niedziela, 29 kwietnia 2012

O podejściu do wiedzy na uczelniach


Studiowanie na uniwersytetach brytyjskich, amerykańskich czy kanadyjskich, polega przede wszystkim na częstym i obfitym pisaniu. Nie chodzi o żadne „lanie wody”, ale o nieustanne wprawki w pisaniu tekstów o charakterze naukowym, akademickim. Prawdopodobnie dlatego przez pierwsze dwa lata w USA wszyscy studenci muszą nadal chodzić na obowiązkowe zajęcia z języka angielskiego. Umiejętność pisemnego wypowiadanie się w języku ojczystym jest więc najważniejszą cechą wyróżniającą absolwenta dobrej uczelni od człowieka bez wykształcenia. Na jakikolwiek temat by nie pisał w ciągu studiów, po trzech-czterech ich latach można mieć pewność, że człowiek taki napisze tekst na każdy temat, jeżeli da mu się nieco czasu na zapoznanie się z nim, czyli na odpowiednie „naczytanie”.

W filmie Romana Polańskiego z 2010 Autor widmo (The Ghost Writer), szycha CIA odpowiedzialna za werbowanie agentów wśród studentów brytyjskich uczelni mówi o sobie, że doktorat robił z teatru. Niewątpliwie przechodził później szkolenie szpiegowskie, ale właśnie później, bo kiedy go werbowano prawdopodobnie nie pytano o jego kwalifikacje na agenta wywiadu w postaci odpowiedniego dyplomu szkoły dla szpiegów.

Jeżeli jesteśmy przy teatrze. Komunistycznym wymysłem było ograniczenie dostępu do zawodów artystycznych. Żeby założyć kapelę rockową przynajmniej jeden członek zespołu musiał się legitymować formalnym wykształceniem muzycznym. Żeby z piosenkarza czy aktora zdjęto z góry dyskwalifikującą etykietkę amatora, musiał on przejść egzamin weryfikacyjny przed komisją państwową składającą się nieraz ze znanych polskich artystów. Nie było łatwo. Można oczywiście mówić o dobrych i złych stronach tej procedury. Dobrą było dbanie o pewien poziom artystyczny tego, co się oferowało polskim widzom i słuchaczom, ale złą była w ogóle idea państwowo-urzędniczej regulacji prawa do wykonywania zawodu.

Jeżeli ktoś nie w pełni rozumie różnicę między wolnym rynkiem (kapitalizmem), a feudalizmem (o ile bowiem mniej więcej rozumiemy różnicę między kapitalizmem a socjalizmem, to już z tym feudalizmem mamy kłopoty, bo nam się przede wszystkim kojarzy ze stosunkami w sektorze rolniczym), ten pewnie nie skojarzy takich praktyk ze średniowieczem. Otóż jedną z cech rewolucji przemysłowej w XIX i XX wieku było poważne nadszarpnięcie, jeśli w niektórych dziedzinach nie obalenie, systemu kontroli cechowej nad całym danym rzemiosłem. Cech tkaczy nie mógł się ostać, bo oto pojawiły się maszyny, które tkały szybciej, a od obsługującego je pracownika nie wymagały tylu umiejętności manualnych. Generalnie liberalizm gospodarczy wprowadził zasadę, że każdy może wykonywać to co chce, o ile znajdzie rynek na swoje towary lub usługi. W średniowieczu rzemieślnika poza cechem nazywano partaczem lub fuszerem, ale w kapitalizmie słowo to utrwaliło się jako określenie kogoś, kto po prostu swój zawód wykonuje źle. Jedynym zaś kryterium oceny pozostawało zadowolenie klienta.

W krajach anglosaskich, gdyby komuś powiedzieć, że aby zostać aktorem należy zdobyć tytuł magistra sztuki, prawdopodobnie zaśmiałby nam się w nos, bo takiej niedorzeczności trudno sobie tam wyobrazić. Aktor to jest przede wszystkim rzemieślnik, który musi opanować szereg, nieraz skomplikowanych, umiejętności technicznych, i artysta, który z tymi umiejętnościami robi coś, co w jego zamyśle jest oryginalne. Napisanie pracy magisterskiej zarówno w opanowaniu owych umiejętności, jak i w twórczym ich wykorzystaniu w ogóle nie pomaga, ponieważ nijak się na nie nie przekłada. Wystarczy poczytać biografie czołowych aktorów amerykańskich czy brytyjskich i to nie tylko tych, co jedynie „gwiazdorzą”, ale tych, których cały świat podziwia za wspaniałe umiejętności warsztatowe, żeby się przekonać, że owszem, często ludzie ci uczęszczali na kursy aktorskie, ale nikt nigdy nie wymagał od nich napisania pracy badawczej, żeby im przyznać prawo do wykonywania zawodu. Liczy się praca nad sobą i jej efekty. Tylko i wyłącznie.

Uniwersytety brytyjskie i amerykańskie często zapewniają świetne zaplecze dla rozwijania umiejętności teatralnych. Ze studenta specjalizującego się w zupełnie innej dziedzinie, który udzielał się z pasją w uniwersyteckich „kółkach teatralnych” może wyrosnąć doskonały profesjonalny aktor.

Wróćmy jednak do kształcenia umiejętności pisania. Absolwent jakiegokolwiek kierunku uniwersytetu anglosaskiego (no, oczywiście takiego lepszego) praktycznie może automatycznie zostać dziennikarzem prasowym, bo się kształcił w pisaniu. Owszem, musi przejść pewną praktykę w doborze wiadomości, w docieraniu do czytelnika itd. itp., ale umie pisać, więc reszty, jeżeli będzie chciał, się nauczy. Podobnie zresztą, jak z teatrem, na uczelniach działają studenckie czasopisma, w których młody człowiek ma okazję się sprawdzić, a przede wszystkim nabyć konkretne umiejętności warsztatowe.

W tym momencie zastrzegam, że nie wypowiadam się na temat przedmiotów technicznych czy medycznych, bo są to rzemiosła wymagające wysokiego poziomu konkretnych umiejętności i szybkiego dostępu do wiedzy (zwłaszcza w przypadku medycyny). Jeżeli jednak mówimy o przedmiotach takich jak historia, pedagogika, socjologia, psychologia, ekonomia, politologia, filozofia, czy nauka o literaturze, to wszystkie one polegają najpierw na solidnym „naczytaniu”, w przypadku niektórych z nich na badaniach empirycznych i na stworzeniu tekstu, który w głównej mierze ma charakter narracyjny.

Umiejętność pozostaje tak naprawdę ta sama, tylko treści są inne. To dlatego możemy o kimś przeczytać, że w Cambridge „czytał” (co w języku angielskim jest w tym wypadku synonimem słowa „studiował”) historię, ekonomię i literaturę skandynawską – wszystko w trzy lata. Może się jednak okazać, że obecnie pracuje w sektorze pozornie nie mającym nic wspólnego z tymi przedmiotami. Ktoś, kto wie do czego wykorzystać swoją wiedzę i umiejętności oczywiście skupia się na jednym przedmiocie, ale może być też i tak, że ktoś całkiem świadomie „czyta” przedmioty pozornie od siebie odległe.

Jednym z potencjalnych zadań na egzaminie pisemnym CPE jest napisanie raportu lub propozycji. Gdyby polscy studenci byli uczeni pisać tego typu teksty na studiach, posiedliby cenną umiejętność przydatną na wielu kierowniczych stanowiskach – czy to w prywatnych firmach, czy w instytucjach państwowych. Pretekstów do napisania takich tekstów można by znaleźć w czasie studiów mnóstwo. Student powinien być na przykład nakłaniany do napisania propozycji badania ankietowego z podaniem celu, założeń i spodziewanych wyników. Po takim badaniu powinien sporządzić prawidłowy raport, a potem artykuł. To są konkretne umiejętności do wykorzystania w każdej pracy na tzw. stanowisku umysłowym (wiem, że to terminologia z czasów komuny, ale używam jej na razie z braku lepszej).

