niedziela, 1 kwietnia 2012

O dwóch starych filmach i problemach jak najbardziej współczesnych

Uwielbiam filmy z lat 50. i wczesnych 60. ubiegłego stulecia. Nie wszystkie, bo na przykład filmy historyczne z tamtego okresu są dziś dla mnie nie do strawienia, ale generalnie uwielbiam te często czarno-białe produkcje za to, że wydają mi się strasznie realistyczne. Cały dowcip polega jednak na tym, że one w ogóle realistyczne nie są! Gra aktorów to już nie koturnowe recytacje z lat 30., ale z pewnością jeszcze nie bełkot pod nosem, jaki zaczął się pojawiać pod koniec lat 60. Aktorzy lat 50. XX wieku mówią z piękną dykcją (cudzoziemcy mogą się od nich uczyć języka), ale przy tym grają z fantastyczną ekspresją twarzy i całego ciała, tak że całość wygląda bardzo spójnie i przekonująco. Oczywiście, kiedy się zastanowimy, bez trudu dojdziemy do wniosku, że w rzeczywistości nikt tak się nie zachowuje, nikt tak nie gestykuluje ani nie wypowiada kwestii z takim zaangażowaniem. Gra aktorów jest sztuczna, ale fakt ten nie tylko nie przeszkadza w odbiorze, nie tylko nie wydaje się nienaturalna, ale wręcz przeciwnie. To świat realny po takim seansie wydaje się jakiś byle jaki i tandetny, zaś nasze zachowania i sposób mówienia godne pożałowania.

Alexander Mackendrick nakręcił w 1957 roku Słodki zapach sukcesu (Sweet Smell of Success), film o Sidneyu Falco (Tony Curtis), agencie prasowym, drobnym cwaniaczku podlizującym się możnym tego świata, a przede wszystkim J. J. Hunseckerowi (Burt Lancaster), redaktorowi rubryki towarzyskiej, który wydaje się ogromnym autorytetem nie tylko dla Falco i płotek jego pokroju, ale również dla kolegów po fachu, polityków, muzyków itd. Trzy lata później na ekrany film wchodzi Słodkie życie (La Dolce Vita) Federico Felliniego, obraz o Marcello Rubinim (Marcello Mastroianni), dziennikarzynie piszącym dla faszyzujących brukowców, oraz również drobnym cwaniaczku żyjącym rozlicznymi romansami oraz ocieraniem się o możnych tego świata.

Sidney Falco żyje w świecie kreatorów rzeczywistości. Felietony J.J. Hunseckera mają tak potężną moc, że potrafią z dnia na dzień wynieść kogoś na piedestał lub na zawsze zakończyć karierę polityka czy artysty. Falco jest oczywiście płotką z aspiracjami, ale metoda jaką obrał w swojej drodze na szczyt, to wysługiwanie się silniejszym, którzy z kolei ten fakt wykorzystują w sposób właściwy możnym tego świata, a przy tym w podobnym sposób gardzą młodym przystojniakiem bez moralnego kręgosłupa i praktycznie bez żadnych zasad. Hunsecker, którego potęga jest tak wielka, że nie tylko uważa się za nieomylnego w ocenie ludzi, ale uzurpuje sobie prawo do kierowania ich losami dla ich własnego dobra, nie jest zadowolony z miłości swojej młodszej siostry (Susan Harrisom), której jest opiekunem, z młodym muzykiem jazzowym grającym w zespole o obiecującej karierze. Wykorzystując Falco, nie cofnie się przed żadnym świństwem, łącznie ze złamaniem chłopakowi kariery przy pomocy kampanii oszczerstw w prasie, żeby teoretycznie ustrzec swoją młodą siostrę (jest jeszcze uczennicą szkoły średniej) przed związaniem się z muzykiem. Sam Falco również wykorzysta najpodlejsze metody, żeby w swoich działaniach pozyskać przychylność innych starszych dziennikarzy z ugruntowaną pozycją, włącznie ze stręczeniem swojej znajomej jednemu z nich. Kobiety zrobią dla niego wszystko, ponieważ jest młodym przystojniakiem. Ponieważ, jak to w produkcji hollywoodzkiej, dobro musi zwyciężyć, Sydney Falco zostaje bez skrupułów wydany policji przez Hunseckera.

Jak już wspomniałem, uwielbiam grę aktorów z tamtych czasów. Lubię też strukturalną spójność tamtych obrazów. Akcja Słodkiego zapachu sukcesu jest dramatyczna, wartka i opowiedziana ze swego rodzaju reporterskim nerwem, co zresztą bardzo pasuje do samej tematyki filmu. Oczywiście jest sporo dydaktyki i moralizowania, ale właśnie dzięki tej wartkiej narracji, widz przyjmuje wszystko w sposób jak najbardziej naturalny, bez poczucia przytłoczenia naukami moralnymi. Można rzec – samo życie, a w dodatku dobrze tak draniowi.
Film Felliniego to zupełnie inna poetyka. Przez cały film również towarzyszymy przystojnemu podrywaczowi, karierowiczowi bez żadnych zasad moralnych, który buduje swoją pozycję poprzez przestawanie z towarzystwem, które jest tak samo amoralne, jak on. Owa amoralność jest w tym wypadku gorsza od niemoralności, która byłaby jakąś postawą wobec życia. Amoralność Marcella Rubiniego (Mastroianni) i jego „przyjaciół” to główny problem po mistrzowsku zilustrowany przez włoskiego mistrza.

Akcja nie jest zwarta, ponieważ film można podzielić na kilka autonomicznych epizodów, takich jak noc z Maddaleną (Anouk Aimée) w mieszkaniu przypadkiem spotkanej prostytutki, spotkanie Marcella z ojcem, towarzyskie spotkania w arystokratycznym zamku czy w to w mieszkaniu Steinera, przygoda ze szwedzką aktorką Sylvią (Anita Ekberg), czy reportaż z miejsca objawienia Madonny. Każdy z tych epizodów to niemal oddzielna historia, odrębny dramat. To co je jednak łączy, to postać Marcella, który we wszystkich jest obecny.

Gdyby ktoś oglądał La Dolce Vita bezpośrednio po Sweet Smell of Success, odniósłby pewnie wrażenie, że film się miejscami wlecze, że pewne sceny można byłoby sobie z powodzeniem darować bez uszczerbku dla opowieści. W rzeczywistości jednak to te „dłużyzny” pokazują właśnie mistrzostwo Felliniego, jego wyczucie klimatu historii, którą opowiada. A, jak przecież już wiemy, opowiada o świecie ludzi próżnych i pustych, którzy wymyślają rozmaite rozrywki, które momentalnie zaczynają ich śmiertelnie nudzić.

Od czasu pojawiają się pewne sygnały wskazujące, że niektórzy z nich poszukują czegoś głębszego, ważniejszego. Magdalena wyznaje Marcello miłość, ale w odległym pomieszczeniu w zamku arystokratycznej rodziny, u której się oboje znaleźli, z wykorzystaniem efektu akustycznego, dzięki któremu Marcello, pozostający w pomieszczeniu oddalonym wszystko słyszy. Kiedy jednak on zdobywa się na równie szczere (lub przynajmniej w tym momencie Marcello wierzy w swoje słowa) wyznanie miłości, Maddalena oddaje się przypadkowemu mężczyźnie, który znalazł się w miejscu, w którym przebywała.

Marcello odrzuca oddaną miłość Emmy (Yvonne Furneaux), dziewczyny, z którą żyje, ponieważ wydaje mu się, że jest to uczucie zbyt zaborcze i tłamsi jego wolność osobistą. Przez moment jest do szaleństwa zauroczony płochą szwedzką gwiazdą filmową. To wszystko jednak nie ma żadnego znaczenia, żadnych szans na zbudowanie czegoś trwałego.
Na tle tego świata pewną przystanią, ostoją życia pięknego – estetycznego i etycznego, jest intelektualista Steiner (Alain Cuny), postać pomnikowa, człowiek swobodnie grający na kościelnych organach Bacha, pisarz i filozof, otoczony gronem wybitnych przyjaciół, również intelektualistów, a przy tym kochający mąż pięknej żony oraz ojciec dwójki uroczych dzieci. Steiner jest jak „gotycka wieża”, która ze swojej wysokości niczego nie słyszy, jak określiła go jedna z jego znajomych artystek. Dla Marcella jest jednak wzorem, kimś, kim sam chciałby kiedyś zostać. I to jednak okazuje się blagą i grą pozorów. Z niewiadomych powodów jego pomnikowy przyjaciel morduje własne dzieci i popełnia samobójstwo.

Dla Marcella nie ma właściwie ratunku. Nigdy się nie wyrwie ze swojego światka, goniących za nowymi wrażeniami zblazowanych bogaczy i pseudo-intelektualistów. Religia w żadnym wypadku nie wchodzi w rachubę, po pierwsze dlatego, że światek Marcella jest już zbyt sceptyczny i cyniczny, żeby przyjąć jakiekolwiek z góry narzucone reguły postępowania, a po drugie, chyba ważniejsze, dlatego, że Kościół katolicki nie oferuje żadnej solidnej podstawy moralnej, a jedynie zwodniczą nadzieję dla prostych ludzi. Scena rzekomego objawienia Matki Boskiej parze dzieci, które wyraźnie stroją sobie żarty z biednych dorosłych opętanych wiarą i nadzieją, wodząc ich po polu we wszystkie możliwe strony w strugach rzęsistego deszczu, jest bardzo znamienna i, można powiedzieć, typowo surrealistyczno-groteskowa właściwa Felliniemu. Oparciem dla Marcella nie może być też ojciec (Annibale Ninchi), którego w dzieciństwie nigdy nie było w domu, gdyż przebywał na wielodniowych delegacjach, a i teraz gdyby nie nagła niedyspozycja organizmu (być może serce) być może doszłoby do romansu z jedną z młodych przyjaciółek Marcella, Funny (Magali Noël). Ojciec nie chce odwiedzić Marcella w jego mieszkaniu, jak najszybciej pragnąc udać się do własnego domu. Odrzuciwszy miłość Emmy, Marcello pozostaje sam.

Nie spotyka go kara, jak Sydneya Falco w Słodkim zapachu sukcesu. Symboliczna scena z końca filmu, kiedy po drugiej stronie niewielkiej rzeki wpadającej do morza, nad którym znajduje się Marcello wraz z całym towarzystwem, widzi go dziewczynka z prowincji, którą poznał jako barmankę w małej osterii, pokazuje, że jest on skazany na pozostanie na swoim brzegu. Kiedy dziewczynka krzyczy do niego i gestami prawdopodobnie pokazuje mu, żeby do niej przyszedł, on z powodu szumu morza i wiatru jej nie słyszy, zaś gestów nie rozumie. Musi zostać tam, gdzie jest, w swoim pustym światku, z którego nie ma ucieczki.

Filmy amerykańskie generalnie nie wymagają większego napięcia poznawczego. Owszem, mistrzowie amerykańskiego kina potrafią opowiedzieć historię intrygującą, która nie będzie prostym wykładem etyki, ale dzięki stosunkowo linearnej narracji i mimo wszystko prostemu przesłaniu, wszystkie one są dość przewidywalne. To, co możemy w nich podziwiać, to wielka sprawność warsztatowa reżysera, aktorów, kompozytora muzyki, scenografa, kamerzystów i całej ekipy. W tym wypadku film Mackendricka jest świetnie, z nerwem, opowiedzianą historią drobnego gnojka, który w końcu dostał za swoje, i dobrze mu tak.

Film Felliniego, to dzieło „totalne”, próbujące ogarnąć całość zjawiska, całość kryzysu życia społecznego, podejścia do rzeczywistości i do drugiego człowieka. Jego sposób budowania obrazów, łączenia ich w sekwencje jest specyficzny i charakterystyczny tylko dla niego. Jego styl, niby jak najbardziej realistyczny, a równocześnie surrealistyczny, częściowo groteskowy a częściowo tragiczny, nie pozwala widzowi na samozadowolenie po zakończeniu seansu. Jest to film, który zostawia go natłokiem myśli i poczuciem niemożności znalezienia jednoznacznej oceny sytuacji.

Próbuję zestawić oba te stare filmy, ponieważ pomimo szeregu zmian w technice i poetyce filmów, jakie nastąpiły w przeciągu ostatnich pięćdziesięciu lat, ich siła przekazu oraz samo przesłanie nie zestarzały się ani trochę. Świat wszechwładnych dziennikarzy, którzy tzw. obiektywną prawdę mają za nic, ponieważ uważają się za jej kreatorów, jak się okazuje, wcale nie jest plagą ostatnich lat, ponieważ był doskonale znany pół stulecia temu. Niezależnie od ustroju, bo nawet w siermiężnej rzeczywistości PRLu, zawsze istnieją światki ludzi „pięknych” i amoralnych – atrakcyjnych fizycznie, w miarę bystrych i zamożnych, którzy toną w rozrywkach, które z kolei dają im coraz mniej satysfakcji, pogłębiając stan zblazowania i pustki. Taki światek istniał np. w Łodzi pod koniec lat 60., na pewno istniał też w Warszawie, skoro ilustrowały go filmy ze Zbyszkiem Cybulskim. Takie światki istnieją również dzisiaj – samo słowo „celebryta” automatycznie przywodzi na myśl środowisko żyjące „słodkim życiem” w stylu bohaterów filmu Felliniego.

Oczywiście Federico Fellini odegrał ogromną rolę kulturotwórczą. Odegrał ogromny wpływ na Andrzeja Wajdę i całe pokolenie aktorów. Zbigniew Cybulski praktycznie zawsze (z nielicznymi wyjątkami) „grał Mastroiannim”, zaś dla Daniela Olbrychskiego Fellini był „ojcem duchowym”, jak sam przyznaje. Do wielu języków świata wszedł termin „paparazzi”, ale nie każdy wie, że Paparazzo to nazwisko przyjaciela Marcello Rubiniego, fotoreportera, który wraz z podobnymi sobie na skuterach ganiał za każdą sensacją nie szanując nawet największej tragedii (w jakimś stopniu makabryczna scena obfotografowania żony Steinera tuż przed powiadomieniem jej o śmierci dzieci i męża). W ten sposób Federico Fellini przyczynił się do wzbogacenia słownictwa języka angielskiego, francuskiego, polskiego i szeregu innych.

Oba filmy, amerykański i włoski, doskonale pokazują mechanizm socjologiczny działania pewnych grup, które składają się wyłącznie z egoistów, mechanizm tłamszenia czy wręcz niszczenia odruchów, które jeszcze nazywamy ludzkimi. Pokazują też, że w tym mechanizmie liczą się ci, którzy już zdobyli sobie mocną pozycję i bezwzględnie umieją ją utrzymać. Zdobywanie takiej pozycji może wymagać różnych umiejętności, których tak naprawdę nikt z góry nie zna, ale jest wielu takich, którym się wydaje, że do zwycięstwa potrzebne są bezwzględność, brak uczuć, przede wszystkim miłości i empatii, prymitywne cwaniactwo, lizusostwo wobec silniejszych i brak kręgosłupa moralnego. Problem w tym, że mimo tego, że wielu takich drobnych cwaniaczków dostaje od życia bolesną nauczkę, że są nienawidzeni, a czasami publicznie piętnowani, nigdy do końca nie wiemy, czy ich droga to nie jest jedyna droga na szczyty. Miejmy nadzieję, że nie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz