poniedziałek, 16 kwietnia 2012

O "wszechstronności" i "wąskiej specjalizacji", czyli rozmowy z Amerykaninem o systemach edukacji


Rozmawiam sobie przedwczoraj ze swoim amerykańskim kolegą na temat postaw współczesnej młodzieży wobec wiedzy i jej zdobywania, próbując dociec przyczyn obecnego stanu rzeczy, ale wnioski nam się jakoś wymykają. To znaczy zgadzamy się, że prawdopodobnie ten kiepski stan to wina systemu edukacji, ale czy to tłumaczy wszystko?

Zawsze na pierwszych zajęciach mój kolega pyta studentów jakie mają zainteresowania i ku swojemu przerażeniu słyszy, że co najmniej 60% otwarcie deklaruje, że nie ma żadnych. Z pozostałymi też nie jest najlepiej, bo choć np. ktoś odpowiada, że lubi słuchać muzyki, to już przy pytaniu „jakiej?”, czy „kto jest twoim ulubionym wykonawcą?” zaczyna się plątać i czerwienić.

Tymczasem, jak twierdzi mój kolega, nawet taki „stupid American”, jak się wyraził, który jest szkolnym głąbem i w ogóle mało bystrym człowiekiem, ma jakąś pasję, w której się specjalizuje – to może być kolekcjonowanie czegoś i zdobywanie wiedzy na ten temat, to może być śledzenie historii ulubionej drużyny koszykarskiej itd., ale zawsze można znaleźć taką dziedzinę, w której dany człowiek naprawdę chce być ekspertem i faktycznie nim jest.

Jeden z zarzutów wobec zachodnich systemów oświatowych zawsze była „wąska specjalizacja”. Pamiętam, że mówiono o tym już za komuny. My tutaj chcemy wykształcić człowieka o wszechstronnej wiedzy, a tam pakują człowieka w wąską specjalizację. Mamy tutaj do czynienia z podwójnym przekłamaniem. Owszem założenia polskiego systemu są takie, że oto jeżeli zapewnimy młodemu człowiekowi wiele godzin dydaktycznych z rozmaitych przedmiotów, a do tego solidnie ich na koniec semestru z tego przeegzaminujemy, to produktem będzie wszechstronnie wykształcony człowiek. Każdy z nas doskonale wie, że tak nie jest, a omnibusy nawet w ramach swojego kierunku studiów (czyli nie tylko z przedmiotu wiodącego, ale ze wszystkich pobocznych) zdarzają się niezwykle rzadko.
Pamiętam pewną rozmowę z bardzo sympatycznym doktorem historii, specjalistą od historii Polski XIX wieku, z którym miałem zajęcia. O ile mnie pamięć nie myli, chodziło o zaliczenie zajęć, na których byłem nieobecny. Nie potrafiłem odpowiedzieć na jedno pytanie, na co pan doktor spytał mnie o moje seminarium magisterskie. Kiedy mu powiedziałem, czym się zajmuje, uśmiechnął się i powiedział: „Ha! A więc jest pan powszechnikiem! (od historii powszechnej) No tak, ale w końcu jesteśmy historykami i to nas zobowiązuje, żebyśmy jednak z różnych jej działów pewne rzeczy wiedzieli”. W tym momencie przyszła mi do głowy diabelska złośliwość, żeby go zapytać, czy pamięta, co to były fasti consulares. Była to jedna z rzeczy, które pamiętałem z zajęć z pierwszego roku z historii starożytnej. Wiedziałem, że koleżanki i koledzy, którzy egzamin z tejże zdali na piątki, już pół roku później tego nie pamiętali. To nie jest zresztą zarzut, tylko pewna ilustracja jak to działa. Zasada trzech Z (Zakuć-Zdać-Zapomnieć) nie pozwala na zbudowanie długotrwałej wiedzy, do której będzie potem można „doklejać” kolejne informacje ją wzbogacające. Doktorowi swojego złośliwego pytania nie zadałem, ponieważ od razu przyszło mi do głowy, że byłoby to głupie, a przy tym facet był naprawdę sympatyczny, więc nie było powodu wprowadzać go w zakłopotanie.

Do tego jednak dodajmy, że owa polska „wszechstronność” wcale nie jest tym, czym się wydaje. Otóż studiując historię należało skończyć kursy socjologii, psychologii, oczywiście filozofii na pierwszym roku, ekonomii politycznej itd. itp. Czy to źle? Wcale niekoniecznie. Uważam, że dobrej jakości kurs z innych przedmiotów naprawdę może wzbogacić naszą osobowość, ale rzecz w tym, że zawsze mnie np. dziwiło, dlaczego jako student historii nie mogę sobie wziąć jako kursu dodatkowego np. literatury interesującego mnie okresu. Na łódzkiej historii w latach 80. ubiegłego stulecia, miałem wrażenie, że historyk w ogóle nie powinien czytać beletrystyki, bo historykowi, który powinien się zajmować naukową krytyką źródeł, wymysły pisarzy mogą tylko mącić w głowie. W rzeczywistości tak nie było, bo właśnie ów wspomniany wyżej doktor kazał nam na zajęcia przeczytać „Wierną rzekę” Żeromskiego, ale mnie dziwiło, że nie ma osobnego kursu historii literatury, który bym mógł sobie wybrać. Niczego zresztą nie można było sobie wybrać. Niestety ten stan z niewielkimi wyjątkami nadal się w Polsce utrzymuje. „Wszechstronność” w Polsce polega na szeregu przedmiotów narzuconych przez system, które mają wspomagać kierunek główny. Student nie ma tutaj nic do gadania.

Jeżeli mówimy, że w Ameryce, czy w ogóle na Zachodzie (nie jest to w tym wypadku zbyt precyzyjny termin, bo systemy francuski czy niemiecki mogą być bardzo różne od włoskiego czy brytyjskiego), że tam jest „wąska specjalizacja”, to tak faktycznie może być, ale z bardzo prostego względu. Ludzie, którzy widzą, że w czymś zaczynają być dobrzy, nijako w sposób naturalny dobierają sobie zajęcia w ten sposób, żeby w tej dziedzinie stać się jeszcze lepszymi, ale tak naprawdę wcale nie muszą!

Wiemy, że poziom szkoły średniej w USA jest generalnie dość niski, ale za to na wyższej uczelni przez pierwsze dwa lata studenci muszą nadrobić pewne braki, dlatego np. mają obowiązkowe zajęcia z angielskiego i matematyki (sic!), oprócz tego oczywiście wybierają sobie już swój „major”, czyli przedmiot wiodący, w którym się będą specjalizować, ale przy tym mają cały szereg przedmiotów do wyboru „od Sasa do lasa”, które mogą albo wspomóc ich główny kierunek, ale zaspokoić głód wiedzy ogólnej. I tak np. mój kolega, który ostatecznie został bakałarzem literatury amerykańskiej (BA), przez semestr uczęszczał na zajęcia z historii Japonii, bo go to akurat zainteresowało.

Kursy są organizowane w systemie semestralnym. Oznacza to, że w ciągu półrocza można dany przedmiot skończyć i nigdy do niego nie wracać, ale oczywiście można go kontynuować na wyższym poziomie. Jeżeli więc faktycznie ma miejsce „wąska specjalizacja” to tylko dlatego, że wielu rozumie, że żeby osiągnąć sukces w jakiejś dziedzinie, najlepiej jest poświęcić jej jak najwięcej czasu. Nikt tego jednak nie narzuca.

W ciągu semestru przedmiotów może być od 5 do 7, przy czym zajęcia odbywają się nie raz w tygodniu, jak u nas, ale dwa do trzech razy, co sprawia, że istnieje poczucie ciągłości, umysł studenta utrzymuje się w stanie pewnego napięcia, które trzyma go myślami przy sprawach związanych ze studiowanymi przedmiotami. W Polsce spotkanie raz w tygodniu na zajęciach, które są w dodatku z góry przez jakieś siły narzucone, często traktowane jest jak zło konieczne, które na szczęście można jakoś przeżyć, a potem przez cały tydzień się relaksować i „dochodzić do siebie”.

W pewnym sensie system amerykański nie zakłada zbyt wielkiego zaufania do samodyscypliny studenta, bo przypomina nieco szkołę średnią. Niemniej sam fakt, że można sobie wybrać zajęcia, na podobnej zasadzie, na jakiej wybiera się książki w bibliotece, sprawia, że cały system jest zupełnie inny. Nie wiem, czy doskonały, ponieważ doskonale zdajemy sobie sprawę z poziomu wiedzy ogólnej Amerykanów, ale warto się jednak przy okazji zastanowić, czy poziom wiedzy ogólnej przeciętnego Polaka jest taki wielki? Sondy uliczne przeprowadzane przez reporterów programu „Matura to bzdura” nie potwierdzają naszego wysokiego mniemania o sobie.

Zaryzykowałbym stwierdzenie, że wielu Polaków, choć może niezbyt wielu młodych, ma ogromną pasję, którą jest polityka. Z wypowiedzi na forach internetowych można dojść do wniosku, że mamy w kraju samych historyków – tyle można tam znaleźć odwołań do wiedzy o naszej przeszłości. Inna sprawa, że źródła tej wiedzy to często opracowania napisane z punktu widzenia konkretnej opcji politycznej, ale jest spora liczba ludzi, która żyje polityką, a więc siłą rzeczy również historią, a przy tym geografią. Jeżeli zaciekły antysemita krytykuje państwo Izrael, to przy okazji śledzi wiadomości na ten temat i dowiaduje się wiele na temat topografii Bliskiego Wschodu. Niestety siła, która go pcha do takiej wiedzy to chorobliwa nienawiść. Dochodzę tu jednak do czegoś, co wydaje mi się sednem sprawy.