Ponieważ od czasu do czasu tłumaczę teksty z różnych dziedzin – od innowacyjnych projektów pieców hutniczych, przez teksty pedagogiczne, historyczne, socjologiczne po prawnicze (nie zabieram się do medycznych czy biologicznych), wiem, że te, które nie są tekstami typowo technicznymi (jak ten o piecach hutniczych) są tworzone wg podobnej narracji, którą, jako historyk z pierwszego wykształcenia, rozpoznaję bez trudu. Większość tekstów z ekonomii, z jakimi miałem do czynienia, były tak naprawdę tekstami, które już dzisiaj można zakwalifikować do historii gospodarki. Kiedy były pisane, mówiły o bieżącej sytuacji gospodarczej danego rejonu świata, ale dzisiaj mają już wartość częściowo historyczną (co oczywiście nie znaczy, że gorszą!). Gdybym miał czas i ochotę poczytania o tych problemach, myślę, że sam mógłbym tworzyć takie teksty. Z pewnych względów wolę jednak pozostać „ekonomicznym ignorantem” i z takiej pozycji pisać swoje wpisy na blogu. Adama Smitha czyta się np. bez trudu, ponieważ jest to zwyczajna ogólnohumanistyczna narracja na tematy gospodarcze. Dla mnie osobiście „schody” zaczynają się przy Davidzie Ricardo, u którego pojawiają się już suche a ścisłe opisy okraszone wzorami matematycznymi.

W Polsce panuje typowo cechowy kult własnej dziedziny, który niestety przyczynia się do tego, że te same zjawiska mogą być opisane zupełnie innym językiem, zaś profesor pedagogiki oburzy się śmiertelnie, jeśli profesor socjologii użyje na opisanie jakiegoś zjawiska w grupie młodzieży  innego słownictwa. Słownictwo bowiem to w wielu przypadkach jedyny, oprócz oczywiście zakresu zainteresowań, wyznacznik odrębności jednej dziedziny wiedzy od drugiej (celowo nie używam słowa „nauka”).

To dlatego np. Noam Chomsky, który zasłynął przede wszystkim jako twórca teorii gramatyki generatywnej, bez problemu wypowiada się na tematy polityczne powołując się na niezliczone przykłady – a więc posiada ogromną wiedzę politologiczną, socjologiczną i historyczną, a u Sławoja Żiżka trudno znaleźć temat, na który by się nie wypowiadał, polskiego odpowiednika intelektualistów tej klasy nie mamy. Czołowi intelektualiści zachodni wcale bowiem nie ugrzęźli w „wąskiej specjalizacji”, jak to im się często zarzuca. Mogą się tak naprawdę zajmować czym chcą, a że większość zajmuje się faktycznie jakąś wąską dziedziną, to już inny problem. To polski system akademicki z góry szufladkuje młodego uczonego przypisując go do jednej ściśle ograniczonej dziedziny. Owszem niektórzy znajomi historycy są dziś określani jako politolodzy, ale wiem skądinąd, że profesorowie, którzy od początku zaczynali jako politolodzy strasznie się na ten fakt zżymają. W ten sposób wszyscy trzymają się wzajemnie za gardło. W tym kontekście, kolejny raport jakiejś rządowej, czy uczelnianej komisji na temat „konieczności prowadzenia badań interdyscyplinarnych” znowu brzmi jak apel komunistycznego sekretarza, który nawołuje do powołania komisji do zbadania problemu braku sznurka do snopowiązałek. Tu nie trzeba żadnych apeli, raportów ani komisji. Tu trzeba ludziom pozwolić robić, to co każdy normalny żądny wiedzy człowiek by robił – uczył się zewsząd wszystkiego, co go interesuje. Do tego trzeba by jednak przeorać cały feudalny, a w rzeczywistości małorolny, system, w którym każdy, kto już się dorobił swojego ubogiego bo ubogiego, ale własnego poletka, strzeże go niczym źrenicy w oku i nie dostrzega, że owo poletko jest częścią większego ekosystemu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz