czwartek, 13 grudnia 2012

Trzynastego grudnia roku pamiętnego...



Szczerość, jak to mówią, nie popłaca, ale należę do ludzi, którzy mają jakiś chorobliwy pęd do szczerych wypowiedzi na wszystkie tematy. Dziś jest 31. rocznica ogłoszenia stanu wojennego przez generała Jaruzelskiego, który owego pamiętnego 13 grudnia 1981 roku wygłosił, jak zwykle beznamiętnie, drewnianym głosem, swoje drętwe przemówienie, które chyba wszyscy w Polsce znają. W telewizji nic nie było, ale ja miałem 16 lat, więc już Teleranka nie oglądałem. A może i oglądałem, ale akurat jego braku szczególnie boleśnie nie odczułem.

Pamiętam, że podobnie jak strajki z sierpnia 1980 roku, kiedy to byłem na wczasach z ciotką, wujkiem i babcią w samym Gdańsku, stan wojenny nie był dla mnie jakimś zaskoczeniem. Cała atmosfera wielkiego festiwalu demokracji dla wielu była czymś, do czego społeczeństwo gierkowskiej „małej stabilizacji” nie było przyzwyczajone, natomiast odpowiednia polityka mediów sprawiała, że powstawał obraz jednego wielkiego chaosu, w którym „Solidarność” tylko strajkuje, państwo ponosi miliardowe straty, na tradycyjne rynki zbytu naszego węgla wchodzą nasi konkurenci, a w kraju chcą obalić socjalizm i wprowadzić imperialistyczny kapitalizm. Ludzie, którzy byli zaangażowani w działalność związkową, oczywiście przeciwstawiali się takiemu stawianiu sprawy, ale media należały do komunistów i wystarczyło, że kilka razy pokazali Wałęsę, który przez telefon mówi „tak nie będziemy rozmawiać, ja ogłaszam strajk” w jakimś kolejnym zakładzie, i do tych mniej zaangażowanych docierała wiadomość, że oto Wałęsa znowu „podpala kraj”. .

Nigdy nie ukrywałem, że w mojej rodzinie poglądy panowały lewicowe i choć do partii nikt nie należał, szczerze wierzono w wyższość socjalizmu nad kapitalizmem, zaś to, co komuniści pokazywali w mediach, było uznawane za prawdę. Na dodatek mimo faktu, że mój Tata zawsze lubił Rosjan, podobnie jak jego siostra i jej mąż, czyli moja ulubiona ciotka i wujek, strach przed interwencją zbrojną Armii Czerwonej był odczuwalny, ponieważ moi ideowi lewicowcy rodzinni z jednej strony nie wyobrażali sobie przekształcenia Polski w kraj kapitalistyczny, oraz tego, że Związek Radziecki na to pozwoli, a z drugiej mimo wszystko doskonale zdawali sobie sprawę, że obecność wojsk sowieckich w granicach Polski to dla nas nic dobrego. Trzeba bowiem pamiętać, że nawet wśród szczerych zwolenników sojuszu z Sowietami wśród polskich komunistów panował przed władzami sowieckimi paniczny strach.

Niemniej miałem lat 16 i akurat dojrzewałem do buntu wobec całego zastanego świata. Argumenty ciotki i wujka, czy też Taty, jakoś do mnie przestały trafiać, ponieważ od szóstej klasy podstawówki słuchałem po nocach „Głosu Ameryki”, więc kapitalizmu jakoś nie dało się w mojej świadomości zdemonizować. Na dodatek miałem też innych wujków w rodzinie, których poglądy były diametralnie od komunistycznych odmienne. Problem w tym, że w tym samym czasie moje wątpliwości religijne również stały się bardzo poważne, zaś sojusz „Solidarności” z Kościołem Katolickim był faktem bezsprzecznym. Matka Boska w klapie marynarki Lecha Wałęsy tudzież długopis z papieżem, którym podpisywał porozumienia sierpniowe, wróżyły krajowi kurs częstochowsko-kalwaryjski, co niezbyt mi się podobało. Na dodatek Kościół był wtedy wyraźnie zaangażowany politycznie (co z drugiej strony wcale nie powinno dziwić – odegrał wówczas rolę pozytywną, wspierając na wszystkie sposoby działaczy antykomunistycznej opozycji), a mnie jako nastolatkowi bardziej był potrzebny ktoś, kto by cierpliwie rozwiewał wątpliwości światopoglądowe. Moja postawa była więc egoistyczna i potępienia godna.

Kiedy się obudziłem w niedzielę 13 grudnia 1981 roku i Mama powiedziała mi, że Jaruzelski ogłosił stan wojenny, zaspanym głosem poprawiłem ją „chyba wyjątkowy”, bo takie określenie znałem z Dziennika Telewizyjnego, kiedy mówiło się o Indiach czy jakiejś innej Syrii. Kiedy jednak zobaczyłem przemówienie generała, ku swojemu zdziwieniu musiałem przyznać, że stan, jaki u nas wprowadzono, był jak najbardziej „wojenny” zaś chyba niczego „wyjątkowego” w nim nie było. Taka reakcja komunistów była do przewidzenia, pomyślałem sobie wówczas przy śniadaniu. Następnie pojechałem do koleżanki z klasy, Joanny, na Teofilów, gdzie jakieś dwie godziny pogadaliśmy o sytuacji w kraju, ale też o naszej szkole i klasie, a więc polityka nie zdominowała do końca naszej rozmowy.

Telefony nie działały, ale moi rodzice nie mieli wówczas aparatu w domu, więc nie odczułem różnicy. Tramwaje jeździły normalnie. Kiedy wróciłem od koleżanki, obserwując z okien tramwaju grupy żołnierzy na ulicach, udałem się do kościoła.

Mszę w kościele Matki Boskiej Częstochowskiej odprawiał proboszcz, który zaczął homilię od słów „Drodzy członkowie „Solidarności”…” Ponieważ członkiem „Solidarności” nie byłem, zaś do religii miałem stosunek co najmniej ambiwalentny, wyszedłem z kościoła.

Takie jest moje wspomnienie 13. grudnia 1981 roku, które przytaczam bez dumy, ale też i bez wstydu. Moje myślenie wypływało z takiego, a nie innego rozkładu źródeł informacji oraz postaw światopoglądowych, ze specyfiki wieku, a pewnie również z cech charakteru (choć te pewnie również wzięły się z powyższych czynników). Dopiero później poznałem ludzi, którzy wpłynęli na moje myślenie w taki sposób, że upadek komuny zacząłem uważać za kwestię czasu, zaś ideałem do osiągnięcia stała się dla mnie najprościej pojęta demokracja i gospodarka rynkowa. O ile więc nieco starsi koledzy, z których niektórzy imponowali mi swoją inteligencją i siłą charakteru, a inni wzbudzali poczucie zażenowania swoją postawą emocjonalno-histeryczną, posiadali już spore doświadczenie (często bolesne) w czynnej walce z komuną, nigdy do końca nie potrafiłem się z nimi utożsamić. Już wtedy bowiem widać było zalążek tego, co widzimy dzisiaj – po stronie opozycji opcja histeryczno-kalwaryjska wyraźnie była bardziej widoczna niż ta zdroworozsądkowa. Ponieważ już w latach 1988-89 Adam Michnik i Jacek Kuroń, których propaganda komunistyczna przedstawiała jako najgorszych ekstremistów („dogadamy się nawet z Wałęsą, byleby odsunął od siebie Kuronia i Michnika”), wydawali się reprezentować opcję zdrowego rozsądku, przez kolejną dekadę stałem się ich wielkim fanem.

„Syndrom sztokholmski” Adama Michnika, tudzież nowe rozdanie na arenie politycznej Polski na początku obecnego tysiąclecia, to już kolejne zagadnienie, które nierozerwalnie się z wczesnymi latami osiemdziesiątymi wiąże, ale wymaga oddzielnej analizy.

W latach 90. nie było wątpliwości, że podział polityczny w Polsce przebiega na linii (post-)komuniści i ci, którzy wywodzą się z „Solidarności”. To dlatego któryś z ówczesnych polityków (niestety nie pamiętam już który) deklarował, że on może dyskutować z lewicą, ale lewica to dla niego Unia Pracy (ówczesna partia Aleksandra Małachowskiego i Leszka Bugaja), a nie SDRP czy też SLD, czyli byli aparatczycy PZPR. Paradoksalnie po aferze Rywina (paradoksalnie, bo to przecież Adam Michnik ją ujawnił), nastąpiło przetasowanie na arenie politycznej Polski i obecnie postkomuniści znajdują się na marginesie, choć oczywiście trudno się wypowiadać o ich wpływach zakulisowych, natomiast do gardeł skoczyli sobie spadkobiercy tradycji solidarnościowej.

Nie wiem jaki odsetek Polaków jest faktycznie zadowolony ze swojej sytuacji bytowej oraz z pozycji swojego kraju na świecie. Jestem szczerze przekonany, że w tej dziedzinie jest bardzo dużo do zrobienia, a ludzie pozostający u władzy nie gwarantują, że doprowadzą do pozytywnych zmian. Żyjemy w kraju, w którym niezadowoleni są ci najsłabiej usytuowani –  bezrobotni i zarabiający poniżej 1500 zł miesięcznie. Niezadowoleni są też drobni i średni przedsiębiorcy, którzy nadal narzekają na biurokrację i ucisk fiskalny. Rząd, nie mając społeczeństwu niczego do zaoferowania, do znudzenia powtarza jak to władze Unii Europejskiej nieustannie klepią go po plecach, co ma niby oznaczać, że jest super. Kiedy jednak jedyną opcją chcącą realnie walczyć z obecnym rządem jest ta wywodząca się z religijnego nurtu „Solidarności”, który roboczo nazwałem „częstochowsko-kalwaryjskim”, a który w latach 90. ubiegłego stulecia stał się całkiem realnym ruchem toruńskim, obawiam się, że wygra jednak „Solidarność” Wałęsy i Tuska, co wcale nie jest opcją dobrą.

Pora na zupełnie inne rozdanie, na nowe myślenie i nowe postawy społeczeństwa. Historycznie zasług „Solidarności” w obaleniu systemu sowieckiego nie można zaprzeczyć. Obserwując obecną sytuację wiecznych wojen między byłymi kolegami związkowymi, czasami pojawia się przekorne pytanie, co by było, gdyby Edward Gierek utrzymał się u władzy aż do pierestrojki. Czy poszlibyśmy drogą chińską? Przy pomocy zwykłych dla komunistów represji, Gierek wprowadziłby zachodnie standardy zarządzania gospodarką? Wiele na to wskazywało, choć nie sądzę, by się to Gierkowi udało. Polskiego komunizmu chyba jednak nie dało się reformować, a Gierek na dodatek chyba nie miał na to pomysłu. To też jednak oddzielny temat. Tak czy inaczej, podwyżki cen żywności doprowadzały w komunie do niezadowolenia społecznego, aż w końcu do Sierpnia 1980 i „Solidarności”. Obecnie podwyżki cen żywności odbywają się nieustannie i nikt z tego nie robi problemu. I to jest m.in. nadzwyczajny fenomen transformacji ustrojowej, na drodze do której bezskutecznie stanął generał Jaruzelski 13 grudnia 1981 roku.

2 komentarze:

  1. syndrom chyba jednak sztokholmski? :D

    Też uważam, że opcja chińska nie miałaby u nas racji bytu. Po pierwsze kult kolektywizmu jak ja nazywam konfucjańskie podejście azjatów do relacji społecznych nigdy nie był u nas na tyle silny. Po drugie nie byliśmy tak wyizolowani od Zachodu jak Chiny, a po trzecie w latach 80tych nikomu już nie śniło się stalinowskie podejście do roli partii. I Hallelujah :)

    Niedługo może nastąpi wymiana pokoleń, mniej napięć na linii Solidarność-Solidarność i Solidarność-Komuna, a więcej na linii etatyzm-liberalizm. Oby :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No pewnie, że "sztokholmski"! Ale wtopa! Skorzystam jednak z przywileju ingerencji we własny tekst i zaraz poprawię ten karygodny błąd!

      Usuń