Otóż motywacją do poszerzania wiedzy jest często impuls, który wiąże się z emocją. Pozostanie w stanie utrzymania emocji na wysokim poziomie nie jest łatwe, a właściwie nie jest możliwe, ale ważne jest, żeby on się w ogóle pojawił. Jeżeli dziecko zafascynowało się usłyszaną grą na saksofonie i z własnej woli zaczęło molestować rodziców, żeby go zapisali do szkoły muzycznej, to jest to sprawa fantastyczna. Potem oczywiście nadchodzi ciężka praca, momenty zwątpienia, a niejednokrotnie rzucenia nauki na jakimś etapie. Umiejętne podtrzymywanie motywacji przez nauczyciela to ogromna sztuka i niestety specjalistów od tego mamy w Polsce niewielu. Liczyć na wieloletni entuzjazm też nie można, bo emocje nachodzą nas falami. To, co jednak podtrzymuje ludzi w wytrwaniu przy swojej pierwotnej pasji, to sukcesy „cząstkowe”, małe etapy pokonywane po drodze. Niestety znowu trzeba być wielkim mistrzem, żeby z jednej strony pokazać młodemu człowiekowi, że oto „patrz, idzie ci coraz lepiej, a więc sam/a widzisz, że praca przynosi efekty”, a z drugiej nie doprowadzić go do stanu, w którym o sobie pomyśli, że jest już tak świetny, że nie musi wkładać wysiłku w dalszą pracę.

Napisałem o roli mądrego nauczyciela jednego przedmiotu! Tymczasem przedmiotów mamy wiele, wymagana wiedza na etapie już gimnazjum jest jednak na dość wysokim poziomie, a to nie sprzyja rozwijaniu tego, co człowieka naprawdę interesuje. Tutaj musimy być jednak ostrożni, bo młodzież bardzo często zmienia swoje zainteresowania, a przed samą maturą może mieć dziesiątki sprzecznych wyobrażeń na temat swojej przyszłości. Jest to poważny dylemat, z którym do końca nie bardzo wiem, co zrobić.

Niemniej tradycyjny system polskiej szkoły, co mnie osobiście przyprawiało o cierpienie w liceum, polega na tym, że konieczność zaliczania wszystkich przedmiotów często nie tylko nie pozwala rozwijać się w tym ulubionym, ale również wpędza wielu uczniów w dwa podstawowe kompleksy – kompleks niższości i kompleks winy. Trzeba być naprawdę silną osobowością, żeby nie przejmować się opinią np. nauczyciela biologii, który ma cię za głąba (bo się tej biologii nie chcesz uczyć), bo poczucie swojej wartości bierzesz ze swojej wiedzy np. z fizyki. Na dodatek co z tego, że jesteś orłem z fizyki, jak oprócz tej szóstki wszyscy straszą cię trójami. A przecież żyjemy w kulcie „ładnego świadectwa”.

Czy system amerykański jest godny zaszczepienia na naszym gruncie. Tak do końca wcale też nie jestem pewien. Sondaż polskich reporterów przeprowadzony dwa lata temu wśród studentów historii uczelni polskich, amerykańskich, rosyjskich, brytyjskich i chyba jeszcze w jakimś państwie europejskim (niestety pamięć zawodzi) dotyczący wiedzy o zbrodni katyńskiej, pokazał, że największą wiedzę na ten temat mieli oczywiście młodzi Polacy, a z cudzoziemców Rosjanie. Studentka brytyjska miała wiedzę dość mglistą, zaś amerykańscy studenci historii pletli bzdury niczym małe dzieci obciążone szeregiem deficytów.

Z całą pewnością nie mam gotowego pomysłu na uniwersalną metodę motywowania młodych ludzi, natomiast wiem, że czym prędzej musimy zrobić coś, żeby nie gasić w nich naszej naturalnej „małpiej” ciekawości, entuzjazmu do poznawania i uczenia się. Wszyscy go mamy, ale na jakimś etapie ktoś próbuje ten pęd „skanalizować”, nadać mu pewne metodyczne ramy, a więc ograniczenia, a my przeważnie podświadomie się przeciwko temu buntujemy, za co spotyka nas kara, a to sprawia, że stopniowo stajemy się zgorzkniałymi cynikami bez żadnych pasji i zainteresowań.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz