wtorek, 17 kwietnia 2012

O "Prawosławnych Celtach" i pewnym Irlandczyku, czyli o wykonywaniu muzyki z innego kręgu kulturowego

Obserwując międzynarodowe fora internetowe, w tym komentarze na YouTube, nie pozostaje nic innego, jak dojść do niestety dość przykrego wniosku, że chamstwo jest międzynarodowe, a wulgarne uwagi na tematy wszelkie, są powszechne. Można by się było pocieszać, że całe szczęście my, Polacy, nie pozostajemy w swojej internetowej agresji sami, ale jest to pocieszenie dość wątpliwe.

Niedawno trafiłem na YouTube na serbską kapelę wykonującą muzykę irlandzką o nazwie Orthodox Celts. Jednym z utworów przez nią wykonywanych jest The Rocky Road to Dublin, znany szerokiej publiczności z wersji irlandzkiej grupy The Dubliners, którą wykorzystano jako podkładu w filmie Sherlock Holmes w reżyserii Guya Ritchie’go z 2009 roku (scena, w której Holmes toczy walkę w stylu wolnym i pokonuje pewnego osiłka).

Pod klipem Prawosławnych Celtów (że pozwolę sobie przetłumaczyć nazwę serbskiej grupy), pojawił się brutalny atak ze strony Irlandczyka (może Irlandki), który od 16 lat uprawia tradycyjny taniec irlandzki, a przy tym oczywiście od urodzenia wzrastał w tradycji muzycznej swojego kraju. Nie zostawił na Serbach suchej nitki, zwłaszcza na fragmencie klipu, w którym jeden z członków zespołu tańczy.

Jeżeli postawimy sobie pytanie, czy miał prawo tak brutalnie skrytykować, to co wykonali Serbowie, to odpowiedź musi być oczywiście twierdząca. W świecie sztuki każdy ma prawo krytykować wszystko. Zastanawia mnie jednak nagłe zacietrzewienie i dobór słownictwa do wyrażenia takiej krytyki. Mówiąc szczerze, takie wybuchy wściekłości w sytuacjach, które aż takiego ładunku emocjonalnego nie wymagają, zawsze najpierw wywołują u mnie kretyński wybuch wesołości – „patrzcie, jak to się gość podjarał!”, jak to mawiają niektórzy. Druga myśl jednak jest już od pustego śmiechu daleka. O ile czytając powieści o wieku XIX (że baroku nie wspomnę) często można się zirytować przerostem formy wypowiedzi nad treścią, bo często ów nadmiar formy samą treść zaciera, prowadząc do szeregu nieporozumień, to obecne czasy „bezpośredniości”, zwłaszcza przy zapewnionej względnej anonimowości, nie są ani trochę mniej irytujące. Ba! Są o wiele bardziej stresujące, bo na jakąkolwiek, najbardziej niewinną wypowiedź, ktoś może zareagować wylaniem na jej autora kubła pomyj.

W przypadku komentarza pod piosenką wykonaną przez Orthodox Celts, pojawia się jednak jeszcze jeden dość frapujący problem dotyczący wykonywania czyjejś muzyki etnicznej przez przedstawicieli innej grupy czy też innej kultury.

Jest oczywiste, że współczesna muzyka rozrywkowa od dobrych trzydziestu lat, została niepodzielnie zdominowana przez utwory wywodzące się z kultury anglosaskiej. O ile jeszcze w latach 60. ubiegłego stulecia słuchano w Polsce piosenek francuskich czy włoskich, to już dwie dekady później, zostały one zepchnięte do roli muzyki niszowej – francuska muzyka rozrywkowa bardzo rzadko się przebija do naszych mediów, zaś włoska zaszufladkowała się gdzieś w okolicach disco polo. Z dość już zamierzchłej historii muzyki rozrywkowej każdy wymieni Elvisa Presleya i The Beatles, a później już tylko kapele anglojęzyczne. Oczywiście od czasu do czasu pojawi się jakiś jeden kawałek spoza tego kręgu językowego, ale są to wyjątki.

Ten wstępny wywód służy mi jedynie do tego, żeby dojść do faktu, że współczesna dominująca w świecie muzyka rozrywkowa wywodzi się z anglosaskiej (ale dość szeroko pojętej, o czym zaraz) muzyki ludowej. Muzyka rockowa, która obecnie jest w odwrocie, ale przez prawie pół wieku rozpalała emocje młodych ludzi prawie na całym świecie, wywodzi się z rhythm and bluesa (współczesne r’n’b to skrót od tej nazwy, ale mnie osobiście bardzo trudno doszukać się powiązań z oryginałem), czyli od bluesa po prostu, a więc muzyki potomków czarnych niewolników z Delty Mississippi, którzy ponieśli swoją tradycję do Chicago, a także wpłynęli na niektórych swoich białych sąsiadów, w tym niejakiego Elvisa Arona Presleya. Niewątpliwy wpływ na ten rodzaj muzyki miały wpływy afrykańskie przeniesione (mimo zakazów używania bębnów) przez dziesięciolecia niewolnictwa. Kiedy jednak porównamy muzykę murzynów amerykańskich z brazylijskimi czy kubańskimi, od razu wyczujemy różnicę. W USA bowiem wpływ muzyki „białej” na kulturę czarnych był obecny od samego początku. Czarni muzycy wyszkoleni do zabawiania białych elit, wykonywali standardy europejskiej muzyki tamtej epoki. Pierwsi muzycy jazzowi grali ówczesne popularne „hity” przywiezione z „białych” centrów kultury. Do tego nie zapominajmy o bliskim sąsiedztwie bluesmanów i zaciekłych zwolenników bluegrassu czy też muzyki country – wszystkie te gatunki muzyczne wywodzą się bowiem z Południa Stanów Zjednoczonych. Mimo wzajemnej wrogości rasowej, pewne pieśni były wykonywane zarówno przez białych jak i czarnych (przykład: The Wayfaring Stranger), oczywiście nabierając pewnych odrębnych cech, zwłaszcza we frazowaniu, ale również w pewnych odchyleniach harmonicznych i melodycznych.

Wpływu, jaki czarni bluesmani (Robert Johnson, Leadbelly, BB King i in.) wywarli na późniejsze sławy pierwszej ligi rockowej (The Rolling Stones, Eric Clapton i in.), nie ma chyba nawet co wspominać, chyba że młodszemu pokoleniu ku nauce. Czasami na amerykańskich filmach możemy zobaczyć jakiegoś zacietrzewionego Afro-Amerykanina, który wykrzykuje ze złością do jakiegoś białego: „muzykę też nam ukradliście!” Wzbudza to w wielu widzach śmiech, choć faktem pozostaje, że ani Robert Johnson ani Leadbelly nie zrobili na swoich utworach wielkiej fortuny, za to Eric Clapton na i inne białe gwiazdy rocka na ich utworach fortunę zbiły. Nie w tym jednak rzecz.

Wzajemne przenikanie się muzyki czarnych i białych Amerykanów miało miejsce co najmniej od początku XX wieku, a jak już wcześniej wspomniałem wpływy muzyki „białej” na „czarną” miały miejsce już dużo wcześniej. Pojawia się teraz kwestia, na ile ktoś ma prawo rościć sobie pretensje do monopolu na wykonywanie tej czy innej muzyki. Czasami można się zgodzić, że czarny farmer z Mississippi klepiący biedę na swojej ubogiej ziemi, który kilka razy dmuchnie w harmonijkę ustną, jest bardziej autentyczny, niż biały wirtuoz harmonijki. Ba, wśród mieszkańców Delty panuje opinia, że nawet ci z ich „braci”, którzy dorobili się dużych pieniędzy w Chicago (BB King czy Muddy Waters) też nie są już „autentyczni”, bo się kompletnie sprzedali za pieniądze. Rozumując w ten sposób wpadamy jednak w zawiłości socjologiczne, które tak naprawdę z muzyką nie mają nic wspólnego. W tym ostatnim przypadku mamy do czynienia ze zwyczajną ludzką zawiścią wobec tych, którym się finansowo powiodło.

Piszę o tym bluesie, ponieważ jest to gatunek muzyczny, który swego czasu na fali odkrywania korzeni rock’n’rolla funkcjonował równolegle w głównym nurcie polskiej muzyki rozrywkowej, a takie kapele jak Krzak czy Kasa Chorych (z Białegostoku), były w Polsce równie popularne jak Manaam, Kombi czy Perfekt. Za ojca polskiego bluesa uważa się jednak zaczynającego swoją karierę już w latach 60. Tadeusza Nalepę. Osobiście uważam, że nieżyjący już muzyk niewątpliwie zrobił wiele dla rozpropagowania bluesa w naszym kraju, ale jego twórczość z autentycznym bluesem miała wspólną tylko podstawę harmoniczną. Jego sposób śpiewania, frazowanie, były tak smętnie słowiańskie, że w bardzo niewielkim stopniu przypominało sposób wykonania Amerykanów. Czy to źle? Być może nie, ponieważ Nalepa stworzył po prostu jakąś nową jakość, „bluesa słowiańskiego” może, ale podobnie jak nie każda brandy (nawet bardzo dobra) może się nazywać koniakiem, ten „słowiański blues” nie do końca był bluesem.

Lepszym przykładem będzie jednak Nocna Zmiana Bluesa i Sławomir Wierzcholski, który podobno swego czasu palił mnóstwo papierosów, żeby swoją krtań doprowadzić do takiego stanu, dzięki któremu będzie mógł śpiewać jak czarny Amerykanin. Tymczasem taki Skip James śpiewał falsetem i to jego utwory na zawsze pozostaną przykładami autentycznego bluesa, podczas gdy Nocna Zmiana Bluesa zapisze się jedynie w historii polskiego bluesa, pomimo licznych wizyt w USA i wspólnych sesji z czarnymi muzykami. Trzeba powiedzieć otwarcie – Nocna Zmiana Bluesa, jeśli chodzi o technikę wykonania, jest o niebo lepsza od niejednego murzyńskiego „naturszczyka”, ponieważ jej muzycy do perfekcji opanowali swoje instrumenty, a Sławomir Wierzcholski robi z harmonijką ustną wszystko co można a nawet to, co by się wydawało niemożliwe. Wszystko na nic. Mimo, że to w Europie blues swego czasu był na piedestale, w Ameryce pozostając folklorystyczną ciekawostką, to jednak Ameryka będzie wyznacznikiem autentyczności. Czy to znaczy, że Polacy nie powinni wykonywać bluesa? Z pewnością nie! Każdy powinien mieć prawo grać i śpiewać to, co lubi!

Wracając do Irlandii – jest to kraj, który w doskonały sposób swoją muzykę ludową przekształcił w żyłę złota. Podobnie jak Afro-Amerykanie, Irlandczycy swoje przeszłe krzywdy i ciężki los wyśpiewane w ludowych utworach przekształcili w doskonale się sprzedający towar. Oczywiście same walory muzyczne są tutaj nie do przecenienia. Celtyckie rytmy i przede wszystkim dość skomplikowane frazowanie (kto ma przed oczami tekst The Rocky Road to Dublin i równocześnie słucha The Dubliners, ten od razu zrozumie o co mi z tym skomplikowaniem chodzi) są dla nas bardzo atrakcyjne. Lubimy słuchać tej muzyki, lubimy już nawet iść do pubu (a „Irish pubs” to również ciekawe zjawisko porównywalne do sukcesu MacDonalda) na świętego Patryka. Skoro zaś tak lubimy zabawę przy tej muzyce, to i chętnie sami zaśpiewamy kilka celtyckich kawałków, a co tam. I wszystko byłoby fantastycznie, gdyby nie świadomość, że oto może się pojawić jakiś prawdziwy Irlandczyk, który nam powie, że to, co robimy to jest wielki „shite” (sic! z „e” na końcu).

Dla wielu białych Amerykanów zetknięcie się z muzyką czarnych i fascynacją nią to był pierwszy krok w kierunku tolerancji i zrozumienia drugiego człowieka, który doprowadził do zniesienia segregacji rasowej. Zainteresowanie muzyką innej kultury może zdziałać wiele w autentycznej eliminacji uprzedzeń rasowych i kulturowych. The Orthodox Celts, którzy są przecież Serbami, tak pokochali muzykę irlandzką, że założyli kapelę wykonującą tę muzykę w jak najlepszej wierze. Gdybym był Irlandczykiem i to takim faktycznie znającym świetnie własną tradycję, być może zwróciłbym uwagę cudzoziemcom, na pewne błędy, jakie robią wykonując „moją” muzykę, ale chyba byłoby mi miło, że oni aż tak pokochali moją kulturę. Tymczasem komentator na YouTube wykazał się zupełnie niezrozumiałą agresją i, nazwijmy rzecz po imieniu, zwyczajnym chamstwem. Zupełnie takim samym, z jakim mamy do czynienia na forum Onetu. Nie chciałbym jednak, aby czynnikiem, który łączy narody nie była muzyka a pospolite grubiaństwo. Nadal wierzę, że muzyka łagodzi obyczaje. 

Posłuchajmy różnych wersji Kamienistej drogi do Dublina:
Oto wersja The Orthodox Celts: 

A teraz The Dubliners:



Jeszcze raz The Dubliners, ale w nieco starszym składzie:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz