Temat, który dzisiaj podejmuję, nie jest łatwy, ale nie
dlatego, że trudno go pojąć, tylko trudno na
niego się wypowiadać.
Kiedy dziś ktoś mówi o tożsamości, będzie to zapewne dość
napuszona mowa o tożsamości narodowej, etnicznej, państwowej, oraz poczuciu
przynależności i wykluczeniu, a także o zdradzie pojmowanej w kontekście tychże
kryteriów.
Tymczasem to, co się składa na naszą tożsamość, to cały
szereg innych czynników, w tym nasze własne wyobrażenie o sobie,
to jak nas postrzegają inni, to jak postrzeganie innych wpływa na nasze
wyobrażenie o sobie, oraz jak nasze wyobrażenie o sobie wpływa na nasze
postrzeganie przez innych. Samo postrzeganie to zresztą nie wszystko. W końcu
otoczenie nie tylko nas postrzega, ale również często wymusza konkretne
zachowanie i sposób myślenia. Jeżeli nasza osobowość jest dość silna oraz
otoczenia postawiło nas w pozycji do tego upoważnionej, również my możemy
wpływać na zachowanie i sposób myślenia innych. Kiedy mamy więc do czynienia z
tymi zmiennymi, oraz z różnym stopniem natężenia ich oddziaływania, mówienie o
tożsamości jako o jakiejś stałej, jest bezprzedmiotowe. Buddyści dążą do
całkowitego wyzbycia się ego, a to oznacza nic innego niż właśnie tego, co
potocznie uważamy za tożsamość.
Na ogół nie chcemy pozbywać się tożsamości, ponieważ
jesteśmy bardzo przyzwyczajeni do swojego myślenia o sobie (opinie innych mogą
mieć duży wpływ, ale i tak podstawowym elementem tego, co uważamy za swoją
tożsamość, jest nasze własne o sobie wyobrażenie).
Wielu z nas gotowych jest przysiąc, że dla swojej tożsamości
narodowej gotowi są zrobić wiele, niektórzy nawet oddać życie. Mało kto jednak
głośno mówi o swoim wyobrażeniu o sobie w sensie zawodowym. Owszem, zdarzają
się wybitni fachowcy, którzy mówią o sobie wprost „jestem
stolarzem/chirurgiem/literaturoznawcą/itd.” i nie ulega wątpliwości, że
faktycznie nimi są. Są oczywiście i tacy, którzy są kiepskimi fachowcami i
niejeden amator potrafi wykonać ich robotę lepiej od nich, ale oni i tak bez
żenady przedstawiają się nazwą swojego wykonywanego zawodu. Niemniej ci
ostatni, kiedy przychodzi gorszy popyt na ich usługi z większą łatwością
przyuczają się do innego fachu i z mniejszymi oporami go wykonują niż ci
pierwsi.
Tożsamość pojmowana przez pryzmat wykonywanego lub
wyuczonego zawodu może więc mieć w nielicznych wypadkach bardzo mocne
uzasadnienie, ale w olbrzymiej liczbie przykładów wcale nie. Jeżeli ktoś nie
postrzega siebie jako przypisanego do danego zawodu na całe życie, swoją
tożsamość buduje na innych podstawach.
Szlachta polska do XVIII wieku nie garnęła się do fizycznej
roboty, ponieważ równałoby się to zdeklasowaniu. Słynny przywódca ludu
warszawskiego podczas insurekcji kościuszkowskiej, Jan Kiliński, był mistrzem
szewskim, a więc mieszczaninem, ale pochodził ze zubożałej rodziny
szlacheckiej. Już jego ojciec był zresztą murarzem. Szlacheckość niestety wcale
nie gwarantowała automatycznie wysokich dochodów. Pamiętamy przecież całe
tabuny szlachty-gołoty (z ruska: hołoty), która czepiając się pańskich klamek,
a więc wysługując się potężnym magnatom, przyczyniła się wraz z owymi magnatami
do upadku Rzeczypospolitej. Ci jednak, nie tak jak Kilińscy, nie wzięli się do
roboty, ale woleli być żebrakami i służalczą hołotą, byle zachować coś, co
uważali za szlachecką tożsamość.
W XIX wieku proces ubożenia i deklasacji szlachty
postępował. Stąd dzisiaj setki polskich rodzin, których członkowie wykonują
prace niekoniecznie wymagające dużych kwalifikacji, ale posiadających korzenie
szlacheckie. Niektóre z tych rodzin nie posiadają już nawet świadomości swojego
pochodzenia.
Obecnie to wykonywanie danego zawodu związane jest z
prestiżem społecznym. Ceniony jest dobry lekarz czy prawnik, a nie człowiek
legitymujący się starym szlacheckim rodowodem. Nie zawsze tak było, bo przecież
jeszcze przed II wojną światową świat arystokracji zamykał się w swoim gronie,
w którym co prawda dbano o wykształcenie (jak pisał Melchior Wańkowicz, wszyscy
jego bracia ukończyli wyższe studia, choć o ile dobrze pamiętam, żaden nigdy
nie wykonywał pracy związanej ze zdobytymi w ten sposób kwalifikacjami), ale
nie ono wyznaczało pozycję towarzyską.
Generalnie wśród polskiej szlachty wykształcił się pogląd,
że nie jest hańbą być biednym. O wiele ważniejsze było nie być chamem, co mogło
oznaczać oczywiście unikanie wulgarnego zachowania i języka, ale również
przynależność do stanu niższego. Z kolei wywodzący się z rodziny chłopskiej czy
robotniczej lekarz czy nauczyciel tak czy inaczej chamem był, choćby nie wiadomo
jak wyszukane miał maniery. Melchior Wańkowicz dużo pisał o tym jak to w Polsce
każdy o wiele wyżej ceni swoją pozycję wynikającą z jakiegoś przywileju, a nie
z osobistych zasług.
Kilka, a może kilkanaście lat temu usłyszałem w telewizji
kilka wypowiedzi przedstawicieli szlacheckich rodzin mieszkających od czasów II
wojny światowej na emigracji. Jedna pani powiedziała, że jej rodzina
przechodziła finansowo ciężkie czasy, ale takie rzeczy się zdarzają, a „tylko
dziad wstydzi się być ubogim”. Z kolei pewien pan wyraził dumę z Polaków,
którzy nigdy nie stali się narodem kupczyków. (Tak przy okazji, to Napoleon
nazwał Anglików narodem sklepikarzy). Paweł Kukiz, wypowiadając się w wywiadzie
telewizyjnym odżegnał się od podejrzenia, że ruch na rzecz JOWów to po prostu
reklama jego nowej płyty (zarzut w tym wypadku faktycznie iście kretyński),
mówiąc „ja nigdy nie byłem kupczykiem”. Te wypowiedzi dużo tłumaczą na temat
polskiej mentalności, która wywodzi się wprost z myślenia szlacheckiego.
Handlować i towar swój zachwalać, kupczykowska to rzecz, wręcz żydowska, no bo
Żydzi to największe kupczyki, nie szlachecka, a więc nie polska.
Wszyscy doskonale jednak wiemy, że narody, które się handlem
i w ogóle biznesem nie brzydziły, wypracowały bogactwa i potencjał, dzięki
czemu wyprzedzają nas o kilka długości. Odbiegam jednak od tematu.
Mimo wszystko już w wieku XIX i w pierwszej połowie XX praca
została postawiona na piedestale, zaś ktoś kto nie miał zajęcia, w powszechnym
odbiorze społecznym zaczął być postrzegany jako pasożyt. Bogactwo osiągnięte
pracą i przemysłem przestało być powodem do wstydu, a wręcz przeciwnie. W
Polsce nastąpiła przerwa w lansowaniu takiej opinii, ponieważ w czasach komuny
generalnie brzydko było być zamożnym. Jeżeli zaś ktoś handlował obcymi
walutami, albo jeździł do innych krajów bloku wschodniego w celu wymiany
towarów na inne towary, które potem spieniężał na czarnym rynku w Polsce, ten z
pewnością mógł się spodziewać napiętnowania ze strony tzw. czynników
oficjalnych. Rzecz w tym, że nie tylko ich. Do wielu rodaków to przesłanie
znienawidzonych władz jednak trafiało, bo „uczciwy robotnik” wstydziłby się
zachowywać jak jakiś handlarz – czyli mówiąc inaczej „kupczyk”.
Już w latach 80. ubiegłego stulecia, czyli w ostatnim
dziesięcioleciu rządów komunistów, podejście niektórych z nas zaczęło się
zmieniać. Dosyć mieliśmy nieustannych deficytów w zaopatrzeniu, jakie
zapanowały podczas i po stanie wojennym, a poza tym coraz więcej z nas
wyjeżdżało pracować na Zachód. Oprócz tego, kto chciał żyć nieco lepiej, ten
pakował towary, które można było spieniężyć w Bułgarii, na Węgrzech, czy nawet
Turcji i przywodził stamtąd „luksusy”, które z zyskiem sprzedawali rodakom po
powrocie do kraju. Owszem – inni mogli nimi gardzić (tak samo jak zresztą „gastarbeiterami”
pracującymi na Zachodzie), ale szybko można się było zorientować, że zarówno
„wysługiwanie się” Niemcom zachodnim, czy też handel z innymi demoludami
wynosił ludzi nimi się zajmujących na wyższy poziom zamożności.
Lata 90. to już przecież kapitalizm na całego. Kto nie był
zbytnio przywiązany do swojej tożsamości robotnika, czy inteligenta, ten
próbował swoich sił w biznesie. Często przybierało to formy absurdalne, ponieważ
pracownicy uniwersytetów niekoniecznie okazywali się zwycięscy w konkurencji z
handlarzami zaprawionymi w sprzedaży papierosów w Berlinie Zachodnim. Lata 90.
w ogóle były zadziwiającą dekadą. Z jednej strony odnosiło się wrażenie, że
wszyscy chcą być biznesmenami, lub przynajmniej, że władze chcą, żeby wszyscy
byli biznesmenami, a z drugiej po początkowej euforii kolejne rządy już tylko
wprowadzały kolejne restrykcje na wolną przedsiębiorczość. Znowu jednak
odbiegam od tematu. Rzecz w tym, że wielu chętnie przybierało postawę
biznesmena, podczas gdy w każdym społeczeństwie ktoś musi przecież czyścić
sedesy, szyć ubrania, budować domy czy uczyć dzieci w szkole.
Słuchając kiedyś pewnego przedsiębiorcy, który zaczynał jako
pracownik naukowy, dowiedziałem się, że swój pierwszy interes zrobił na handlu
skarpetkami. Czego się jednak teraz wstydził (bo akurat jemu się udało biznes
rozwinąć i się w nim utrzymać), to tego, że wtedy się wstydził tego swojego
handlu skarpetkami, które przynosiły naprawdę dobre pieniądze. Uważam jednak,
że problem polega na tym, że zachowanie pewnej tożsamości wymaga wielkiej
determinacji. Utrzymanie się z pensji młodego naukowca graniczy z cudem.
Osobiście uważam, że na zajmowanie się nauką stać tak naprawdę ludzi bogatych z
domu, których utrzyma kapitał rodziców. Jeżeli więc ktoś mimo wszystko robi
doktorat a potem habilitację, uważam, że zasługuje to na wielki i szczery
podziw, bo jest to droga wielkich wyrzeczeń. Wielu tego systemu nie wytrzymuje
i rezygnuje ze swojego marzenia pracy naukowej, a więc z jakiejś poważnej
części własnej tożsamości (czyli wyobrażenia o samym sobie). Tak zrobił ten
biznesmen, który po prostu odnalazł się lepiej w innej tożsamości.
Życie płata nam figle i często każe przewartościować
wszystko, w co wierzyliśmy i o czym marzyliśmy. Niestety, najczęściej jest to
ruch „w dół”, ponieważ to, co większość z nas robi, to „spuszczanie z tonu”.
Bolesna jest zmiana pozycji zawodowej na gorszą, nie mówiąc już o utracie
pracy, co grozi całkowitą degradacją i społecznym wykluczeniem. Niemniej, kto
chce fizycznie przetrwać, ten godzi się na wszelkie rozwiązania.
Z pojęciem tożsamości ściśle wiąże się pojęcie honoru.
Obraza, czyli naruszenie honoru, to dla wielu nic innego jak zanegowanie
tożsamości, jaką w sobie pielęgnujemy. Uważamy się za szlachetnych rycerzy, a
ktoś mówi, że z nas np. kłamczuchy albo tchórze. W tym wypadku poczucie
skrzywdzonej dumy może być uzasadnione. Gorzej jest, kiedy na wskutek przyczyn niezależnych
tracimy np. pracę i musimy się jąć zajęcia, którego wykonywać byśmy nie
chcieli. Wtedy wielu czuje się zhańbionych, bo tu może nie tyle chodzi o honor,
ale o poczucie godności. Powiedziałbym, że są to wartości bardzo sobie bliskie.
Jan Paweł II w ostatnich latach komuny dużo mówił o godności, mając na myśli
sponiewieraną godność człowieka przez totalitarny reżim. Nie wiem doprawdy jak
potem, już po upadku komuny, podchodził do tego tematu – być może zbyt mało
wsłuchiwałem się w jego kazania – ale przecież to w latach 90. wraz z
pojawieniem się bezrobocia nastąpiła niemal kompletna degradacja godności.
Tekst młodego polskiego biznesmena, czy to z tamtych lat, czy w czasach nam jak
najbardziej współczesnych, „jak ci się nie podoba, to na twoje miejsce czekają
dziesiątki innych”, niejednego zmusił i nadal zmusza do schowania swojej
godności do kieszeni.
W zależności od sytuacji potrafimy zmienić swoją tożsamość.
Pokojowo nastawiony student może w czasie wojny zmienić się w bardzo
skutecznego zabójcę – to przykład skrajny. W USA z kolei, wielu ludzi przez
całe swoje życie wykonuje rozmaite prace, nieraz te ciężkie fizyczne, i robi to
naprawdę dobrze, ale cały czas czeka na swoją szansę zostania słynnym
gitarzystą, aktorem czy pisarzem, bo po godzinach doskonalą się w tych
dziedzinach. Ta szansa może nigdy nie nadejść, ale to marzenie utrzymuje ich w
równowadze psychicznej i pozwala nie myśleć o tym, że wykonuje się pracę, którą
może robić ktoś gorzej rozgarnięty.
W Polsce wszyscy znamy powiedzenie, że „żadna praca nie
hańbi”. Sama z siebie oczywiście, że nie. Kiedy jednak okoliczności zmuszają
kogoś do wykonywania pracy, której on zwyczajnie nie lubi, ale musi, żeby po
prostu utrzymać siebie, albo siebie i rodzinę, ten ktoś czuje się poniżony i
nieszczęśliwy.
Człowiek jest w stanie przyzwyczaić się do wielu
okoliczności. Problem teraz tkwi w tym, że ta umiejętność jest z jednej strony
zbawienna, a z drugiej obraca się przeciwko nam. Oto bowiem ktoś, komu nie
udało się dostać wymarzonej posady, zajął się czymś zupełnie innym, „tymczasowo,
żeby przeczekać”. Zrobił to po to, żeby np. w następnym roku znowu ubiegać się
o tę pracę marzeń. Tymczasem obowiązków w nowej pracy jest tyle, że praktycznie
nie ma już czasu na lepsze przygotowanie się do tej wyśnionej posady. Z każdym
rokiem szanse wcale nie rosną, a maleją, natomiast otoczenie zaczyna tego
człowieka postrzegać jako nierozerwalnie związanego z zawodem, który wykonuje „tymczasowo”.
„Chcesz być doradcą podatkowym? Jak to? Przecież już masz pracę. Jesteś
przecież magazynierem.” Z takim tekstem można się spotkać nieraz. Kiedy więc
własne wyobrażenie o sobie pozwolimy zmodyfikować wyobrażeniu innych o nas,
wtedy najczęściej dochodzi do całkowitej transformacji tożsamości.
Średniowieczni europejscy rycerze i japońscy samuraje, woleli
umrzeć niż zgodzić się na obniżenie własnego statusu. Podobnie amerykańscy
Indianie, którzy również woleli usiąść i dać się zagłodzić i zakatować niż
podjąć pracę niewolników – stąd zostali uznani za nieprzydatnych do tej roli,
co zaowocowało sprowadzaniem czarnych niewolników z Afryki.
Trudno jest wyciągać ogólne wnioski, ponieważ każdy
przypadek jest inny. Z pewnością często spotkamy się z żebrakami, którzy z
premedytacją nigdy nie podejmą żadnej pracy, woląc wyciągać rękę po cudze
pieniądze bez żadnego wysiłku ze swojej strony. Z pewnością też możemy się zetknąć
z cynicznymi pasożytami, którzy bez skrępowania ciągną z opieki społecznej
instytucji państwowych i charytatywnych. Wsadzanie wszystkich ubogich do tego
worka jest jednak głęboko niesprawiedliwe. Nie wszyscy tacy są. Musimy też
pamiętać o takich, którzy nie podejmą „każdej pracy”, jak ten przedwojenny
nauczyciel ze zdjęcia z komunistycznej książki do historii idący ulicą z
tabliczką z taką właśnie treścią. Nie wolno się dziwić tym, dla których
podjęcie zatrudnienia na niewolniczych warunkach jest równoznaczne z utratą
godności.