czwartek, 6 grudnia 2012

Szekspir, czyli do czego zainspirowała mnie debata na temat "Burzy" (wcale nie o "Burzy")



Moja miłość do Szekspira nie jest bezwarunkowa. Nie jestem tak krytyczny wobec niego jak George Lord Byron czy George Bernard Shaw, którzy go uważali za miernego dramaturga, ale też nie padam na kolana przed wszystkim co ów producent tekstów użytkowych stworzył. Te „teksty użytkowe” to taka trochę prowokacja z mojej strony, ponieważ takie określenie niby od razu zawiera nutkę pogardy, ale nic z tych rzeczy. Napisać dobry tekst użytkowy to wielka sztuka, tak samo jak zrobić dobry film komercyjny. Czasami kompletny niskobudżetowy chłam pretenduje do miana wielkiej sztuki tylko i wyłącznie na tej podstawie, że stanowi kontrast dla hollywoodzkiej produkcji wymagającej wielkich nakładów finansowych. Możemy sfilmować parę rozwieszonych płacht. dwoje aktorów, którzy będą coś bełkotać z nawiedzonymi minami, a już ambitni krytycy zrobią z tego arcydzieło, a rzesze pretensjonalnych panienek i młodzieńców prześcigać się będą w bogactwie interpretacyjnym tej jakże „oszczędnej” sztuki. Tymczasem naprawdę wielką sztuką jest dysponować potężnymi środkami i ich nie zmarnować, ale zrobić z tego coś naprawdę wartościowego.

Szekspir pisał komercyjne hity i robił to bardzo dobrze, a czasami po prostu genialnie. Nie wszystko mu się jednak udawało, bo np. jego komedie są dzisiaj jakoś mało zabawne, choć oczywiście zdarzają się fragmenty ponadczasowe. Dłuższe fragmenty śpiewane (nie mówię tutaj o krótkich pieśniach) to zapowiedź sztuki znanej w XVII wieku jako „maska”, które, mówiąc szczerze, są potwornie nudne. Wszystko to jednak można mu wybaczyć, skoro skądinąd w każdej sztuce dostarcza nam tak bogatego materiału do przemyślenia.

Niektóre sztuki są genialne z powodu ponadczasowości poruszanych problemów. Namiętności związane z seksem czy żądzą władzy pojawiają się w każdej epoce i nic nie wskazuje na to, by ktoś wymyślił w tych kwestiach jakieś sensowne rozwiązania. Dlatego właśnie zawsze będę wielkim fanem „Makbeta” i, w nieco mniejszym stopniu, „Hamleta”, ponieważ zawiązanie samego głównego problemu jest wiarygodne (nie mam tutaj na myśli wiedźm czy ducha starego Hamleta, bo te mogły być równie dobrze metaforami lub tworami wyobraźni bohaterów).

W zeszły piątek wziąłem udział w bardzo pouczającej debacie (Piotr Kamiński – tłumacz, prof. Anna Cetera – szekspirolożka i Piotr Nowak – filozof) na temat nowego przekładu „Burzy”, w której bardziej dyskutowano samego Szekspira niż nowy przekład Piotra Kamińskiego (którego chyba nikt z widowni jeszcze nie zdążył przeczytać), podczas której padł problem „nieudanych abdykacji”, albo „udawanych abdykacji”. Księciem zmuszonym do abdykacji w rodzinnym Mediolanie jest Prospero, królem, który nie umie rzeczywiście abdykować jest Lear, a książę Wiednia Vincentio w „Miarce za miarkę” w ogóle nie abdykuje, tylko udaje, że udaje się w podróż do Polski.

Postanowiłem w związku z tym przypomnieć sobie „Miarkę za miarkę”, a ponieważ posiadam kolekcję swego czasu wydawaną jako dodatek do Gazety Wyborczej z przekładami Macieja Słomczyńskiego i DVD z produkcjami BBC, włączyłem sobie płytkę i z przyjemnością obejrzałem. Wersja BBC z przełomu lat 70. i 80. ubiegłego stulecia to niestety nie jest szczyt teatralnych możliwości interpretacyjnych, ale akurat „Miarka za miarkę” została zrobiona całkiem przyzwoicie.

Uważam, że ta poważna komedia jest skonstruowana dość wiarygodnie, ale samo zawiązanie akcji jest potwornie naciągane. Książę, który udaje, że wyjeżdża do Polski, ale tak naprawdę w przebraniu mnicha obserwuje konsekwencje swojej „nieobecności” w Wiedniu, robi to w celu, który jest naprawdę mało wiarygodny. Oto bowiem stwierdza, że są pewne surowe prawa,, których on sam nie stosował od dawna, a więc jakoś mu chyba głupio nagle do nich wracać, ale jeśli odda władzę na jakiś czas komuś innemu, to tenże zastępca nie będzie się wahał zrobić z nich użytku.

Gdybym chciał ten gest zinterpretować zgodnie z dzisiejszą praktyką państw demokratycznych, zrozumiałbym go tak, ze oto polityk będący u władzy ma problem z egzekucją pewnych praw, ponieważ jest populistą i obawia się utraty popularności, jeśli te prawa zastosuje. Współczesne partie rządzące, kiedy popadają w tarapaty z ulgą oddają władzę w kolejnych wyborach swoim oponentom, żeby to oni się męczyli z problemami, które to one spowodowały. Czy Vincentio musi jednak wrabiać młodego Angela w taką sytuację? A może znając ambicję swojego zastępcy, z góry zakłada, że ten narobi kłopotów, zaś on sam się pojawi jako mąż opatrznościowy, który naród z owych kłopotów wybawi? Być może tak właśnie jest, ale to są oczywiście moje domysły. Gdyby jednak tak nie było, cała koncepcja czasowego oddania władzy w celu przywrócenia starych surowych praw świadczyłaby tylko o braku cywilnej i politycznej odwagi ze strony księcia.

Potem wszystko toczy się już logicznie. Młody ambitny (kto nie zna młodych ambitnych nauczycieli, którzy chcą się wydać bardziej groźni od wszystkich swoich koleżanek i kolegów razem wziętych), który na dodatek jest potwornym formalistą i nie dopuszcza do siebie dylematów typu większa czy mniejsza szkodliwość czynu, wydaje surowy wyrok. Oczywiście dobry książę czuwa i nie dopuszcza do tragedii, przy okazji robiąc wiele dobrego dla wszystkich dookoła.

Wiarygodność, tzn. przedstawienie postaci i ich sytuacji w taki sposób, które jesteśmy sobie w stanie łatwo wyobrazić, ponieważ przypominają rzeczywistość, podtrzymuje w całej sztuce Lucio (tak na marginesie, te włoskie imiona w całej Europie są trochę drażniące u Szekspira), żołdak, który jest generalnie dobrym człowiekiem, ale posiada typowe przywary bywalca szynków i domów rozpusty – jest samochwałą i niepoprawnym gadułą. To on doradza Izabelli, siostrze skazanego Claudia, udanie się do Angela i błaganie go o litość dla brata, w czym dzielnie jej sekunduje. Niestety później w rozmowie z księciem przebranym za mnicha przechwala się swoją dobrą znajomością samego księcia, a dla dodania wiarygodności swoim przechwałkom opowiada niestworzone rzeczy na temat przywar księcia, w tym jego przygód z płcią przeciwną. Na koniec o mało nie okazuje się, że Lucio zostanie jedyną postacią surowo przez księcia ukaraną, ponieważ wszystkim Vincentio wspaniałomyślnie wybacza lub ułaskawia. Pojawia się tutaj ironia losu, która jest wynikiem ludzkiego sposobu myślenia prowadzącego do wybaczenia potwornego błędu i wydania wyroku za przewinę stosunkowo niewielką. Na szczęście jest to jednak komedia (choć niewiele znajdziemy w niej momentów do śmiechu), więc kara dla Lucia zmienia się tylko w jego pohańbienie małżeństwem z prostytutką (Szekspir wkłada Luciowi w usta słowo „punk” jako synonim „whore”, czyli „kurwa”).

Szczegółowa analiza „Miarki za miarkę” nie jest celem niniejszego wpisu, choć właśnie to, że teksty Szekspira są tak bardzo wdzięcznym materiałem do tego typu analiz sprawia, że nadal go kochamy, oglądamy i czytamy. Czasami trąci myszką, a czasami drażni pewną przesadą czy mało wiarygodnym sposobem zawiązania intrygi. Kiedy jednak wejdziemy już w wewnętrzny świat jego sztuki, znajdziemy się w przebogatym uniwersum ludzkich emocji, myśli, dylematów i namiętności, z którym cały czas mamy do czynienia w codziennym życiu, ponieważ Szekspir był doskonałym obserwatorem praw rządzących ludzkim zachowaniem. Choć z pewnymi zastrzeżeniami, nie bezwarunkowo, ale jednak za to Szekspira kocham.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz