poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Sprawiedliwość społeczna kontra sprawiedliwość, czyli o amerykańskich uniwersytetach i polskich parytetach

Ameryka to dziwny kraj. W latach siedemdziesiątych za prezydentury Jimmy’ego Cartera, był to idealny kraj socjalistyczny, co objawiało się nie tylko rozbudowanym systemem opieki społecznej, ale również polityką zrównywania szans przedstawicieli mniejszości rasowych i etnicznych, co w praktyce często oznaczało pomoc dzieciom i młodzieży z rodzin niezamożnych. Przy przyjmowaniu na uniwersytety i college’e obowiązywały tzw. quota, co oznaczało, że z góry ustalono procent młodzieży czarnej, latynoskiej, azjatyckiej i białej, jaki można było przyjąć na studia.

Generalnie, sam ten fakt wymaga pewnego komentarza. Stany Zjednoczone to kraj rasistowski, ale nie tyle dzisiaj może dlatego, że prześladuje się mniejszości rasowe (choć pewnie gdzieniegdzie nadal tak jest), ale że w ogóle w rozmaitych ankietach personalnych nadal obowiązuje rubryka dotycząca rasy. Stare rasistowskie amerykańskie przepisy uznawały, że każdy, kto ma choćby kroplę krwi murzyńskiej, był uważany za murzyna, choćby był niebieskookim blondynem. Oczywiście przesadzam, bo w praktyce, kto mógł (bo faktycznie wyglądał jak biały) i chciał, ten się podpinał pod rasę „kaukaską” i otwierał sobie lepsze perspektywy życiowe. Niemniej sam fakt, że do dziś istnieje rubryka „rasa”, oraz że w języku publicznym używa się rozróżnień rasowych, rodzi szereg nieporozumień.

Nie jestem wielkim fanem poprawności politycznej i np. unikania za wszelką cenę nazwania czarnego czarnym a białego białym (takie zachowanie było wyśmiane w kilku amerykańskich filmach przez samych Afro-Amerykanów), ale o ile w potocznym języku i codziennych sytuacjach życiowych, nazwanie kogoś żółtym (nie „żółtkiem”), lub czarnym (nie „czarnuchem”) nie musi implikować czegoś złego, to w sferze publicznej czynienie takiego rozróżnienia generalnie nie wiadomo czemu służy. Chyba właśnie pogłębianiu różnic.
Dodatkowy problem to kwestia określenia się potomków par mieszanych, a jest przecież możliwe, że współczesny Amerykanin może nosić w sobie geny afrykańskie, indiańskie (mieszanki murzyńsko-indiańskie to bardzo ciekawy temat, np. Michael Jackson i Tina Turner mieli wśród swoich przodków rodowitych Amerykanów), anglo-saskie, irlandzkie, azjatyckie, polskie itd. itp. Przy rasistowskim systemie, jaki przez wiele dziesięcioleci obowiązywał w Stanach, oraz uprzedzeniach, jakie ten system utrwalał w kulturze, takie zjawiska z pewnością nie były i nadal nie są tak częste jak np. w Brazylii, ale jednak się zdarzają. Co tacy „mieszańcy” mają wpisywać do rubryki „rasa”? No dobra, nie mój problem, na szczęście.

Wracając do tematu, system, w którym obowiązywały quota przy przyjęciu na studia, w dużym stopniu przypominał system punktowy obowiązujący za komuny w Polsce. Dziecko robotnicze lub chłopskie otrzymywało dodatkowe punkty „za pochodzenie”, których pozbawione były dzieci inteligenckie. Oba systemy, amerykański i polski, miały ten sam cel, a mianowicie poszerzenie dostępu do awansu społecznego przedstawicielom grup gorzej sytuowanych. Oczywiście w PRLu dodatkowym elementem było pozyskanie mas wdzięcznych za dostęp do edukacji i wyższych studiów. Jak wiemy, to zupełnie nie wypaliło, ponieważ studenci zamiast okazać wdzięczność, na komunę się wypięli, a wręcz do jej obalenia walnie się przyczynili.

Ronald Reagan skończył z socjalizmem w Stanach Zjednoczonych, a George H.W. Bush (czyli „stary Bush”), położył kres preferencjom przy przyjmowaniu na studia młodzieży z mniejszości etnicznych i rasowych. Dzisiaj preferencyjne traktowanie mniejszości jest nielegalne. Co ciekawe decyzja Sądu Najwyższego USA z 2003 zostawiała poszczególnym uniwersytetom furtkę w podejmowaniu decyzji w zależności od indywidualnego przypadku. Po zmianie sędziego w jego składzie i zwrocie ku prawicy, zaostrzono rygory przestrzegania zakazu preferencyjnego traktowania mniejszości rasowych. Teraz jednak następuje najciekawszy moment – otóż poszczególne stany oraz uniwersytety, jak tylko mogą omijają ten zakaz, czepiając się wszelkich luk prawnych, lub właśnie możliwości obejścia prawa i nadal stosują politykę zachęcającą jak największą liczbę przedstawicieli Afro-Amerykanów i Latynosów do wstępowania na uniwersytet. Nie ma polityki wspomagania Azjatów (o białych oczywiście nie ma co wspominać), ponieważ ci pod względem akademickim i tak radzą sobie najlepiej (wg statystyk, lepiej od białych).

Teksas, na przykład, przy przyjmowaniu na studia nie bierze pod uwagę wszystkich wyników ogółu kandydatów (tak jak to jest teraz w Polsce – i bardzo dobrze zresztą), ale przyjmuje najlepszych uczniów z poszczególnych liceów (high school), a to oznacza, że przeciętny uczeń najlepszej szkoły średniej z Houston, który ma wyniki o niebo lepsze od najlepszego ucznia z najsłabszego liceum w stanie, nie będzie przyjęty, bo przyjęty będzie właśnie ten najlepszy uczeń z najsłabszej szkoły, choć obiektywnie i tak jest pod względem akademickim bardzo słaby.

Przykładów obchodzenia prawa pod tym względem jest w Stanach całe mnóstwo, ale najdziwniejsze jest to, że w ogóle jest wola do owego omijania. Wychodzi na to, o dziwo, że również prywatne uniwersytety i college’e, suto dofinansowywane ze środków federalnych (to tak na marginesie, żeby fanatykom Korwina-Mikke przypomnieć, że USA to nie jest kraina ich utopii, gdzie rzekomo wszystko jest absolutnie prywatne, a państwo niczego nie finansuje), podejmują bardzo intensywne starania, by postępować wbrew duchowi federalnego prawa. Oznacza to bowiem, że środowisko akademickie, ale, co ciekawe, nawet całe stany, rozumują w sposób taki, jaki obowiązywał w latach 70. Jest to środowisko przeciwne rasizmowi, ale z drugiej strony ze skłonnością do przesady w drugą stronę, a mianowicie w kierunku nadawania przywilejów grupom wg nich „wykluczonym”. Idea szlachetna, ale czy sprawiedliwa? Oto jest pytanie.

Z jednej strony jest oczywiste, że wszelkie faworyzowanie kogokolwiek, czy to tego, który i tak ma lepiej, czy też tego, którego warunki życia nie są godne pozazdroszczenia, jest niesprawiedliwe. Owszem, ludowa, czy też dość prosto pojmowane chrześcijańskie poczucie sprawiedliwości, mówi, że temu, kto jest prześladowany, należy się lepsze traktowanie, ale w przypadku dostępu do studiów akademickich, tzw. sprawiedliwość społeczna nie powinna mieć nic do czynienia, bo niby dlaczego miałby zostać wykluczony ktoś, kto by się świetnie w nich sprawdził w imię tego, żeby naprawiać krzywdy (zupełnie innej natury zresztą) tych, którzy się do studiów nadają gorzej? Z drugiej strony, jednak, nie wolno zapomnieć, że system, który „na siłę” pchał na studia ludzi ze środowisk skądinąd skazanych na porażkę, przyczynił się do pewnej niwelacji różnic społecznych, a przez to w jakimś stopniu do zmniejszenia wzajemnych uprzedzeń i animozji. Mimo to, elementarne poczucie sprawiedliwości każe szukać w tym wypadku innych rozwiązań, niż faworyzowanie jednej grupy kosztem innej na podstawie kwestii, które bezpośrednio z danym problemem nie mają nic wspólnego. To, że jakiś mało zdolny i leniwy chłopak pochodzi z biednej i patologicznej portorykańskiej rodziny jest faktem zapewne przykrym, ale czy to znaczy, że ma zająć miejsce na uniwersytecie bardziej do tego predestynowanego białego dziecka zamożniejszych rodziców?

Z podobnym zagadnieniem mamy do czynienia w przypadku tak ostatnio u nas dyskutowanych parytetów. Jestem jak najbardziej za większym udziałem kobiet w życiu politycznym i społecznym. Osobiście znam niejedną kobietę, przy której wielu polityków czy menadżerów przedsiębiorstw nie dorównuje ani trochę inteligencją, zdolnościami czy pracowitością. Niewątpliwie kobietom trudniej jest się przebić w świecie polityki, a przyczyny są często osobiste – jako matki, kobiety często bywają wyeliminowane z życia publicznego. Wiele z nich rezygnuje z kariery ze względów wychowania w określonej kulturze, a więc takiej, gdzie mężczyznom przypisuje się monopol na wiedzę o polityce. Jakkolwiek niesprawiedliwe byłyby przyczyny braku, czy też raczej niedoboru kobiet w życiu publicznym kraju, system, który forsowałby jakiś procent ich udziału w listach wyborczych poszczególnych partii, czy też, idąc dalej, nawet określoną liczbę miejsc w parlamencie, nie miałby nic wspólnego z elementarną sprawiedliwością, bo samo bycie kobietą nie jest oczywiście żadną gwarancją kompetencji czy politycznej mądrości. Nie bez racji ktoś mógłby z łatwością odparować ten argument twierdzeniem, że przecież bycie mężczyzną również nie! Obserwując wielu polityków z pierwszych stron gazet, jestem przekonany, że ktoś taki miałby rację. Rzecz polega po prostu na tym, że należałoby lansować zarówno mądre kobiety jak i mądrych mężczyzn, a nie wierzyć w magię proporcji procentowych. Ja oczywiście nie wiem, co robić w sytuacji, kiedy mądre kobiety siedzą w domu, a gromada przygłupich facetów pcha się drzwiami i oknami do polityki. Z pewnością bym wolał, żeby to te kobiety mogły rządzić. Niemniej, jeżeli nie chcą, to chyba parytety nie wypchną ich na siłę. Mogą natomiast sprawić, ze zacznie się polowanie na jakiekolwiek kobiety chętne do kariery politycznej, żeby tylko spełnić wymagania parytetu, a to nie wróży niczego dobrego.

Tak sobie głośno myślę, bo do końca nie wiem, jakie rozwiązanie sprawiłoby, żeby krajem rządzili po prostu mądrzy ludzie, bez względu na płeć. Amerykanie też, jak pokazuje wczorajszy artykuł z New York Timesa, który mnie zainspirował do napisania tego tekstu, nie bardzo wiedzą, jak wyciągnąć ludzi z ich nędznej kondycji, nie naruszając przy tym podstawowych zasad sprawiedliwości. Tej najprościej pojmowanej, nie żadnej społecznej czy opatrzonej innym przymiotnikiem.


1 komentarz:

  1. Dla mnie to niepojęte. Nie przemawiają do mnie żadne z argumentów przytaczanych przez zwolenników podawania w ankietach rasy, przyznawania punktów za pochodzenie, dawania pierwszeństwa niepełnosprawnym. Biały, żółty, czarny, niepełnosprawny- to bez znaczenia. Kto powiedział, że studia mają być dla wszystkich? marzę aby jedynym kryterium były egzaminy wstępne i sensowne testy psychologiczne(predyspozycji do wykonywania danego zawodu itp itd)

    OdpowiedzUsuń