piątek, 14 grudnia 2012

Moja próba obrony przed paranoją, czyli usiłowanie racjonalnego wytłumaczenia pewnych zjawisk



Często zastanawiam się nad źródłami bylejakości naszego współczesnego życia. Żeby jednak dojść do jakichś racjonalnych wniosków, nie można poddawać się histerycznej potrzebie znalezienia winnych i ich ukarania, ponieważ owszem, na krótko być może zaspokoi to naszą żądzę zemsty, ale naszej sytuacji nie zmieni ani o jotę.

To, że w Polsce jest wielu ludzi, którzy są niezadowoleni ze swojego życia, sfrustrowani niepowodzeniami na polu zawodowym, nieszczęśliwi w życiu osobistym i w ogóle tacy jacyś niedowartościowani, wcale mnie nie dziwi. Sprawa jest jednak naprawdę skomplikowana, ponieważ faktycznie wśród nich może znajdować się cały szereg autentycznych nierobów lub ludzi bez determinacji do poprawy własnej sytuacji, ale ci którzy w ten sposób tłumaczą istnienie biedy w Polsce, również nie mają racji, a niektórzy być może kierują się złą wolą.

Postanowiłem jednak zrobić pewne założenie. Otóż postaram się zrozumieć działania polityków, biznesmenów i innych „wielkich tego świata” bez uciekania się do wytłumaczenia przy pomocy czyjejkolwiek złej woli. Niestety na pewnym etapie ona musi się pojawić, ale mnie chodzi o to, że nie chcę zakładać, że ktoś się złą wolą kierował od samego początku.

Większość z nas, jak pokazuje doświadczenie, nie jest skłonna przyznawać się do błędu. Wręcz przeciwnie, wydaje się, że mamy zakodowaną starą „naukę” kryminalistów, którzy uczą młodszych adeptów przestępstwa, żeby zawsze „szli w zaparte”, choćby ich za rękę złapano.

Jeżeli przyjmiemy, że to jest podstawowa motywacja większości uczestników życia publicznego, zrozumiemy dość prosto, gdzie pojawia się zło. Zaczyna się od błędu. Błędy biorą się albo z wrodzonej głupoty, albo z niedostatecznej znajomości reguł gry, którą podejmujemy. W tym ostatnim przypadku gracze bardziej doświadczeni robią z nami co chcą, natomiast my, zamiast się przyznać, że przegraliśmy, zaczynamy wszem i wobec głosić, że oto zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy (co zresztą może być nawet i prawdą, tylko że nic z niej dla całej sytuacji nie wynika), że porażka tak naprawdę nie tylko nie jest porażką, ale jest to w rzeczywistości zwycięstwo.

Widzowie z kolei, o ile sami nie pojmują zbyt dobrze reguł gry, mogą nawet wziąć wyjaśnienia przegranych za dobrą monetę, ponieważ rozpaczliwie potrzebują poczucia sukcesu i zwycięstwa. W ten sposób rodzi się zło w czystej postaci, czyli sytuacja, w której stan świadomości wyraźnie się rozmija ze stanem rzeczywistym.

W tym momencie muszą się pojawić ci, którzy dostrzegli, lub wywnioskowali jaki ów stan faktyczny jest i zaczynają o tym głośno mówić. Rządzący, którzy wzięli nieopatrznie udział w grze, w której byli słabi i przegrali, za wszelką cenę próbują zachować twarz, więc dyskredytują tych, którzy odkryli ich porażkę. Nie przebierają w środkach, rozpętują wielki mechanizm propagandowy przedstawiający swoich nieprzychylnych recenzentów jako ludzi niezrównoważonych i niebezpiecznych. Tymczasem opozycja pod naporem takiego ataku zwiera szeregi i również przystępuje do ataku. Ponieważ w sytuacji walki tylko nieliczni myślą racjonalnie (i zazwyczaj to oni wygrywają), opozycja zaczyna się czepiać zupełnie nie tego, co trzeba, wychodząc z założenia, że nieważny pretekst, ważne jest to, żeby wrogowi dokopać. Oczywiście rządzący nie pozostają dłużni i zostaje wprawiony w ruch mechanizm, którego już chyba nikt nawet nie kontroluje.

Tak jak u Orwella (w „1984”), gdzie reżimy totalitarne wychodziły z założenia, że ktoś, kto popełnił błąd, od samego początku musiał być zły i gdzie bohater tej przygnębiającej powieści pracował właśnie w dziale zajmującym się zmianą całej historii życia osób, które w jakiś sposób naraziły się władzy, tak samo krytykuje się ludzi, którzy w danej polityce przegrali i się do tego nie przyznali, przedstawiając ich jako wrogów od początku czy też ludzi złej woli, choć do niedawna utrzymywało się z nimi całkiem poprawne stosunki..

Uważam, że jedną z najbardziej paskudnych metod walki politycznej jest „pojechanie po przodkach”. Oczywiście wartości wyniesione z domu rodzinnego stanowią istotny czynnik w kształtowaniu późniejszej postawy życiowej, ale tylko systemy totalitarne, w tym stalinowski, używają argumentu „pochodzenia” jako czynnika rozstrzygającego. Na tej samej zasadzie, jak nie mamy prawa wtrącić do więzienia dziecka z rodziny patologicznej, choćby wszyscy nauczyciele i sąsiedzi bardzo wyraźnie dostrzegali w nim potencjał przestępczy, tak samo nie wolno używać argumentów typu „dziadek w Wehrmachcie” czy „ożenił się z XYZ, studentką pochodzenia żydowskiego”. Tego typu argumentacja jest szczególnie perfidna, ponieważ po pierwsze, jeżeli skojarzenie jest faktycznie negatywne (niemieckie wojsko, okupacja, II wojna światowa), to nadal nie znaczy, że potomek kogoś takiego jest automatycznie zły, zaś po drugie (w tym drugim przypadku) mamy do czynienia z automatycznym stygmatyzowaniem grupy narodowościowo-religijnej. Skrót myślowy typu „Żydami byli ubecy mordujący AKowców, a stąd wniosek, że każdy Żyd to ubek” jest potwornie prymitywny, a jeżeli jest użyty we współczesnej argumentacji politycznej i to jeszcze w sposób tak pokrętny, wskazuje na jedno. Jest to argumentacja adresowana do najbardziej pierwotnych instynktów obronnych na zasadzie indukcji hipnotycznej. Nadawca wiadomości typu „ożenił się z XYZ, studentką pochodzenia żydowskiego” liczy na to, że jej odbiorca „w lot chwyci”, że mamy oto do czynienia z opcją Polakom wrogą. Brzydka to zabawa i niebezpieczna, a jeżeli nie jest się wprost zwolennikiem ideologii rasistowskiej, nie wiadomo czemu służąca.

Tymczasem kiedy społeczeństwo podzielone na lemingów i mohery skacze sobie do gardeł, dzieją się rzeczy istotne, które będą miały realny wpływ na nasze życie.

Na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia magicznym słowem była „prywatyzacja”, bo wiadomo, „prywatne lepsze niż państwowe”. W tamtych czasach po siermiędze komuny, po pustych półkach, po wiecznych niedoborach, po tym, jak nawet mając pieniądze, nie można było niczego kupić na oficjalnym rynku, prywatna własność wydawała się remedium na dosłownie wszystko. Kto wówczas wypowiadał się alarmistycznie typu „wyprzedaż majątku narodowego”, był traktowany jak oszołom i sierota po PRLu. Retoryka faktycznie niezbyt przekonywała, ale przecież chodziło o prostą sprawę – o potencjał, z którym coś można było zrobić, żeby coś dalej funkcjonowało. Oczywiście wierzyliśmy, że potentaci zachodni przejmując nasze fabryki dokapitalizują je, unowocześnią, a na dodatek zapewnią pracownikom świetny socjal. W pewnych miejscach zresztą tak naprawdę było.

Tymczasem przykład polskiej firmy komputerowej ELWRO sprzedanej niemieckiemu Siemensowi pokazuje wyraźnie, że teorie spiskowo-katastroficzne miały jednak swoje uzasadnienie: http://pl.wikipedia.org/wiki/Historia_informatyki_w_Polsce . Siemens najpierw zwinął całą produkcję, potem wywiózł wszystkie maszyny do Niemiec, a na koniec wyburzył budynki. Przecież to było po prostu typowe „wrogie przejęcie” w celu likwidacji potencjalnego konkurenta. Za taki krok powinien pójść do więzienia nie tylko ten, kto z polskiej strony na to pozwolił, ale również ówczesne szefostwo Siemensa. Ale co tam? Jak ktoś się wypowiadał w tym duchu, to był oszołom i ciemniak nie znający się na regułach wolnego rynku. Tymczasem to ci, którzy oddali ELWRO i pozwolili tę firmę zniszczyć wykazali się kompletną głupotą.

Tutaj jednak dotarłem do granicy założenia, które sobie postawiłem, a mianowicie tego, że nie będę się doszukiwał złej woli. W tym momencie bowiem aż mi się nie chce wierzyć, żeby zniszczenie dobrze funkcjonującej rodzimej firmy było wynikiem jedynie bezdennej głupoty. Gdzieś w tle musiały być spore „prezenty” dla strony sprzedającej. Kończę, bo dopada mnie paranoja…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz