteśmy przy teatrze. Komunistycznym wymysłem było ograniczenie dostępu do zawodów artystycznych. Żeby założyć kapelę rockową przynajmniej jeden członek zespołu musiał się legitymować formalnym wykształceniem muzycznym. Żeby z piosenkarza czy aktora zdjęto z góry dyskwalifikującą etykietkę amatora, musiał on przejść egzamin weryfikacyjny przed komisją państwową składającą się nieraz ze znanych polskich artystów. Nie było łatwo. Można oczywiście mówić o dobrych i złych stronach tej procedury. Dobrą było dbanie o pewien poziom artystyczny tego, co się oferowało polskim widzom i słuchaczom, ale złą była w ogóle idea państwowo-urzędniczej regulacji prawa do wykonywania zawodu.

Jeżeli ktoś nie w pełni rozumie różnicę między wolnym rynkiem (kapitalizmem), a feudalizmem (o ile bowiem mniej więcej rozumiemy różnicę między kapitalizmem a socjalizmem, to już z tym feudalizmem mamy kłopoty, bo nam się przede wszystkim kojarzy ze stosunkami w sektorze rolniczym), ten pewnie nie skojarzy takich praktyk ze średniowieczem. Otóż jedną z cech rewolucji przemysłowej w XIX i XX wieku było poważne nadszarpnięcie, jeśli w niektórych dziedzinach nie obalenie, systemu kontroli cechowej nad całym danym rzemiosłem. Cech tkaczy nie mógł się ostać, bo oto pojawiły się maszyny, które tkały szybciej, a od obsługującego je pracownika nie wymagały tylu umiejętności manualnych. Generalnie liberalizm gospodarczy wprowadził zasadę, że każdy może wykonywać to co chce, o ile znajdzie rynek na swoje towary lub usługi. W średniowieczu rzemieślnika poza cechem nazywano partaczem lub fuszerem, ale w kapitalizmie słowo to utrwaliło się jako określenie kogoś, kto po prostu swój zawód wykonuje źle. Jedynym zaś kryterium oceny pozostawało zadowolenie klienta.

W krajach anglosaskich, gdyby komuś powiedzieć, że aby zostać aktorem należy zdobyć tytuł magistra sztuki, prawdopodobnie zaśmiałby nam się w nos, bo takiej niedorzeczności trudno sobie tam wyobrazić. Aktor to jest przede wszystkim rzemieślnik, który musi opanować szereg, nieraz skomplikowanych, umiejętności technicznych, i artysta, który z tymi umiejętnościami robi coś, co w jego zamyśle jest oryginalne. Napisanie pracy magisterskiej zarówno w opanowaniu owych umiejętności, jak i w twórczym ich wykorzystaniu w ogóle nie pomaga, ponieważ nijak się na nie nie przekłada. Wystarczy poczytać biografie czołowych aktorów amerykańskich czy brytyjskich i to nie tylko tych, co jedynie „gwiazdorzą”, ale tych, których cały świat podziwia za wspaniałe umiejętności warsztatowe, żeby się przekonać, że owszem, często ludzie ci uczęszczali na kursy aktorskie, ale nikt nigdy nie wymagał od nich napisania pracy badawczej, żeby im przyznać prawo do wykonywania zawodu. Liczy się praca nad sobą i jej efekty. Tylko i wyłącznie.

Uniwersytety brytyjskie i amerykańskie często zapewniają świetne zaplecze dla rozwijania umiejętności teatralnych. Ze studenta specjalizującego się w zupełnie innej dziedzinie, który udzielał się z pasją w uniwersyteckich „kółkach teatralnych” może wyrosnąć doskonały profesjonalny aktor.

Wróćmy jednak do kształcenia umiejętności pisania. Absolwent jakiegokolwiek kierunku uniwersytetu anglosaskiego (no, oczywiście takiego lepszego) praktycznie może automatycznie zostać dziennikarzem prasowym, bo się kształcił w pisaniu. Owszem, musi przejść pewną praktykę w doborze wiadomości, w docieraniu do czytelnika itd. itp., ale umie pisać, więc reszty, jeżeli będzie chciał, się nauczy. Podobnie zresztą, jak z teatrem, na uczelniach działają studenckie czasopisma, w których młody człowiek ma okazję się sprawdzić, a przede wszystkim nabyć konkretne umiejętności warsztatowe.

W tym momencie zastrzegam, że nie wypowiadam się na temat przedmiotów technicznych czy medycznych, bo są to rzemiosła wymagające wysokiego poziomu konkretnych umiejętności i szybkiego dostępu do wiedzy (zwłaszcza w przypadku medycyny). Jeżeli jednak mówimy o przedmiotach takich jak historia, pedagogika, socjologia, psychologia, ekonomia, politologia, filozofia, czy nauka o literaturze, to wszystkie one polegają najpierw na solidnym „naczytaniu”, w przypadku niektórych z nich na badaniach empirycznych i na stworzeniu tekstu, który w głównej mierze ma charakter narracyjny.

Umiejętność pozostaje tak naprawdę ta sama, tylko treści są inne. To dlatego możemy o kimś przeczytać, że w Cambridge „czytał” (co w języku angielskim jest w tym wypadku synonimem słowa „studiował”) historię, ekonomię i literaturę skandynawską – wszystko w trzy lata. Może się jednak okazać, że obecnie pracuje w sektorze pozornie nie mającym nic wspólnego z tymi przedmiotami. Ktoś, kto wie do czego wykorzystać swoją wiedzę i umiejętności oczywiście skupia się na jednym przedmiocie, ale może być też i tak, że ktoś całkiem świadomie „czyta” przedmioty pozornie od siebie odległe.

Jednym z potencjalnych zadań na egzaminie pisemnym CPE jest napisanie raportu lub propozycji. Gdyby polscy studenci byli uczeni pisać tego typu teksty na studiach, posiedliby cenną umiejętność przydatną na wielu kierowniczych stanowiskach – czy to w prywatnych firmach, czy w instytucjach państwowych. Pretekstów do napisania takich tekstów można by znaleźć w czasie studiów mnóstwo. Student powinien być na przykład nakłaniany do napisania propozycji badania ankietowego z podaniem celu, założeń i spodziewanych wyników. Po takim badaniu powinien sporządzić prawidłowy raport, a potem artykuł. To są konkretne umiejętności do wykorzystania w każdej pracy na tzw. stanowisku umysłowym (wiem, że to terminologia z czasów komuny, ale używam jej na razie z braku lepszej).

Ponieważ od czasu do czasu tłumaczę teksty z różnych dziedzin – od innowacyjnych projektów pieców hutniczych, przez teksty pedagogiczne, historyczne, socjologiczne po prawnicze (nie zabieram się do medycznych czy biologicznych), wiem, że te, które nie są tekstami typowo technicznymi (jak ten o piecach hutniczych) są tworzone wg podobnej narracji, którą, jako historyk z pierwszego wykształcenia, rozpoznaję bez trudu. Większość tekstów z ekonomii, z jakimi miałem do czynienia, były tak naprawdę tekstami, które już dzisiaj można zakwalifikować do historii gospodarki. Kiedy były pisane, mówiły o bieżącej sytuacji gospodarczej danego rejonu świata, ale dzisiaj mają już wartość częściowo historyczną (co oczywiście nie znaczy, że gorszą!). Gdybym miał czas i ochotę poczytania o tych problemach, myślę, że sam mógłbym tworzyć takie teksty. Z pewnych względów wolę jednak pozostać „ekonomicznym ignorantem” i z takiej pozycji pisać swoje wpisy na blogu. Adama Smitha czyta się np. bez trudu, ponieważ jest to zwyczajna ogólnohumanistyczna narracja na tematy gospodarcze. Dla mnie osobiście „schody” zaczynają się przy Davidzie Ricardo, u którego pojawiają się już suche a ścisłe opisy okraszone wzorami matematycznymi.

W Polsce panuje typowo cechowy kult własnej dziedziny, który niestety przyczynia się do tego, że te same zjawiska mogą być opisane zupełnie innym językiem, zaś profesor pedagogiki oburzy się śmiertelnie, jeśli profesor socjologii użyje na opisanie jakiegoś zjawiska w grupie młodzieży  innego słownictwa. Słownictwo bowiem to w wielu przypadkach jedyny, oprócz oczywiście zakresu zainteresowań, wyznacznik odrębności jednej dziedziny wiedzy od drugiej (celowo nie używam słowa „nauka”).

To dlatego np. Noam Chomsky, który zasłynął przede wszystkim jako twórca teorii gramatyki generatywnej, bez problemu wypowiada się na tematy polityczne powołując się na niezliczone przykłady – a więc posiada ogromną wiedzę politologiczną, socjologiczną i historyczną, a u Sławoja Żiżka trudno znaleźć temat, na który by się nie wypowiadał, polskiego odpowiednika intelektualistów tej klasy nie mamy. Czołowi intelektualiści zachodni wcale bowiem nie ugrzęźli w „wąskiej specjalizacji”, jak to im się często zarzuca. Mogą się tak naprawdę zajmować czym chcą, a że większość zajmuje się faktycznie jakąś wąską dziedziną, to już inny problem. To polski system akademicki z góry szufladkuje młodego uczonego przypisując go do jednej ściśle ograniczonej dziedziny. Owszem niektórzy znajomi historycy są dziś określani jako politolodzy, ale wiem skądinąd, że profesorowie, którzy od początku zaczynali jako politolodzy strasznie się na ten fakt zżymają. W ten sposób wszyscy trzymają się wzajemnie za gardło. W tym kontekście, kolejny raport jakiejś rządowej, czy uczelnianej komisji na temat „konieczności prowadzenia badań interdyscyplinarnych” znowu brzmi jak apel komunistycznego sekretarza, który nawołuje do powołania komisji do zbadania problemu braku sznurka do snopowiązałek. Tu nie trzeba żadnych apeli, raportów ani komisji. Tu trzeba ludziom pozwolić robić, to co każdy normalny żądny wiedzy człowiek by robił – uczył się zewsząd wszystkiego, co go interesuje. Do tego trzeba by jednak przeorać cały feudalny, a w rzeczywistości małorolny, system, w którym każdy, kto już się dorobił swojego ubogiego bo ubogiego, ale własnego poletka, strzeże go niczym źrenicy w oku i nie dostrzega, że owo poletko jest częścią większego ekosystemu.

sobota, 28 kwietnia 2012

Mądry profesor wie, o co chodzi, ale...


Gorzki, ale jakże prawdziwy artykuł profesora Jana Stanka (http://wyborcza.pl/1,86116,11633916,Mlodzi___zostaliscie_oszukani.html ) skłonił mnie po raz kolejny do wypowiedzenia się na ten bardzo bliski memu sercu temat. Jakiś czas temu pisałem o pozornie oszukanych studentach. Problem bowiem polega na tym, że ktoś, kto się wybiera na uczelnię, gdzie za pieniądze można bezstresowo uzyskać dyplom, owszem jest oszukany, ale przez samego siebie i swoich rodziców w pierwszym rzędzie, a dopiero potem przez kadrę owych uczelni. Trzeba sobie powiedzieć wprost, że wykładowca, który mówi studentowi, że ten robi coś źle, nie ma szans na utrzymanie się na takiej uczelni, bo jej władze szybko zechcą się go pozbyć jako tego, który odstrasza klientów – bo student jest tu po prostu naiwnym klientem.

            Nie oznacza to jednak, że wykładowcy są z góry nastawieni na demoralizację studenta. Na początku każdego roku akademickiego mają bardzo ambitne plany, że oto ten rocznik nauczą tego a tego. Demoralizacja następuje „w praniu”. Studenci opuszczający obowiązkowe zajęcia, nie przynoszący w terminie zadanych prac, czy w końcu nie przygotowani do egzaminów stanowią taki odsetek w uczelniach prywatnych, że próba ich zdyscyplinowania automatycznie stanowiłaby katastrofę finansową dla szkoły.

            Profesor Stanek poruszył jednak bardzo istotną sprawę, która, o ile dobrze zrozumiałem jego intencje, jest mi również bliska. Pisze on, m.in. :

W ciągu ostatniego półwiecza ilość dostępnej wiedzy uległa zwielokrotnieniu, a umysł ludzki, "nasza jednostka centralna", się nie zmienił. Przepełnienie komputera danymi dramatycznie spowalnia, a w ostateczności uniemożliwia działanie. Ponieważ nie możemy zainstalować nowego mózgu, musimy go przeprogramować. Jego zasoby wykorzystać jako pamięć operacyjną z szybkim dostępem do pamięci zewnętrznej, na przykład do internetu.

To nowy wzór wykształcenia, opierający się na logicznym i bezbłędnym rozwiązywaniu nietypowych problemów (a nie bieżących, praktycznych zastosowań), stosując filtry antyspamowe i programy antywirusowe. Nie wiem, jak to zrealizować w praktyce, ale nie da się tego zrobić w sposób bezstresowy.


Zgadzam się z tym absolutnie, ale szkoda, że profesor nie zaproponował w tym miejscu konkretnych rozwiązań. Studiowanie na polskiej uczelni, tym razem już nie tylko prywatnej, ale i tej najlepszej państwowej, to wkuwanie na pamięć, które jest potem sprawdzane przy pomocy egzaminu. Ponieważ „ilość dostępnej wiedzy uległa zwielokrotnieniu” opanowanie jej jest po prostu niemożliwe. Stąd konieczność radzenia sobie z „dostępem do pamięci zewnętrznej”. Tutaj jednak do niemożności przestawienia się na nowe myślenie, najbardziej przyczyniają się sami profesorowie. Doskonale pamiętam zajęcia ze wstępu do badań historycznych, na których wykładowca tłumaczył nam, że historyk to wcale niekoniecznie uczestnik „Wielkiej Gry” (był kiedyś taki teleturniej w polskiej TV – jak dotąd najmądrzejszy w jej historii), który zna na pamięć wszystkie szczegóły, ale to ktoś, kto potrafi te szczegóły znaleźć w źródłach i opracowaniach,  umie podejść do nich krytycznie i znaleźć między nimi logiczne powiązania. Wszystko pięknie. Kto w te słowa uwierzył, lub potraktował zbyt dosłownie, nie miał lekkiego życia na studiach, bo każdy, dosłownie każdy egzamin polegał na szczegółowym przepytaniu z podręczników i dodatkowych lektur. O ile w szkole średniej, historycy odpytywali z dat najbardziej istotnych, to uniwersyteccy wykładowcy czepiali się takich szczegółów, które często czytający o nich, uznawał za mało istotne. Chciałbym się mylić, ale obawiam się, że niewiele się pod tym względem zmieniło. Dopiero pisząc pracę magisterską po raz pierwszy miałem wrażenie, że robię coś naprawdę ciekawego i że naprawdę zgłębiam jakiś dział historii. Praca badawcza, szukanie i analizowanie źródeł dawała mi wiele satysfakcji, a przy tym poczucie, że coś naprawdę odkrywam i że jest to wiedza naprawdę moja i dla mnie, a nie na potrzeby zdania egzaminu.

            Od razu muszę jednak zastrzec, że nie jestem przeciwnikiem uczenia się rzeczy na pamięć. Zapamiętywanie danych ćwiczy mózg, a przy tym daje najszybszy dostęp do nich, w chwili, kiedy nie mamy dostępu do „wujka Google”. Człowiek o dużej erudycji jest szanowany w środowisku akademickim i nie tylko. Ale i tutaj metoda przyswajania tej wiedzy jest istotna. Jeżeli ma ona polegać na wkuciu książki na pamięć, po to tylko, żeby jej fragmenty wyrecytować na egzaminie, wiedza taka najczęściej szybko ulatuje zaraz po nim. Wiedza nabyta podczas prawdziwego studiowania, czyli analizy źródeł, krytycznego czytania opracowań, zasięgania informacji, gdzie tylko można, sprawia, że z taką wiedzą jesteśmy związani emocjonalnie, że jesteśmy gotowi za własne tezy dać się posiekać, co oznacza, że coś naprawdę wiemy i że wiemy, że to wiemy, a równocześnie też zdajemy sobie sprawę z tego jak wiele jeszcze nie wiemy. W tym całym paradoksie tkwi poczucie zakorzenienia w badanym zagadnieniu, utożsamienia się z nim.

            Pewien mój kolega, absolwent polonistyki, kiedy został dyrektorem ds. marketingu pewnej lokalnej gazety postanowił zrobić studia MBA. To, co go od pierwszej chwili zachwyciło, to była metoda pracy polegająca na nieustannych wyzwaniach w postaci problemów do rozwiązania. W dodatku wykładowcy podsuwali pewne metody działania w konkretnych sytuacjach. Generalnie wszystkie zajęcia polegały na tym, że student widział natychmiast sposób wykorzystania przekazywanej podczas nich wiedzy. Jak to ujął ów kolega „żaden z wykładanych przedmiotów nie zaczynał się od teorii Clausewitza na temat prowadzenia wojny”.

            Pewien mój kolega, nauczyciel pewnego języka, który jest jego językiem ojczystym, wszystkie swoje zajęcia rozpoczynał od wykładu na temat wymowy poszczególnych głosek odzwierciedlonych bądź pojedynczymi literami bądź ich kombinacjami. Ten kolega nie miał jednak przygotowania metodycznego, bo z wykształcenia jest matematykiem. Inny kolega, nauczyciel innego języka, ale z kolei wykwalifikowany akademicki wykładowca literatury, ucząc grupy początkujące tegoż języka, robi dokładnie to samo. Nikt im nie umiał wytłumaczyć, że to nie ma najmniejszego sensu, ponieważ tylko zniechęcają swoich studentów od pierwszych zajęć. W dodatku być może tylko największy kujon, wykonujący bezkrytycznie wszystkie polecenia nauczyciela, uczy się w ten sposób. Takich jest wśród uczących się może 1%. Pierwsze zajęcia muszą od razu pokazać uczniowi, że nauka języka to łatwa i fajna sprawa i że już po pierwszych kilku minutach już mogą się nim posługiwać, na poziomie „Cześć, jestem Darek, a jak ty się nazywasz?” Proste, przyjemne i dające dużo satysfakcji, a przy tym zachęcające do dalszej pracy. Zasad fonetyki uczymy zaś „po drodze”, przy okazji nauki konkretnych słów i zwrotów. Ale gdzie tam? Nikt im nie był w stanie tego wyperswadować. Wg nich najpierw trzeba wyłożyć wszystkie możliwe reguły, kazać się ich wykuć na pamięć, a dopiero potem próbować używać języka. W ten sposób zresztą rusycystka z liceum zniechęciła mnie do języka Puszkina, choć w podstawówce byłem z niego bardzo dobry. (Tak na marginesie, na tej samej zasadzie karatecy po roku, lub dłuższym okresie, uderzania w powietrze zaczynają być uczeni zastosowania pewnych ruchów w walce, podczas, gdy młodzi bokserzy po dwóch miesiącach są wystawiani do walki, i nierzadko się okazuje, że sobie już świetnie radzą).

            Profesor Jan Stanek ma rację, ale pytanie brzmi, kto ma tę sytuację zmienić. Nie zrobią tego studenci, ponieważ oni generalnie niewiele jeszcze rozumieją z całego systemu. Apel do nich, żeby sami z siebie robili więcej, nawet jeśli nikt tego od nich nie wymaga, to oczywiście wspaniała rzecz, ale, jak już nieraz pisałem, wymaga dużej dojrzałości studenta i poczucia autonomii. Niestety system na nic takiego nie pozwala, ponieważ każdy wykładowca chce, żeby student uczył się jego przedmiotu, z którego będzie potem przez tego wykładowcę przetestowany. Słabi studenci nie posiadają autonomii, a lepsi studenci są skutecznie z niej „leczeni”. Na to należy znaleźć metodę. Obawiam się jednak, że to wymagałoby przeprogramowania mózgów nie tylko studenckich, ale i profesorskich (pracownicy niższego szczebla nie mają na uczelni nic do gadania). Trzeba byłoby bowiem zachęcić studentów do samodzielnych badań, pomagać im w nich, sprawdzać ich wyniki, czytać prace studentów, a na to przecież nie ma czasu, ponieważ tych studentów jest za dużo. W końcu tu nie Oxford, że tutor ma góra trójkę studentów pod sobą. O wiele łatwiej jest podać informacje, a potem z nich przeegzaminować. Dlatego mamy to, co mamy, a spotkania rektorów z biznesmenami można porównać do osławionego „powoływania komisji do spraw…” znanego od czasów komuny i popularnego do dziś.  Gdyby uczelniom zależało na kontaktach z biznesem, nie potrzebowaliby do ich zorganizowania ministra. Może jednak na początek dobre i to.

środa, 25 kwietnia 2012

O "zaciskaniu zębów" i jego efektach


Różne cechy przypisuje się rodzajowi ludzkiemu jeśli chodzi o podejście do pracy. Są tacy, którzy twierdzą, że człowiek jest z natury leniwy, ale co jakiś czas można usłyszeć głosy, że ludzie bardzo chętnie robią coś konstruktywnego. W obydwu tych twierdzeniach jest dużo prawdy, jeżeli odrzucimy warstwę metaforyczno-stylistyczną i przyjrzymy się problemowi bliżej.

To, co zwykliśmy nazywać lenistwem, może oznaczać kilka całkiem różnych od siebie zjawisk. Brak działania, czyli brak jego podejmowania, może się brać z ekonomiki organizmu, który wysyła do mózgu sygnał „nie męcz się”, albo „nie stresuj się”, bo może mieć przecież równie dobrze podłoże lękowe. Podjęcie działania naraża nas często na krytykę, która nie jest niczym przyjemnym. Te powyższe przyczyny często pozostają nieuświadomione i stanowią źródło frustracji samego „lenia”, który sam nie wie dlaczego czegoś nie robi, albo dlaczego nie wkłada w swoją robotę maksymalnego wysiłku.  Ludzie mogą się oczywiście powstrzymywać od wysiłku również w wyniku świadomej kalkulacji.
Inne mogą być przyczyny wstrzymywania się od pracy fizycznej, a inne od np. przygotowania się do egzaminu.

Z drugiej strony jako gatunek cechujemy się małpią ciekawością i tak naprawdę bardzo chętnie się uczymy i poznajemy rzeczy nowe. W dodatku wielu z nas ma również skłonność do popisywania się i bardzo chętnie podejmuje twórczy wysiłek, żeby „dobrze wypaść” w oczach otoczenia. Niektórzy z kolei czują wewnętrzną potrzebę działania, które daje im poczucie spełnienia.

Dlaczego jednak tak wielu z nas odczuwa głębokie nieszczęście wybierając się do pracy, lub w ogóle podejmując jakikolwiek wysiłek? Najbardziej prawdopodobną przyczyną jest nieadekwatność czynności do wykonania z zainteresowaniami tego, który ma ją wykonać. Tutaj jednak trafiamy na odwieczny problem edukacyjny – czy możemy wszystkim zaufać na tyle, żeby uwierzyć w ich szczerą chęć do działania. Nie ma się co oszukiwać, tysiące z nas, gdyby nie było popychanych przez jakieś nieprzyjemne bodźce, prawdopodobnie oddawałyby się dość nieskomplikowanym przyjemnościom, niczym proletariusze rzymscy, którzy domagali się darmowego zboża, oliwy i widowisk cyrkowych. Co gorsza, dostawali je, prowadziło do tym większej demoralizacji tych warstw. Stąd śmieszne były próby pozbycia się ich z miasta poprzez nadanie im działek ziemi uprawnej. Ci ludzie nie nadawali się do żadnej pracy, a tym bardziej do tak ciężkiej, jak rolnictwo.

W starożytności oficjalnie, a do dziś w niektórych rejonach świata nieoficjalnie, lub w formie zawoalowanej, problem skłonności ludzkiego organizmu do oszczędzania się załatwiano przy pomocy zmuszania jednych do ciężkiej i nudnej pracy, bez wyników której niestety trudno się obejść, żeby inni mogli się oddać albo słodkiemu nieróbstwu tudzież rozrywkom, albo zaspokajaniu pędu ku tworzeniu. Karol Marks wierzył, że wszystkich nas cechuje ten ostatni, dlatego w idealnym społeczeństwie komunistycznym, nikt do pracy zmuszany nie będzie, a my sami z własnej nieprzymuszonej woli do roboty będziemy się garnąć, bo taka jest przecież nasza natura – tworzenie i zmienianie oblicza ziemi (całej, nie tylko „tej”) jest jej immanentną częścią.

Może więc naiwnością jest wierzyć, że kiedy pozwolimy ludziom robić, to co chcą, to będą się wyżywać w działalności twórczej. Nawet jeśli by tak było, to kto chciałby się realizować przy np. sprzątaniu ulic? Ktoś niewdzięczne i nieprzyjemne roboty musi wykonywać i nie ma co liczyć na to, że będzie to robił z radością i pasją.

Entuzjazm wobec danej pracy też zresztą nie jest dany raz na zawsze. Wielu z nas mogło zaobserwować czy to u siebie czy w swoim otoczeniu efekt wypalenia. Ponieważ jednak trzeba jakoś żyć, większość z nas zaciska zęby i dalej wykonuje swoją pracę, mimo, że nie daje ona żadnej satysfakcji. Po okresie „zaciśnięcia zębów” ta ostatnia może jednak powrócić. Stąd tak ważne jest wykształcenie umiejętności w trybie „przetrwania”, kiedy naturalny entuzjazm przygasł.

Gorzej jednak, jeżeli dana praca zaczyna nam się kojarzyć wyłącznie z trybem „przetrwania”, czyli z permanentnym stanem zaciśniętych zębów. Istnieją ludzie, którzy wprost przyznają się do poglądu, że praca jest od zarabiania pieniędzy, a nie od samorealizacji. Jest to typ niewolników-wiecznych męczenników, którzy sami są wiecznie nieszczęśliwi acz pogodzeni z losem, i emanują swoim pesymizmem na całe swoje otoczenie, wysyłając do szkoły z góry zrezygnowane dzieci.

Polski system oświatowy wydaje się mieć bardzo pozytywny plan wszechstronnego wykształcenia młodych ludzi na wysokim poziomie, podczas gdy rezultat jest najczęściej opłakany. Tu już nie chodzi tylko o to, że nawet przyswojona na potrzeby testów wiedza szybko wyparowuje z głów młodych ludzi, ale również i o to, że powoduje frustracje. Frustracja prowadzi do stresu i zniechęcenia. Ale uwaga! Nie każdy stres jest zły, bo tak naprawdę bez stresu nie ma sukcesu! Każda nowa sytuacja nas stresuje, ale pokonanie przeszkody prowadzi do przezwyciężenia stresu i wejścia na wyższy poziom wiedzy lub umiejętności. Stres wywołany przez frustrację, nie jest w żadnym wypadku stymulujący ani twórczy z samej swojej przyczyny. Frustracja wszak to dyskomfort psychiczny spowodowany niemożnością osiągnięcia założonego celu. Jeżeli ktoś z chęcią pomagałby sąsiadowi przy naprawie motocykla, a tymczasem nauczyciel biologii goni go do poznawania budowy pantofelka, a przy tym z sytuacją tą nic nie można zrobić, bo szkoła jest obowiązkowa, a naprawa motocykla sąsiada niekoniecznie, rodzi się frustracja. Obowiązek uczenia się wielu tak odległych od siebie przedmiotów ma w sobie wewnętrzny błąd. Jedyne, co każe mi jednak bronić takiego systemu jest problem mało sprecyzowanych zainteresowań młodych ludzi, którym należy dać szansę zapoznania się ze wszystkim po trochu, żeby wiedzieli z czego mogą wybierać.

Od lat 70. ubiegłego stulecia w polskim systemie kształcenia zawodowego zaznaczyła się tendencja dążąca od osiągnięcia tytułu akademickiego w celu uzyskania uprawnień zawodowych. Mamy więc magistrów pielęgniarstwa, tudzież każdy nauczyciel, nawet w szkole podstawowej również musi się legitymować tytułem – licencjata, ale lepiej magistra. Pytanie jednak brzmi, czy studia magisterskie tak naprawdę przyczyniają się w jakimkolwiek stopniu do podniesienia kwalifikacji do wykonywania danego konkretnego zawodu?

Od wielu już lat np. przy nauczaniu języka angielskiego literatura piękna w tym języku jest traktowana marginalnie. Stawia się raczej na codzienną komunikację i na aspekty praktyczne. Czy to dobrze, czy źle, to jest temat na osobną dyskusję. Obecna praktyka jest jednak taka, że nikt nie wymaga czytania Dickensa czy Hemingwaya w oryginale. Może przejść przez cały kurs języka angielskiego przez wszystkie szczeble szkoły, można nawet zdać egzamin Cambridge Proficiency in English, nie przeczytawszy fragmentu literatury pięknej. Teoretycznie jest to całkiem do wyobrażenia.

Żaden nauczyciel nie robi nawet z najzdolniejszymi uczniami szkoły średniej elementów gramatyki opisowej. Wystarczy, że te elementy gramatyki preskryptywnej, jaką się przemyca w podręcznikach szkolnych, przyprawia młodzież o mdłości.
Wniosek z tego jest jeden, żeby być dobrym nauczycielem języka obcego, należy przede wszystkim dobrze znać ten język, zaś jedyny przedmiot oprócz praktycznego kształcenia języka, który jest niezwykle w tym zawodzie potrzebny, to metodyka nauczania. Koniec kropka. Oczywiście nauczyciel powinien się cechować szerokimi horyzontami, wiedzą ogólną, świadomością kulturową, w tym znajomością literatury, oraz świadomością lingwistyczną, w tym znajomością gramatyki opisowej, ale w pracy te wszystkie „ozdobniki” mogą mu się nigdy nie przydać. Chyba, że raz na 20 lat trafi się jakiś ambitny uczeń, który naprawdę będzie zainteresowany zagadnieniami wybitnie akademickimi.

Nie piszę o tym z pozycji oszołoma-reformatora, który chciałby te wszystkie wspomniane przedmioty wyrzucić z programu studiów filologicznych, ale z pozycji trzeźwego obserwatora rzeczywistości, która jest niestety odmienna od najszlachetniejszy i najambitniejszych założeń.

Problem bowiem w tym, że z uniwersytetów zrobiono szkoły zawodowe, a obecna pani minister wyraźnie idzie w kierunku pogłębienia tej tendencji, podczas gdy już w latach 70. XX wieku zlikwidowano np. licea pedagogiczne. Były to pięcioletnie szkoły średnie, które po prostu przygotowywały zawodowych nauczycieli. Nie naukowców, nie ambitnych badaczy, ale po prostu nauczycieli szkolnych. Taką samą rolę spełniały również SNy, czyli pomaturalne Studia Nauczycielskie.

Jestem wielkim zwolennikiem samorozwoju i poszerzania horyzontów wśród przedstawicieli wszystkich grup zawodowych, ale to musi być wynik autentycznej pasji i chęci do tego typu działań. Zmuszanie nauczyciela z licencjatem do robienia studiów magisterskich to idea, której założenie wydaje się logiczne – niechże ten nauczyciel nie będzie jakim niedoukiem, niechże się dalej kształci. Trzeba jednak spojrzeć prawdzie w oczy – dla jakości pracy studia te nie mają żadnego znaczenie. Studia magisterskie niejako muszą być zorientowane bardziej akademicko niż zawodowo, skoro najważniejszym ich celem jest przeprowadzenie pracy badawczej, opisanie jej w formie pracy magisterskiej i jej obronie. Na jakość kształcenia dzieci nie ma to żadnego wpływu. Ha! Często taki nauczyciel w średnim wieku zapędzony z powrotem na studia, zaniedbuje swoje obowiązki dydaktyczne, bo przecież musi studiować.

Nieco inaczej jest, kiedy doświadczony nauczyciel odczuwa potrzebę z jednej strony poznania nowych, skuteczniejszych metod nauczania, a przy tym sam ma dużo do powiedzenia na ten temat jako praktyk. Studia magisterskie ze specjalnością metodyczną, ale do której się podchodzi jako do czegoś, co się naprawdę twórczo wykorzysta, a nie tylko „zaliczy” na egzaminie w celu uzyskania upragnionego papierka, mają sens.

Nie chcę być źle zrozumiany – jak najbardziej uważam, że jeżeli ktoś z własnej nieprzymuszonej woli chce zgłębić swoją wiedzę na temat literatury, kultury czy też etymologii języka docelowego, to jest to wspaniałe i ktoś taki zasługuje na wszelkie wsparcie. Jeżeli ktoś taki w dodatku znalazłby sposób wykorzystania tej wiedzy w swojej praktyce zawodowej, mój szacunek byłby tym większy.

Problem polega jednak na tym, że wielu studentów mnogość przedmiotów do zaliczenia nie traktuje ani jako elementu przyczyniającego się do autentycznego podniesienie kwalifikacji zawodowych, ani nawet jako czynników własnego samorozwoju. Traktują je bowiem jako zło konieczne, które odrywa ich od rzeczy dla nich istotnych. Czy to, co jest dla nich istotne, faktycznie takie powinno być, to znowu temat na osobną dyskusję, ale fakt jest taki, zjawisko alienacji nauki (w znaczeniu nabywania wiedzy), towarzyszy Polakom od pierwszych lat szkoły podstawowej do ostatnich lat studiów. 

"Z niewolnika nie ma pracownika", jak to kiedyś usłyszałem od starszej koleżanki-nauczycielki i absolutnie się z tym zgadzam. W życiu każdego człowieka musi nastąpić taki moment, w którym będzie mógł się rozwijać i przyswajać wiedzę, która stanie się integralną częścią jego osobowości, a nie "obcym ciałem" do najszybszego usunięcia z własnego organizmu. Jeżeli taki moment nie następuje nigdy, efektem jest społeczeństwo ludzi nie tylko o niskim poziomie wiedzy ale w dodatku głęboko nieszczęśliwych.

wtorek, 24 kwietnia 2012

Odmiany języka, czyli o braku profesora Higginsa w polskiej literaturze


George Bernard Shaw czyniąc jednym z głównych bohaterów swojego „Pigmaliona” profesora Higginsa, specjalistę od regionalnych dialektów i gwar środowiskowych, zwrócił uwagę na niezwykle ciekawe zjawisko występowania szeregu odmian teoretycznie tego samego języka. To, że ten skądinąd bardzo źle wychowany człowiek, znał wręcz „odcienie” różnych gwar z dokładnością do kwartału ulic, to być może przesada, natomiast jego lekcje dawane prostej kwiaciarce mające na celu wykorzenienie gwary klasy robotniczej Londynu i zastąpienie jej językiem klas wyższych, nie jest wcale takim literackim wymysłem.

Wielka Brytania, a przede wszystkim Anglia, to kraj, gdzie nadal odpowiednie pochodzenie społeczne otwiera lub zamyka drogę do kariery. Pocieszające jest jednak, że jego rozpoznawanie nie odbywa się na zasadzie głębokiego wywiadu środowiskowego. Jednym z cech mówiących o klasie człowieka, jest jego język. Jeżeli ktoś mówi z wyraźnym akcentem z Yorkshire, to być może zostanie prezenterem lokalnych wiadomości, celowo nadawanych w dialekcie, ale z pewnością nie zrobi kariery w centrum BBC.

Oczywiście rzeczywistość się zmienia, i z pewnością więcej stanowisk jest otwartych dla ludzi mówiących różnymi dialektami, ale język, jakim ktoś się posługuje, jest nadal wyróżnikiem, po którym niestety jest się ocenianym. Od dziesięcioleci radzono sobie z tym problemem przy pomocy szkół. Pierwsza rzecz, jaką pamięta np. syn bogatego przemysłowca z północy, kiedy został przyjęty do Eton, to trening mający na celu zmianę jego nawyków językowych. Młodzież z klas niższych, która dzięki zdolnościom i pracowitości dostaje stypendia i studiuje na czołowych uniwersytetach, po ich ukończeniu mówi zupełnie innym językiem niż rodzice.

Taka to jest ta Anglia, chciałoby się powiedzieć, jakbyśmy chcieli przez to powiedzieć „na szczęście u nas jest inaczej”. Pojawia się jednak natrętne pytanie „Czyżby?” Przecież u nas również jeszcze niedawno można było poznać człowieka wykształconego po tym, że posługiwał się literacką polszczyzną niezależnie czy jego rodzice byli bogatymi i wykształconymi mieszczanami, czy robotnikami. Człowiek po uniwersytecie, ba, często po prostu po maturze, za swój obowiązek poczytywał sobie posługiwać się literacką wersją języka polskiego.

To, że dzisiaj spotkamy nauczyciela, który robi błędy językowe wynikające z zakorzenionego dialektu regionalnego, może się oczywiście brać ze świadomego zamiłowania do tegoż, ale częściej jednak z braku chęci podjęcia wysiłku wyćwiczenia form standardowych.

O ile w Anglii niedościgłym standardem była przez lata tzw. RP (received pronunciation), czyli wymowa „nabyta” (poprzez ćwiczenia w elitarnych szkołach), której rolę potem przejął BBC English, czyli język radia i telewizji, w Polsce do ustalenia standardu przede wszystkim przyczyniła się telewizja, ponieważ wcześniej nawet wśród kadry profesorskiej Warszawy, Krakowa, Lwowa czy Poznania zdarzały się różnice regionalne.

Stara anegdota mówi o pewnym krakowskim nauczycielu, który przeniósł się do Warszawy. Kiedy podczas lekcji zdziwił się, kto na jego biurku zostawił „te prochy”, warszawscy uczniowie wybuchnęli śmiechem i zaczęli profesora prosić, żeby był ostrożny, bo mogą wybuchnąć. Tymczasem chodziło po prostu o śmieci.

Krakowianie, łącznie z tymi wykształconymi, aby coś ugotować muszą „zaświecić” gaz, podczas gdy w innych regionach się go zapala. Jedną z różnic regionalnych są formy czasownika „patrzeć”. U jednego pisarza będzie to „patrzał”, a u innego „patrzył”. O ile nie nastąpiły jakieś zmiany, o których nie wiem, obie formy są jak najbardziej poprawne i należą do literackiej polszczyzny.

W historii literatury polskiej występują pisarze starający się pisać swoim regionalnym dialektem. Niestety ten niewątpliwie ciekawy zabieg sprawia, że ich odbiór zamyka się do dość wąskiego grona miłośników danego regionu, bo nawet niekoniecznie jego mieszkańców. Ci ostatni bowiem mogą i tak woleć książki pisane standardowym językiem literackim.

Pielęgnowanie dialektów jest wg mnie piękną sprawą, ponieważ w jakiś sposób pozwala nam na romantyczną podróż w czasie. Lubię np. słuchać ludzi, którzy mówią nie tylko z białostockim zaśpiewem, ale używają charakterystycznego dla regionu słownictwa. Niestety jest ich coraz mniej. Z drugiej strony nie ma co rozdzierać szat. Język nie jest po to, żeby jakimś sentymentalnym miłośnikom kultury lokalnej sprawiać przyjemność, ale żeby służył porozumiewaniu się między ludźmi. Jeżeli oni zechcą porozumiewać się inaczej niż sto lat temu, to nikt nie może im tego zabronić.

Ponieważ od dziecka miałem do czynienia z gwarą łódzką, którą przez wiele lat uważałem za najbardziej prawidłową formę polszczyzny, i kielecką z okolic Sandomierza, od zawsze zdawałem sobie sprawę, że w różnych regionach Polski ludzie używają nieco innego słownictwa, mówią z innym akcentem, pewne głoski wymawiają inaczej. Dwóch braci mojej mamy osiedliło się na Śląsku, a jeden w Beskidzie Wyspowym. W związku z tym odwiedzając ich rodziny miałem okazję przysłuchać się, a nawet nieco nauczyć odmian polszczyzny, jakimi się posługiwali mieszkańcy tych ziem.

Szkoda mi tylko, że ta różnorodność gwar nie znajduje wystarczającego odzwierciedlenia w literaturze polskiej, bo choć od czasu do czasu ten czy inny scenarzysta seriali telewizyjnych wprowadza postać jakiegoś Ślązaka czy górala, to już trudno o dialekt kielecki, lubelski, czy kurpiowski. Żałuję też, że w literaturze polskiej nie pojawiła się postać podobna do profesora Higginsa, jakiegoś znawcy wszystkich polskich gwar i dialektów.

Tymczasem mam zagadkę dla Czytelników mojego bloga. Z jakiego regionu pochodzą następujące zwroty i co one znaczą w literackiej polszczyźnie:

gunno dziopa
gunny chodok

Podpowiem, że region ten został wymieniony w powyższym wpisie.

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Protest historyków z UJ a sposób naboru na historię, czyli o co chodzi Pawłowi Wrońskiemu


Kilka z moich studentek wróciło z zagranicznych uczelni, na których spędziły jeden lub dwa semestry. Lubię z nimi rozmawiać, ponieważ bardzo mnie cieszy ich entuzjazm wobec zagranicznego systemu studiowania, oraz zwiększona samoocena, co sprawia, że robią wrażenie jakby bardziej dojrzałych.

Jednej z takich studentek zadałem do napisania esej, w którym porównałaby formy studiowania w Polsce i na uczelni amerykańskiej. Na „Erasmusie” była co prawda w stolicy Bułgarii, ale za to był to Uniwersytet Amerykański. W ciągu semestru miała 5 przedmiotów do zaliczenia, z czego wiodącym była literatura amerykańska. Zajęcia z każdego przedmiotu odbywały się 2 razy w tygodniu. Ale akurat nie te zagadnienia poruszyła w swoim eseju. Jedno zdanie uderzyło mnie swoją niezwykłą prostotą ale i zarazem utrafieniem w sedno. Otóż studia polegały na tym, że się czyta jakiś tekst, a potem się o nim pisze. Czyta i pisze, czyta i pisze. Oczywiście na zajęciach się szereg zagadnień dyskutuje, w czasie wykładu prowadzący może wymagać czynnego udziału studentów, którzy są zachęcani do zadawania pytań, ale mogą też sami zostać o coś spytani, ale to, co podstawa studiowania to czytanie i pisanie.

Pisanie odgrywa w procesie przyswajania wiedzy ogromną rolę, czego nasi nauczyciele akademiccy zdają się w ogóle nie rozumieć. Mam swoją nieśmiałą teorię na ten temat – nasi naukowcy sami nie umieją pisać (oczywiście nie wszyscy), prac pisemnych sprawdzać by im się nie chciało, a więc najlepiej wiedzę egzekwować przy pomocy bądź to egzaminu ustnego bądź testu (żeby się łatwiej sprawdzało, najlepszy jest tutaj test wyboru).

Absolwent anglosaskiej uczelni powinien sobie poradzić z każdym przedmiotem (zastrzegam, że mam na myśli przedmioty humanistyczno-społeczne, ale nie tylko), ponieważ wie, że trzeba trochę poczytać, żeby się na jakiś temat wypowiadać, ale po przeczytaniu odpowiedniej liczby tekstów, nie boi się na ich temat wypowiedzieć. Jeżeli taki student napisał większość własnych tekstów na tematy historyczne, to oznacza, że się wyspecjalizował w historii i można go nazwać historykiem. Jeżeli pisał więcej na tematy ekonomiczne, staje się ekspertem od ekonomii. Kiedy Polak sobie to uświadomi, może doznać szoku, że mechanizm jest aż tak prosty.

Człowiek, który poszedł do pracy wymagającej przetwarzania tekstów, a w rzeczywistości większość stanowisk, które zwykliśmy nazywać „umysłowymi” na tym polega, powinien być w stanie po odpowiednim etapie czytania, zostać ekspertem w swojej nowej dziedzinie. Ponieważ praca na jednym stanowisku, np. dyrektora firmy sprzedającej pralki, nie wymaga znajomości wszystkich książek, jakie napisano na świecie na tematy ekonomiczne, czy też dotyczących elektroniki i sprzętu AGD, wystarczą pozycje, które są bezpośrednio związane z bieżącą działalnością firmy. Oczywiście niezwykle ważna jest tutaj kwestia osobowości, charakteru, energii, umiejętności interpersonalnych itd. itp. Jeżeli chodzi o konkretną wiedzę, człowiek po treningu polegającym na czytaniu i pisaniu, powinien sobie poradzić bez problemu.

Wiem, że się powtarzam, bo niedawno o pisałem o tych sprawach. Do dzisiejszego wpisu sprowokował mnie jednak artykuł  http://wyborcza.pl/1,75968,11583068,Chodzi_o_historie_czy_o_historykow.html .

Teoretycznie autor ma rację, wskazując na pewną schizofrenię uczonych z najstarszej polskiej uczelni, którzy z jednej strony protestują przeciwko zmianom w programie nauczania historii w szkołach średnich, a z drugiej przyjmują na studia historyczne kandydatów, którzy na maturze wcale niekoniecznie zdawali historię.

Myślę, że tutaj Paweł Wroński nie do końca ma rację. Owszem, tłumaczenie, że nie wolno obcinać godzin historii, czy rezygnować z niej w ostatnich latach liceum, bo potem przychodzą na studia historyczne ludzie, którzy o historii pojęcia nie mają, faktycznie nie jest zbyt spójne. Istota problemu, jak mi się wydaje, leży jednak zupełnie gdzie indziej.

Jako społeczeństwo demokratyczne, które takim chce pozostać, powinniśmy dokładać wszelkich starań, żeby wszyscy obywatele, jako elektorzy, a więc ci, którzy mają realny wpływ na polityczną strukturę Sejmu, Senatu, a przez to rządu, byli ludźmi świadomymi rzeczywistości politycznej, w jakiej się obracamy. Dlatego wiedza historyczna, zwłaszcza dotycząca historii najnowszej, powinna być znana jeśli już nie każdemu Polakowi, to przynajmniej takiemu, którego nazwiemy człowiekiem wykształconym. Stąd konieczność pełnego kursu historii w szkole średniej. Ja oczywiście nie jestem na tyle naiwny, żeby wierzyć, że większa liczba lekcji historii faktycznie doprowadzi do podniesienia poziomu wiedzy historycznej wśród młodych obywateli. Wiele bowiem zależy od prowadzących ten przedmiot nauczycieli, a także od osobistych zainteresowań uczniów. Jeżeli kogoś za nic historia nie interesuje, to historia do ostatniej klasy liceum też niewiele wniesie. Niemniej takie pesymistyczne założenie nie powinno skłaniać nas do rezygnacji z próby uczynienia z młodych ludzi świadomych otaczającej ich rzeczywistości obywateli. Amerykanie nawet na pierwszych dwóch latach uniwersytetu/college’u narzucają obowiązkowe zajęcia z angielskiego i matematyki. Osobiście uważam, że historia i wychowanie obywatelskie odgrywają w życiu społecznym o wiele ważniejszą rolę od matematyki.

Przyjmowanie na studia to sprawa zupełnie inna. Jeżeli ktoś na maturze świetnie zdał rozszerzoną wersją egzaminu z języka polskiego, czy filozofii, to pokazał, że poradzi sobie z każdym przedmiotem humanistycznym. Jeżeli na pierwszym roku studiów zacznie czytać w większym wymiarze teksty na tematy historyczne, a gdyby jeszcze ktoś mu kazał na te tematy regularnie pisać, to ktoś taki może bez problemu zostać historykiem.

Paweł Wroński postawił więc problem w krzywym zwierciadle z jawną intencją ośmieszenia historyków z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Niestety pomieszał dwie zupełnie inne sprawy, ale ponieważ zrobił to w sposób dość sprawny technicznie (chodzi mi o technikę pisania artykułów), może zmanipulować czytelnika. Pytanie jednak polega na tym, po co Paweł Wroński to robi. Czy chce ośmieszyć ideę nauczania historii w szkole średniej w pełnym wymiarze do ostatniej klasy? Czy zależy mu, żeby na krakowską historię dostawali się absolwenci szkół średnich, którzy zdawali z tego przedmiotu maturę? Czy może chodzi o to, żeby pokazać, że wykładowcy UJ cierpią na rozdwojenie jaźni? Tytuł artykułu sugeruje, że historycy broniąc historii w szkole w rzeczywistości bronią jedynie swoich posad, a to już jest zarzut dość nieelegancki (taki eufemizm), choć oczywiście takiego głębokiego podłoża intencji historyków wykluczyć do końca nie możemy.

Jakiekolwiek intencje przyświecały autorowi artykułu przy jego pisaniu, każda uczelnia ma prawo przyjmować na studia kogo zechce, zaś fakt, że obywatele Polski powinni bardzo dobrze znać historię, to zupełnie inny problem.

niedziela, 22 kwietnia 2012

O przyjemnym temacie, który nie do końca cieszy


Podczas wakacji w Rzymie dopiero trzeciego dnia do mnie dotarło, co oczywiście nie świadczy zbyt dobrze o mojej bystrości umysłu, że w restauracjach, trattoriach i osteriach panuje jedna zasada – jeżeli przy stoliku czeka na posiłek większa liczba osób, to jest on przynoszony dokładnie o tej samej porze. Oznacza to, że nie występuje takie zjawisko, że oto jeden z gości już spożywa swoją potrawę, póki ciepła, a inni na swoje dopiero czekają. Nie ma też czegoś takiego, że ktoś czeka na innych, a jego danie mu stygnie. Oczywiście na pewno czeka się na potrawę wymagającą najdłuższego przygotowania, ale wszystkie wjeżdżają na stół w tym samym czasie.

Oglądając liczne programy kulinarne (haha, wielbiciele stereotypizacji ról mogą być nieco zaskoczeni, że to robię, ale ja w odróżnieniu od swojej żony uwielbiam gotować i pasjonuję się programami kulinarnymi), nie mogę nie dojść do wniosku, że naprawdę najlepszą kuchnią świata jest kuchnia francuska. Moje własne doświadczenie z Paryża trwało zbyt krótko, żeby się wypowiadać, choć wówczas już zauważyłem, że każda, ale to dosłownie każda, nawet najtańsza knajpka na małej uliczce potrafi zaoferować coś naprawdę wyjątkowego – bardzo smacznego i zaskakującego zarazem, to jednak liczne programy podróżniczo-kulinarne na kanałach Discovery Travel i Travel Channel utwierdzają mnie w przekonaniu, że Francuzi kuchnię czują, żyją nią i są naprawdę w niej rewelacyjni. Prowincjonalne restauracyjki czy też maleńkie lokale gastronomiczne w „zakazanych” dzielnicach Paryża, mają doskonałych kucharzy, którzy potrawy przygotowują z ogromną starannością o jakość i smak. Czasami nie mogę wyjść z podziwu, kiedy Anthony Bourdain smakuje kulinarną perełkę młodego kucharza z jakiejś restauracyjki w starej kamienicy na wąskiej uliczce przedmieść Paryża, i dochodzi do wniosku, że taka to a taka potrawa mogłaby być serwowana za ogromne pieniądze w najdroższych restauracjach z maksymalną liczbą gwiazdek Michelina.

Kiedy przypominam sobie liczne rozczarowania, jakich doznałem w Polsce, kiedy to wchodząc do na pozór eleganckiej restauracji, po odżałowaniu niebagatelnej sumy, żeby tylko zaznać odrobiny rozkoszy podniebienia, trafiałem na smaki tak banalne, że odechciewało się podejmować kolejne próby gastronomiczne w naszym kraju, oraz kiedy oglądam zmagania pani Magdy Gessler z potworną kombinacją ignorancji, arogancji i niewyobrażalnej nieudolności, nie mogę się oprzeć bardzo pesymistycznym wnioskom.

Nie znamy się na kuchni, nie zależy nam na dobrym jedzeniu, zaś ludzie, którzy się zabierają do prowadzenia działalności gastronomicznej, nie mają o tym zielonego pojęcia. Oczywiście zdarzają się wyjątki, ale właśnie – są to wyjątki. W Paryżu wystarczy wejść dosłownie do pierwszej lepszej garkuchni, żeby zjeść coś dobrego, podczas, gdy w największych miastach Polski z pochodnią trzeba szukać czegoś, co nas pozytywnie zaskoczy jakością i smakiem.

Można narzekać na brak czegoś, co nazywam kultem, a przez to również kulturą wysokiej jakości, ale to jeszcze bym jakoś zrozumiał, albo przynajmniej próbował wytłumaczyć. Rzecz jednak w tym, że dobre jedzenie nie wydaje się naszą narodową pasją, a stąd prawdziwych miłośników własnego kunsztu kulinarnego jest u nas naprawdę mało. Bez tego jednak, czyli bez pasji i radości ze spożywania smacznego posiłku, o wysokiej jakości nie ma co marzyć. Na siłę można stworzyć rzeczy dobre. Rzeczy wspaniałe muszą wypływać z głębi duszy. Ale tej głębi najwyraźniej u nas brak.

Nie popadajmy jednak w pesymizm. Spróbujmy może metody małych kroków. Zanim pani Magda Gessler przeprowadzi swoje „kuchenne rewolucje” w całej Polsce, może ktoś zasugeruje wszystkim polskim restauratorom, żeby nauczyli się i żeby nauczyli swój personel, że posiłki powinno się serwować równocześnie wszystkim gościom przy jednym stoliku. Może ktoś by się postarał, żeby przynajmniej ich w ogóle powiadomić, że w zagranicznych lokalach gastronomicznych taki zwyczaj panuje. Obawiam się bowiem, że jego brak w Polsce bierze się z tego prostego faktu, że nikt o nim nie wie, a więc nawet nie wie, że do takiego ideału można dążyć.

Jeżeli ktoś zna restaurację w Polsce, gdzie wydaje się posiłki dla gości jednego stolika w tym samym momencie, będę bardzo wdzięczny za podanie jej namiarów. Chyba należy jej personelowi zrobić należną mu reklamę!

piątek, 20 kwietnia 2012

Szwedzki totalitaryzm a Konwencja


No i masz babo placek!
Rozpoczynam tym kolokwialnym powiedzonkiem, ponieważ po przeczytaniu artykułu na temat „walki ze stereotypizacją płci” w Szwecji, opadła mi szczęka i ogarnęło lekkie przerażenie.

Zacznę może od tego, że moja wyrażana kiedyś na tym blogu wątpliwość co do wspólnoty celów feministek z germańskiego kręgu językowego i feministek słowiańskich, nabrała w świetle artykułu z „Wysokich Obcasów” ( http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,114757,11575426,Ani_on_ani_ona__Wyzwolenie_od_plci_paradoksalnie_ogranicza.html?startsz=x%3Futm_source%3Dfacebook.com&utm_campaign=FB_Wysokie_Obcasy&utm_medium=SM&as=1 ) głębszego wymiaru. Nie jest to, jak sugerowała moja koleżanka Sylwia, wcale kwestia językowa (że niby w j. angielskim praktycznie rzeczowniki nie mają formy wskazującej na płeć), podczas, gdy języki słowiańskie bardzo dobrze sobie radzą z rozróżnianiem rodzaju męskiego i żeńskiego, a przy tym są na tyle „produktywne”, tzn. mają takie możliwości dodawania rozmaitych sufiksów, że bez problemu możemy używać takich słów jak biolożka, psycholożka, profesorka, ministra itd. Trzeba tu jednak powiedzieć wprost: tutaj chodzi o podkreślenie kobiecości, wyeksponowanie odrębności płci. Tymczasem tendencja zachodnia jest zupełnie odmienna – tam chodzi o stworzenie społeczeństwa uniseksów.

Różnice płci to biologiczny fakt i jest to konsekwencja mechanizmu powielania się genów, czy to nam się podoba czy nie. W komentarzu do swojego poprzedniego wpisu napisałem, w kontekście homoseksualistów, że społeczeństwo nie powinno ich zmuszać do odgrywania ról, których oni odgrywać nie chcą. Chodzi tutaj o podstawowe prawo człowieka do wolności.
To, co się dzieje w Szwecji z wolnością nie ma nic wspólnego, ponieważ tam przeprowadza się eksperyment, niczym z horroru, transformacji ludzi w jakieś nijakie istoty rzekomo w imię powszechnego szczęścia, ale podobnie jak wtłaczanie geja w rolę męża i ojca przyczynia się do jego pogłębiającej się frustracji, tak samo pozbawianie heteroseksualnego mężczyzny, czy heteroseksualnej kobiety prawa do wyrażania swojej seksualności w imię budowania jakiegoś społeczeństwa zglajszachtowanych antropomorficznych, ale równocześnie płciowo amorficznych istot, to eksperyment godny jakiegoś makabrycznego „szalonego naukowca” ze starych filmów sf.

Gen chce się powielać. Jedyną znaną naturalną metodą jest stosunek płciowy między kobietą a mężczyzną. Różne role przyjęte przez przedstawicieli różnych płci to są elementy „tańca godowego” znanego z rytuałów seksualnych niektórych ptaków. Natury nie da się oszukać żadnym urzędniczym dekretem, ani żadną polityką. Niemożność realizacji swoich naturalnych potrzeb prowadzi do stresów, frustracji i nerwic. Przez wieki religie tłamsiły pewne zachowania seksualne, przyczyniając się do ludzkich nieszczęść. Skandynawskie eksperymenty to nic innego, jak taki sam totalitaryzm à rebours.

Ludzi, jako ludzi należy traktować tak samo! Co do tego nie ma żadnych wątpliwości. W imię tej wartości jednak trzeba szanować ich odmienność. Wartością jest bowiem tolerancja dla odmienności, a nie brutalna niwelacja tychże. To co robią Szwedzi opisywanym dzieciom, to zbrodnia gorsza od bolszewickich urawniłowek. Natomiast autorka myli się pisząc, że „Może na drodze do prawdziwie równego, nie wykluczającego nikogo ze względu na inność społeczeństwa, trzeba popełnić kilka błędów, może czasem przesadzić?” W tak delikatnych sprawach ani trochę nie wolno przesadzić i nie wolno popełnić żadnego błędu. Takie bowiem kretyńskie błędy prowadzą do, jak się w świetle tego szwedzkiego eksperymentu wydaje, uzasadnionych obaw, że Konwencja chroniąca kobiety przed przemocą, a zwłaszcza jej punkt 12., może faktycznie otwierać drogę do urzędniczo-politycznych eksperymentów wprowadzających totalitarny gwałt na naturze ludzkiej. Nie warto „czasami przesadzić”, bo przez taką przesadę ludzie boją się zaakceptować słuszną ideę zawartą w Konwencji Rady Europy.

środa, 18 kwietnia 2012

Tradycja kontra konwencja, czyli albo gonisz babę do kuchni, albo nie kochasz Polski i jej tradycji


Jednym z aspektów Unii Europejskiej, który mnie drażni, jest panująca we władzach tej instytucji wszechogarniająca wiara, że jeżeli jest jakiś problem, to napiszemy dyrektywę, żeby już tego problemu nie było, a on pod presją owej dyrektywy faktycznie zniknie. Nie wspominam w tym momencie szereg dyrektyw, które „rozwiązują” problemy wydumane, a w rezultacie przynoszą więcej szkód niż pożytku. Podobnie bywa z deklaracjami czy też innymi konwencjami, czy to ONZ czy też Rady Europy. Są one często tak ogólne i deklaratywne, że często okazuje się, że w konkretnych sytuacjach nie ma siły ich wyegzekwować. Niemniej w jakimś stopniu spełniają ważną rolę wyznacznika pewnego kroku w rozwoju cywilizacyjnym ludzkości. Konwencję genewską Niemcy łamali podczas obu wojen, ale jednak sam fakt jej istnienia dawał podstawę do tego, żeby móc ich oskarżyć o działanie wbrew międzynarodowemu prawu.

Konwencja skierowana przeciwko stosowaniu przemocy wobec kobiet oparta jest na bardzo słusznym poglądzie, że kobiet bić ani znęcać się nad nimi w inny sposób nie wolno. Polska jednak wzdraga się przed jej przyjęciem, bo jak uważa wiceminister sprawiedliwości, Michał Królikowski, zachwieje ona naszą tradycją, czyli tradycyjnemu podejściu do roli kobiety w rodzinie i społeczeństwie. Artykuł wiceministra w Rzeczypospolitej nie odzwierciedla jedynie jego własnej opinii, ale również poglądy jego szefa, czyli ministra Jarosława Gowina.

Swego czasu moja znajoma, która jest katolicką katechetką, powiedziała mi, że jej córka jest uczona (na jakichś dodatkowych zajęciach szkolnych) roli swojej płci. Ponieważ skwitowałem to jakąś spontaniczną a nieprzemyślaną kpiną, zrobiłem sobie z niej wroga na jakiś czas. Jednym z zarzutów jakie postawiono konwencji to punkt, w którym określa się płeć, jako konstrukt społeczny. Owszem, przypomina mi się fragment z Dobrej terrorystki Doris Lessing, w którym dwie zaciekłe feministki i lesbijki dostawały szału, kiedy ktoś wspominał o zwykłej biologicznej różnicy między kobietami a mężczyznami. Oczywiście takie skrajne podejście uważające różnice płci jedynie jako oparte na umowie społecznej, na socjologicznej konstrukcji, to czysta głupota, ale tak naprawdę oprócz faktycznie różnic biologicznych, wszystko inne naprawdę jest wynikiem wieków wtłaczania ludzi w ich role. Przecież żyjemy w cywilizacji (którą się tak nieraz szczycimy), w której jeszcze 200 lat temu kobiety miały zamkniętą drogę do wyższego wykształcenia, a 100 lat temu do polityki!  W XIX wieku mężatka była całkowicie ubezwłasnowolniona pod względem zarządzania swoimi pieniędzmi! Wszystko to działo się w imię „tradycji”. Postęp w uznaniu kobiety za równorzędnego partnera w wielu dziedzinach odbywał się w często w bólu, a sama droga do tego postępu niejednokrotnie ujawniała bardzo prostackie maniery niejednego „dżentelmena”, który skądinąd deklarował uwielbienie dla dam – oczywiście o ile znały swoje miejsce.
Zostawmy jednak historię.

Bardzo dobrze mi znane osoby pokolenia moich rodziców potrafią wygadywać rzeczy, które mnie jeżą włos na głowie – zarówno kobiety jak i mężczyźni. Jeden z nich np. „żartuje”, że „kobieta powinna z kuchni nie wychodzić”, bo tak „powiedział ksiądz”. To, że powiedział to ksiądz to już żart nie jest, a chodziło tutaj o pewnego nieżyjącego duchownego, który w latach 80. ubiegłego stulecia wygłaszał krótkie ale treściwe kazania. Ówczesna białostocka społeczność katolicka uwielbiała go, bo odważnie krytykował komunistów, a przy tym swoje homilie konstruował bardzo zwięźle, więc przez niego nigdy nikomu msza się nie dłużyła. Niestety, z opowieści o nim doszedłem do wniosku, że był to człowiek, który utrwalał potworne stereotypy. Ponieważ katolicyzm, jak każda religia, opiera się na irracjonalnym strachu połączonym z irracjonalną nadzieją, katolickie kobiety te kazania również przyjmowały z nie mniejszym entuzjazmem.

Konwencja Rady Europy niewątpliwie w dużym stopniu ingeruje w pewne tradycyjne, kulturowo uwarunkowane (znowu ta kultura!) sposoby pojmowania struktury społeczeństwa, bo nakazuje państwom: „stosować konieczne środki, aby promować zmiany w społecznych i kulturowych wzorcach zachowań kobiet i mężczyzn w celu wykorzenienia uprzedzeń, zwyczajów, tradycji i wszelkich innych praktyk opartych na pojęciu niższości kobiet lub na stereotypowych rolach kobiet i mężczyzn.” Czyli tego obawia się minister Gowin i cała katolicka centro-prawica? On się niby powołuje na preambułę do konstytucji i do polskiej tradycji, ale aż dziwne się wydaje, że od razu nie sięgnie do świętego Pawła, który nakazywał, by żony były posłuszne mężom. Przy okazji nakazywał też, by niewolnicy byli posłuszni swoim panom.

Państwa, wg Konwencji, powinny „czuwać nad tym, by kultura, zwyczaj, religia, tradycja lub tzw. honor nie były wykorzystywane jako usprawiedliwienie dla żadnych aktów przemocy”. Co w tym złego? No tak, ale na to prawdopodobnie absolutnie się zgodzić nie można. Nie oszukujmy się, jest to dokładnie taki problem, o jakim pisałem kilka tygodni temu – czy jakiś organ ma prawo ingerować w kulturę poszczególnych państw i społeczności! Czy wolno pozostać obojętnym na sprawy „honorowego” morderstwa popełnionego na kobiecie przez ojca lub brata i przejść nad takimi przypadkami do porządku dziennego? Nie twierdzę, że Stany Zjednoczone czy inni „krzyżowcy” mają prawo interweniować zbrojnie pod pretekstem obrony kobiet (tak się zresztą nigdy nie dzieje, bo gdyby tak było, Arabia Saudyjska już dawno pozostałaby pod okupacją obrońców praw człowieka), ale przyjęcie konwencji jak ta Rady Europy byłaby przynajmniej jakimś krokiem w kierunku sytuacji, w której wszyscy ludzie, w tym kobiety, czują się bezpieczniej.

Tymczasem minister Gowin, nie wiem, czy ze szczerego, choć filisterskiego, przekonania, czy też z chęci podlizania się hierarchom kościelnym, a może wyborcom PiSu, nie wiem, stawia Polskę gdzieś w rejonach Talibanu. Czego tak naprawdę broni minister Gowin? Miejsca kobiety w kuchni i prawa męża do fizycznego jej ukarania za to, że przysłowiowa już „zupa była za słona”? A może obawia się, że kobiety przestaną się zakochiwać w mężczyznach, wychodzić za mąż i rodzić dzieci? Myślę, że Konwencja niczego w tym względzie nie zmieni. Kto będzie miał być żoną i matką, ten i tak będzie, a jeżeli ktoś się do takiej roli nie poczuwa, tego setki kazań księży katolickich nie przekonają. Konwencja natomiast tak naprawdę nie ma tutaj nic do rzeczy. Nawet, jeżeli po jej szczegółowym przestudiowaniu, ktoś by się przyczepił do pewnych jej punktów, to argumentacja polskiego ministerstwa sprawiedliwości jest dla mnie zupełnie niezrozumiała, żeby nie powiedzieć małoduszna i głupia.

wtorek, 17 kwietnia 2012

O "Prawosławnych Celtach" i pewnym Irlandczyku, czyli o wykonywaniu muzyki z innego kręgu kulturowego

Obserwując międzynarodowe fora internetowe, w tym komentarze na YouTube, nie pozostaje nic innego, jak dojść do niestety dość przykrego wniosku, że chamstwo jest międzynarodowe, a wulgarne uwagi na tematy wszelkie, są powszechne. Można by się było pocieszać, że całe szczęście my, Polacy, nie pozostajemy w swojej internetowej agresji sami, ale jest to pocieszenie dość wątpliwe.

Niedawno trafiłem na YouTube na serbską kapelę wykonującą muzykę irlandzką o nazwie Orthodox Celts. Jednym z utworów przez nią wykonywanych jest The Rocky Road to Dublin, znany szerokiej publiczności z wersji irlandzkiej grupy The Dubliners, którą wykorzystano jako podkładu w filmie Sherlock Holmes w reżyserii Guya Ritchie’go z 2009 roku (scena, w której Holmes toczy walkę w stylu wolnym i pokonuje pewnego osiłka).

Pod klipem Prawosławnych Celtów (że pozwolę sobie przetłumaczyć nazwę serbskiej grupy), pojawił się brutalny atak ze strony Irlandczyka (może Irlandki), który od 16 lat uprawia tradycyjny taniec irlandzki, a przy tym oczywiście od urodzenia wzrastał w tradycji muzycznej swojego kraju. Nie zostawił na Serbach suchej nitki, zwłaszcza na fragmencie klipu, w którym jeden z członków zespołu tańczy.

Jeżeli postawimy sobie pytanie, czy miał prawo tak brutalnie skrytykować, to co wykonali Serbowie, to odpowiedź musi być oczywiście twierdząca. W świecie sztuki każdy ma prawo krytykować wszystko. Zastanawia mnie jednak nagłe zacietrzewienie i dobór słownictwa do wyrażenia takiej krytyki. Mówiąc szczerze, takie wybuchy wściekłości w sytuacjach, które aż takiego ładunku emocjonalnego nie wymagają, zawsze najpierw wywołują u mnie kretyński wybuch wesołości – „patrzcie, jak to się gość podjarał!”, jak to mawiają niektórzy. Druga myśl jednak jest już od pustego śmiechu daleka. O ile czytając powieści o wieku XIX (że baroku nie wspomnę) często można się zirytować przerostem formy wypowiedzi nad treścią, bo często ów nadmiar formy samą treść zaciera, prowadząc do szeregu nieporozumień, to obecne czasy „bezpośredniości”, zwłaszcza przy zapewnionej względnej anonimowości, nie są ani trochę mniej irytujące. Ba! Są o wiele bardziej stresujące, bo na jakąkolwiek, najbardziej niewinną wypowiedź, ktoś może zareagować wylaniem na jej autora kubła pomyj.

W przypadku komentarza pod piosenką wykonaną przez Orthodox Celts, pojawia się jednak jeszcze jeden dość frapujący problem dotyczący wykonywania czyjejś muzyki etnicznej przez przedstawicieli innej grupy czy też innej kultury.

Jest oczywiste, że współczesna muzyka rozrywkowa od dobrych trzydziestu lat, została niepodzielnie zdominowana przez utwory wywodzące się z kultury anglosaskiej. O ile jeszcze w latach 60. ubiegłego stulecia słuchano w Polsce piosenek francuskich czy włoskich, to już dwie dekady później, zostały one zepchnięte do roli muzyki niszowej – francuska muzyka rozrywkowa bardzo rzadko się przebija do naszych mediów, zaś włoska zaszufladkowała się gdzieś w okolicach disco polo. Z dość już zamierzchłej historii muzyki rozrywkowej każdy wymieni Elvisa Presleya i The Beatles, a później już tylko kapele anglojęzyczne. Oczywiście od czasu do czasu pojawi się jakiś jeden kawałek spoza tego kręgu językowego, ale są to wyjątki.

Ten wstępny wywód służy mi jedynie do tego, żeby dojść do faktu, że współczesna dominująca w świecie muzyka rozrywkowa wywodzi się z anglosaskiej (ale dość szeroko pojętej, o czym zaraz) muzyki ludowej. Muzyka rockowa, która obecnie jest w odwrocie, ale przez prawie pół wieku rozpalała emocje młodych ludzi prawie na całym świecie, wywodzi się z rhythm and bluesa (współczesne r’n’b to skrót od tej nazwy, ale mnie osobiście bardzo trudno doszukać się powiązań z oryginałem), czyli od bluesa po prostu, a więc muzyki potomków czarnych niewolników z Delty Mississippi, którzy ponieśli swoją tradycję do Chicago, a także wpłynęli na niektórych swoich białych sąsiadów, w tym niejakiego Elvisa Arona Presleya. Niewątpliwy wpływ na ten rodzaj muzyki miały wpływy afrykańskie przeniesione (mimo zakazów używania bębnów) przez dziesięciolecia niewolnictwa. Kiedy jednak porównamy muzykę murzynów amerykańskich z brazylijskimi czy kubańskimi, od razu wyczujemy różnicę. W USA bowiem wpływ muzyki „białej” na kulturę czarnych był obecny od samego początku. Czarni muzycy wyszkoleni do zabawiania białych elit, wykonywali standardy europejskiej muzyki tamtej epoki. Pierwsi muzycy jazzowi grali ówczesne popularne „hity” przywiezione z „białych” centrów kultury. Do tego nie zapominajmy o bliskim sąsiedztwie bluesmanów i zaciekłych zwolenników bluegrassu czy też muzyki country – wszystkie te gatunki muzyczne wywodzą się bowiem z Południa Stanów Zjednoczonych. Mimo wzajemnej wrogości rasowej, pewne pieśni były wykonywane zarówno przez białych jak i czarnych (przykład: The Wayfaring Stranger), oczywiście nabierając pewnych odrębnych cech, zwłaszcza we frazowaniu, ale również w pewnych odchyleniach harmonicznych i melodycznych.

Wpływu, jaki czarni bluesmani (Robert Johnson, Leadbelly, BB King i in.) wywarli na późniejsze sławy pierwszej ligi rockowej (The Rolling Stones, Eric Clapton i in.), nie ma chyba nawet co wspominać, chyba że młodszemu pokoleniu ku nauce. Czasami na amerykańskich filmach możemy zobaczyć jakiegoś zacietrzewionego Afro-Amerykanina, który wykrzykuje ze złością do jakiegoś białego: „muzykę też nam ukradliście!” Wzbudza to w wielu widzach śmiech, choć faktem pozostaje, że ani Robert Johnson ani Leadbelly nie zrobili na swoich utworach wielkiej fortuny, za to Eric Clapton na i inne białe gwiazdy rocka na ich utworach fortunę zbiły. Nie w tym jednak rzecz.

Wzajemne przenikanie się muzyki czarnych i białych Amerykanów miało miejsce co najmniej od początku XX wieku, a jak już wcześniej wspomniałem wpływy muzyki „białej” na „czarną” miały miejsce już dużo wcześniej. Pojawia się teraz kwestia, na ile ktoś ma prawo rościć sobie pretensje do monopolu na wykonywanie tej czy innej muzyki. Czasami można się zgodzić, że czarny farmer z Mississippi klepiący biedę na swojej ubogiej ziemi, który kilka razy dmuchnie w harmonijkę ustną, jest bardziej autentyczny, niż biały wirtuoz harmonijki. Ba, wśród mieszkańców Delty panuje opinia, że nawet ci z ich „braci”, którzy dorobili się dużych pieniędzy w Chicago (BB King czy Muddy Waters) też nie są już „autentyczni”, bo się kompletnie sprzedali za pieniądze. Rozumując w ten sposób wpadamy jednak w zawiłości socjologiczne, które tak naprawdę z muzyką nie mają nic wspólnego. W tym ostatnim przypadku mamy do czynienia ze zwyczajną ludzką zawiścią wobec tych, którym się finansowo powiodło.

Piszę o tym bluesie, ponieważ jest to gatunek muzyczny, który swego czasu na fali odkrywania korzeni rock’n’rolla funkcjonował równolegle w głównym nurcie polskiej muzyki rozrywkowej, a takie kapele jak Krzak czy Kasa Chorych (z Białegostoku), były w Polsce równie popularne jak Manaam, Kombi czy Perfekt. Za ojca polskiego bluesa uważa się jednak zaczynającego swoją karierę już w latach 60. Tadeusza Nalepę. Osobiście uważam, że nieżyjący już muzyk niewątpliwie zrobił wiele dla rozpropagowania bluesa w naszym kraju, ale jego twórczość z autentycznym bluesem miała wspólną tylko podstawę harmoniczną. Jego sposób śpiewania, frazowanie, były tak smętnie słowiańskie, że w bardzo niewielkim stopniu przypominało sposób wykonania Amerykanów. Czy to źle? Być może nie, ponieważ Nalepa stworzył po prostu jakąś nową jakość, „bluesa słowiańskiego” może, ale podobnie jak nie każda brandy (nawet bardzo dobra) może się nazywać koniakiem, ten „słowiański blues” nie do końca był bluesem.

Lepszym przykładem będzie jednak Nocna Zmiana Bluesa i Sławomir Wierzcholski, który podobno swego czasu palił mnóstwo papierosów, żeby swoją krtań doprowadzić do takiego stanu, dzięki któremu będzie mógł śpiewać jak czarny Amerykanin. Tymczasem taki Skip James śpiewał falsetem i to jego utwory na zawsze pozostaną przykładami autentycznego bluesa, podczas gdy Nocna Zmiana Bluesa zapisze się jedynie w historii polskiego bluesa, pomimo licznych wizyt w USA i wspólnych sesji z czarnymi muzykami. Trzeba powiedzieć otwarcie – Nocna Zmiana Bluesa, jeśli chodzi o technikę wykonania, jest o niebo lepsza od niejednego murzyńskiego „naturszczyka”, ponieważ jej muzycy do perfekcji opanowali swoje instrumenty, a Sławomir Wierzcholski robi z harmonijką ustną wszystko co można a nawet to, co by się wydawało niemożliwe. Wszystko na nic. Mimo, że to w Europie blues swego czasu był na piedestale, w Ameryce pozostając folklorystyczną ciekawostką, to jednak Ameryka będzie wyznacznikiem autentyczności. Czy to znaczy, że Polacy nie powinni wykonywać bluesa? Z pewnością nie! Każdy powinien mieć prawo grać i śpiewać to, co lubi!

Wracając do Irlandii – jest to kraj, który w doskonały sposób swoją muzykę ludową przekształcił w żyłę złota. Podobnie jak Afro-Amerykanie, Irlandczycy swoje przeszłe krzywdy i ciężki los wyśpiewane w ludowych utworach przekształcili w doskonale się sprzedający towar. Oczywiście same walory muzyczne są tutaj nie do przecenienia. Celtyckie rytmy i przede wszystkim dość skomplikowane frazowanie (kto ma przed oczami tekst The Rocky Road to Dublin i równocześnie słucha The Dubliners, ten od razu zrozumie o co mi z tym skomplikowaniem chodzi) są dla nas bardzo atrakcyjne. Lubimy słuchać tej muzyki, lubimy już nawet iść do pubu (a „Irish pubs” to również ciekawe zjawisko porównywalne do sukcesu MacDonalda) na świętego Patryka. Skoro zaś tak lubimy zabawę przy tej muzyce, to i chętnie sami zaśpiewamy kilka celtyckich kawałków, a co tam. I wszystko byłoby fantastycznie, gdyby nie świadomość, że oto może się pojawić jakiś prawdziwy Irlandczyk, który nam powie, że to, co robimy to jest wielki „shite” (sic! z „e” na końcu).

Dla wielu białych Amerykanów zetknięcie się z muzyką czarnych i fascynacją nią to był pierwszy krok w kierunku tolerancji i zrozumienia drugiego człowieka, który doprowadził do zniesienia segregacji rasowej. Zainteresowanie muzyką innej kultury może zdziałać wiele w autentycznej eliminacji uprzedzeń rasowych i kulturowych. The Orthodox Celts, którzy są przecież Serbami, tak pokochali muzykę irlandzką, że założyli kapelę wykonującą tę muzykę w jak najlepszej wierze. Gdybym był Irlandczykiem i to takim faktycznie znającym świetnie własną tradycję, być może zwróciłbym uwagę cudzoziemcom, na pewne błędy, jakie robią wykonując „moją” muzykę, ale chyba byłoby mi miło, że oni aż tak pokochali moją kulturę. Tymczasem komentator na YouTube wykazał się zupełnie niezrozumiałą agresją i, nazwijmy rzecz po imieniu, zwyczajnym chamstwem. Zupełnie takim samym, z jakim mamy do czynienia na forum Onetu. Nie chciałbym jednak, aby czynnikiem, który łączy narody nie była muzyka a pospolite grubiaństwo. Nadal wierzę, że muzyka łagodzi obyczaje. 

Posłuchajmy różnych wersji Kamienistej drogi do Dublina:
Oto wersja The Orthodox Celts: 

A teraz The Dubliners:



Jeszcze raz The Dubliners, ale w nieco starszym składzie:

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

O "wszechstronności" i "wąskiej specjalizacji", czyli rozmowy z Amerykaninem o systemach edukacji


Rozmawiam sobie przedwczoraj ze swoim amerykańskim kolegą na temat postaw współczesnej młodzieży wobec wiedzy i jej zdobywania, próbując dociec przyczyn obecnego stanu rzeczy, ale wnioski nam się jakoś wymykają. To znaczy zgadzamy się, że prawdopodobnie ten kiepski stan to wina systemu edukacji, ale czy to tłumaczy wszystko?

Zawsze na pierwszych zajęciach mój kolega pyta studentów jakie mają zainteresowania i ku swojemu przerażeniu słyszy, że co najmniej 60% otwarcie deklaruje, że nie ma żadnych. Z pozostałymi też nie jest najlepiej, bo choć np. ktoś odpowiada, że lubi słuchać muzyki, to już przy pytaniu „jakiej?”, czy „kto jest twoim ulubionym wykonawcą?” zaczyna się plątać i czerwienić.

Tymczasem, jak twierdzi mój kolega, nawet taki „stupid American”, jak się wyraził, który jest szkolnym głąbem i w ogóle mało bystrym człowiekiem, ma jakąś pasję, w której się specjalizuje – to może być kolekcjonowanie czegoś i zdobywanie wiedzy na ten temat, to może być śledzenie historii ulubionej drużyny koszykarskiej itd., ale zawsze można znaleźć taką dziedzinę, w której dany człowiek naprawdę chce być ekspertem i faktycznie nim jest.

Jeden z zarzutów wobec zachodnich systemów oświatowych zawsze była „wąska specjalizacja”. Pamiętam, że mówiono o tym już za komuny. My tutaj chcemy wykształcić człowieka o wszechstronnej wiedzy, a tam pakują człowieka w wąską specjalizację. Mamy tutaj do czynienia z podwójnym przekłamaniem. Owszem założenia polskiego systemu są takie, że oto jeżeli zapewnimy młodemu człowiekowi wiele godzin dydaktycznych z rozmaitych przedmiotów, a do tego solidnie ich na koniec semestru z tego przeegzaminujemy, to produktem będzie wszechstronnie wykształcony człowiek. Każdy z nas doskonale wie, że tak nie jest, a omnibusy nawet w ramach swojego kierunku studiów (czyli nie tylko z przedmiotu wiodącego, ale ze wszystkich pobocznych) zdarzają się niezwykle rzadko.
Pamiętam pewną rozmowę z bardzo sympatycznym doktorem historii, specjalistą od historii Polski XIX wieku, z którym miałem zajęcia. O ile mnie pamięć nie myli, chodziło o zaliczenie zajęć, na których byłem nieobecny. Nie potrafiłem odpowiedzieć na jedno pytanie, na co pan doktor spytał mnie o moje seminarium magisterskie. Kiedy mu powiedziałem, czym się zajmuje, uśmiechnął się i powiedział: „Ha! A więc jest pan powszechnikiem! (od historii powszechnej) No tak, ale w końcu jesteśmy historykami i to nas zobowiązuje, żebyśmy jednak z różnych jej działów pewne rzeczy wiedzieli”. W tym momencie przyszła mi do głowy diabelska złośliwość, żeby go zapytać, czy pamięta, co to były fasti consulares. Była to jedna z rzeczy, które pamiętałem z zajęć z pierwszego roku z historii starożytnej. Wiedziałem, że koleżanki i koledzy, którzy egzamin z tejże zdali na piątki, już pół roku później tego nie pamiętali. To nie jest zresztą zarzut, tylko pewna ilustracja jak to działa. Zasada trzech Z (Zakuć-Zdać-Zapomnieć) nie pozwala na zbudowanie długotrwałej wiedzy, do której będzie potem można „doklejać” kolejne informacje ją wzbogacające. Doktorowi swojego złośliwego pytania nie zadałem, ponieważ od razu przyszło mi do głowy, że byłoby to głupie, a przy tym facet był naprawdę sympatyczny, więc nie było powodu wprowadzać go w zakłopotanie.

Do tego jednak dodajmy, że owa polska „wszechstronność” wcale nie jest tym, czym się wydaje. Otóż studiując historię należało skończyć kursy socjologii, psychologii, oczywiście filozofii na pierwszym roku, ekonomii politycznej itd. itp. Czy to źle? Wcale niekoniecznie. Uważam, że dobrej jakości kurs z innych przedmiotów naprawdę może wzbogacić naszą osobowość, ale rzecz w tym, że zawsze mnie np. dziwiło, dlaczego jako student historii nie mogę sobie wziąć jako kursu dodatkowego np. literatury interesującego mnie okresu. Na łódzkiej historii w latach 80. ubiegłego stulecia, miałem wrażenie, że historyk w ogóle nie powinien czytać beletrystyki, bo historykowi, który powinien się zajmować naukową krytyką źródeł, wymysły pisarzy mogą tylko mącić w głowie. W rzeczywistości tak nie było, bo właśnie ów wspomniany wyżej doktor kazał nam na zajęcia przeczytać „Wierną rzekę” Żeromskiego, ale mnie dziwiło, że nie ma osobnego kursu historii literatury, który bym mógł sobie wybrać. Niczego zresztą nie można było sobie wybrać. Niestety ten stan z niewielkimi wyjątkami nadal się w Polsce utrzymuje. „Wszechstronność” w Polsce polega na szeregu przedmiotów narzuconych przez system, które mają wspomagać kierunek główny. Student nie ma tutaj nic do gadania.

Jeżeli mówimy, że w Ameryce, czy w ogóle na Zachodzie (nie jest to w tym wypadku zbyt precyzyjny termin, bo systemy francuski czy niemiecki mogą być bardzo różne od włoskiego czy brytyjskiego), że tam jest „wąska specjalizacja”, to tak faktycznie może być, ale z bardzo prostego względu. Ludzie, którzy widzą, że w czymś zaczynają być dobrzy, nijako w sposób naturalny dobierają sobie zajęcia w ten sposób, żeby w tej dziedzinie stać się jeszcze lepszymi, ale tak naprawdę wcale nie muszą!

Wiemy, że poziom szkoły średniej w USA jest generalnie dość niski, ale za to na wyższej uczelni przez pierwsze dwa lata studenci muszą nadrobić pewne braki, dlatego np. mają obowiązkowe zajęcia z angielskiego i matematyki (sic!), oprócz tego oczywiście wybierają sobie już swój „major”, czyli przedmiot wiodący, w którym się będą specjalizować, ale przy tym mają cały szereg przedmiotów do wyboru „od Sasa do lasa”, które mogą albo wspomóc ich główny kierunek, ale zaspokoić głód wiedzy ogólnej. I tak np. mój kolega, który ostatecznie został bakałarzem literatury amerykańskiej (BA), przez semestr uczęszczał na zajęcia z historii Japonii, bo go to akurat zainteresowało.

Kursy są organizowane w systemie semestralnym. Oznacza to, że w ciągu półrocza można dany przedmiot skończyć i nigdy do niego nie wracać, ale oczywiście można go kontynuować na wyższym poziomie. Jeżeli więc faktycznie ma miejsce „wąska specjalizacja” to tylko dlatego, że wielu rozumie, że żeby osiągnąć sukces w jakiejś dziedzinie, najlepiej jest poświęcić jej jak najwięcej czasu. Nikt tego jednak nie narzuca.

W ciągu semestru przedmiotów może być od 5 do 7, przy czym zajęcia odbywają się nie raz w tygodniu, jak u nas, ale dwa do trzech razy, co sprawia, że istnieje poczucie ciągłości, umysł studenta utrzymuje się w stanie pewnego napięcia, które trzyma go myślami przy sprawach związanych ze studiowanymi przedmiotami. W Polsce spotkanie raz w tygodniu na zajęciach, które są w dodatku z góry przez jakieś siły narzucone, często traktowane jest jak zło konieczne, które na szczęście można jakoś przeżyć, a potem przez cały tydzień się relaksować i „dochodzić do siebie”.

W pewnym sensie system amerykański nie zakłada zbyt wielkiego zaufania do samodyscypliny studenta, bo przypomina nieco szkołę średnią. Niemniej sam fakt, że można sobie wybrać zajęcia, na podobnej zasadzie, na jakiej wybiera się książki w bibliotece, sprawia, że cały system jest zupełnie inny. Nie wiem, czy doskonały, ponieważ doskonale zdajemy sobie sprawę z poziomu wiedzy ogólnej Amerykanów, ale warto się jednak przy okazji zastanowić, czy poziom wiedzy ogólnej przeciętnego Polaka jest taki wielki? Sondy uliczne przeprowadzane przez reporterów programu „Matura to bzdura” nie potwierdzają naszego wysokiego mniemania o sobie.

Zaryzykowałbym stwierdzenie, że wielu Polaków, choć może niezbyt wielu młodych, ma ogromną pasję, którą jest polityka. Z wypowiedzi na forach internetowych można dojść do wniosku, że mamy w kraju samych historyków – tyle można tam znaleźć odwołań do wiedzy o naszej przeszłości. Inna sprawa, że źródła tej wiedzy to często opracowania napisane z punktu widzenia konkretnej opcji politycznej, ale jest spora liczba ludzi, która żyje polityką, a więc siłą rzeczy również historią, a przy tym geografią. Jeżeli zaciekły antysemita krytykuje państwo Izrael, to przy okazji śledzi wiadomości na ten temat i dowiaduje się wiele na temat topografii Bliskiego Wschodu. Niestety siła, która go pcha do takiej wiedzy to chorobliwa nienawiść. Dochodzę tu jednak do czegoś, co wydaje mi się sednem sprawy.

Otóż motywacją do poszerzania wiedzy jest często impuls, który wiąże się z emocją. Pozostanie w stanie utrzymania emocji na wysokim poziomie nie jest łatwe, a właściwie nie jest możliwe, ale ważne jest, żeby on się w ogóle pojawił. Jeżeli dziecko zafascynowało się usłyszaną grą na saksofonie i z własnej woli zaczęło molestować rodziców, żeby go zapisali do szkoły muzycznej, to jest to sprawa fantastyczna. Potem oczywiście nadchodzi ciężka praca, momenty zwątpienia, a niejednokrotnie rzucenia nauki na jakimś etapie. Umiejętne podtrzymywanie motywacji przez nauczyciela to ogromna sztuka i niestety specjalistów od tego mamy w Polsce niewielu. Liczyć na wieloletni entuzjazm też nie można, bo emocje nachodzą nas falami. To, co jednak podtrzymuje ludzi w wytrwaniu przy swojej pierwotnej pasji, to sukcesy „cząstkowe”, małe etapy pokonywane po drodze. Niestety znowu trzeba być wielkim mistrzem, żeby z jednej strony pokazać młodemu człowiekowi, że oto „patrz, idzie ci coraz lepiej, a więc sam/a widzisz, że praca przynosi efekty”, a z drugiej nie doprowadzić go do stanu, w którym o sobie pomyśli, że jest już tak świetny, że nie musi wkładać wysiłku w dalszą pracę.

Napisałem o roli mądrego nauczyciela jednego przedmiotu! Tymczasem przedmiotów mamy wiele, wymagana wiedza na etapie już gimnazjum jest jednak na dość wysokim poziomie, a to nie sprzyja rozwijaniu tego, co człowieka naprawdę interesuje. Tutaj musimy być jednak ostrożni, bo młodzież bardzo często zmienia swoje zainteresowania, a przed samą maturą może mieć dziesiątki sprzecznych wyobrażeń na temat swojej przyszłości. Jest to poważny dylemat, z którym do końca nie bardzo wiem, co zrobić.

Niemniej tradycyjny system polskiej szkoły, co mnie osobiście przyprawiało o cierpienie w liceum, polega na tym, że konieczność zaliczania wszystkich przedmiotów często nie tylko nie pozwala rozwijać się w tym ulubionym, ale również wpędza wielu uczniów w dwa podstawowe kompleksy – kompleks niższości i kompleks winy. Trzeba być naprawdę silną osobowością, żeby nie przejmować się opinią np. nauczyciela biologii, który ma cię za głąba (bo się tej biologii nie chcesz uczyć), bo poczucie swojej wartości bierzesz ze swojej wiedzy np. z fizyki. Na dodatek co z tego, że jesteś orłem z fizyki, jak oprócz tej szóstki wszyscy straszą cię trójami. A przecież żyjemy w kulcie „ładnego świadectwa”.

Czy system amerykański jest godny zaszczepienia na naszym gruncie. Tak do końca wcale też nie jestem pewien. Sondaż polskich reporterów przeprowadzony dwa lata temu wśród studentów historii uczelni polskich, amerykańskich, rosyjskich, brytyjskich i chyba jeszcze w jakimś państwie europejskim (niestety pamięć zawodzi) dotyczący wiedzy o zbrodni katyńskiej, pokazał, że największą wiedzę na ten temat mieli oczywiście młodzi Polacy, a z cudzoziemców Rosjanie. Studentka brytyjska miała wiedzę dość mglistą, zaś amerykańscy studenci historii pletli bzdury niczym małe dzieci obciążone szeregiem deficytów.

Z całą pewnością nie mam gotowego pomysłu na uniwersalną metodę motywowania młodych ludzi, natomiast wiem, że czym prędzej musimy zrobić coś, żeby nie gasić w nich naszej naturalnej „małpiej” ciekawości, entuzjazmu do poznawania i uczenia się. Wszyscy go mamy, ale na jakimś etapie ktoś próbuje ten pęd „skanalizować”, nadać mu pewne metodyczne ramy, a więc ograniczenia, a my przeważnie podświadomie się przeciwko temu buntujemy, za co spotyka nas kara, a to sprawia, że stopniowo stajemy się zgorzkniałymi cynikami bez żadnych pasji i zainteresowań.