środa, 26 września 2012

O deregulacji okiem ekonomicznego ignoranta



Myślenie doktrynerskie, czy wręcz sekciarskie, jakimi kierują się nie tylko politycy, ale niestety również ekonomiści, którzy z racji pozorów naukowego obiektywizmu, jaki rzekomo reprezentują, niszczy nie tylko ich samych podważając ich wiarygodność (pal ich licho!), ale przede wszystkim robi wodę z mózgu tzw. opinii publicznej, a najogólniej rzecz ujmując, odbija się fatalnie na rzeczywistości, która dotyka nas wszystkich.

Doktrynerski socjalizm prowadzi do powszechnego niezadowolenia spowodowanego kompletnie obłędną metodą zarządzania produkcja i jeszcze bardziej obłędną metodą dystrybucji/redystrybucji dóbr. Kto pamięta realny socjalizm, ten dobrze wie, że w socjalizmie wiecznie czegoś brakowało i nikt nie wiedział dlaczego.

Doktrynersko pojęty wolny rynek, czyli taki, w który państwo wtrąca się jak najmniej, albo najlepiej wcale, prowadzi do kryzysów takich, z jakim mamy do czynienia obecnie. Doktrynerski wolny rynek, jak każde myślenie sekciarskie, ma swoje „magiczne zaklęcia”. Jednym z nich jest deregulacja.

Samo to słowo, podobnie jak to, co się pod nim kryje, w wielu przypadkach może być zbawienne dla gospodarki. Obecnie zapowiadana deregulacja dostępu do pewnych zawodów może faktycznie na początku wprowadzić nieco bałaganu, ale wierzę, że w przeciągu kilku lat na rynku faktycznie zostaną najlepsi i to klienci ocenią, czy tym najlepszym będzie ktoś po aplikacji, czy też egzaminie państwowym (w zależności od zawodu), czy też ktoś, kto się po prostu zajmuje daną działalnością i jest w tym dobry. To nic innego, ale powrót do swego rodzaju kapitalistycznej rewolucji, jaka zapanowała w XVIII i XIX wieku, kiedy przełamano monopol cechów i gildii. Jak wiemy, one same nie zniknęły. Dzisiaj również nikt nie likwiduje samych korporacji. Nikt nikomu nie będzie bronił szukania potwierdzenia swoich kwalifikacji w tychże, ale po prostu nie będzie musiał. To jest zdrowe.

Podobnie jest z produkcją polskiego wina (mam na myśli wino, a nie tanie owocowe napoje alkoholizowane). Są producenci, jest produkt (szczerze mówiąc dość drogi, więc nie będzie raczej stanowił konkurencji dla bułgarskich Sofii i Sakarów – ups, no i mamy lokowanie produktu – niezamierzone), byliby i kupcy, ale sprzedawać nie wolno. Dlaczego? Bo nie i już. Taki przepis, taka regulacja.

Jest przepis, który zakazuje oddawać lekko przeterminowaną żywność do ośrodków dla ubogich za darmo. Produkt jeszcze bez problemu dałoby się zjeść, ubodzy mogliby zaspokoić głód, ich opiekunowie mieliby łatwiej, ale nie wolno i już. Taka regulacja.

Generalnie więc jestem w ogromnej liczbie przypadków raczej za deregulacją niż regulacją, ponieważ uważam, że polskie prawo w tychże przypadkach jest antyobywatelskie, a wręcz antyludzkie.

Tymczasem jednak deregulacji nie można traktować jak dogmatu, bo wtedy bardzo łatwo wylać dziecko z kąpielą. Jak się dowiedziałem z doskonałego amerykańskiego filmu dokumentalnego „Inside Job”, po wielkiej depresji lat 30. ubiegłego stulecia, wszystkie banki amerykańskie podlegały ścisłej kontroli przepisów nie pozwalających pożyczać im więcej niż same miały. Do połowy lat 70. obywatele USA cieszyli się dobrobytem, jakiego nie zaznali nigdy wcześniej, ani niestety już nigdy potem. Od czasów prezydenta Reagana, za którego rządów pozwolono w imię wolnorynkowego dogmatu na całkowitą deregulację działalności banków, a więc pozwolono im na operacje, jakie ich szefom tylko przyjdą do głowy, pojawiły się kombinacje tak obłędne, że doprowadziły do szeregu „baniek”, czyli działaniu w sferze czystej metafory, z czego fatalne okazały się te z 2008 roku, których skutki odczuwamy do dziś, a my w Polsce tak naprawdę zaczynamy odczuwać dopiero teraz.

Banki, które napożyczały pieniędzy różnym szemranym biznesmenom, a które same postąpiły szalenie ryzykownie, bo pożyczyły pieniądze powierzone im przez klientów, licząc na to, że owi biznesmeni je pomnożą, doprowadziły do sytuacji, w której ziemia nadal rodzi plony, fabryki coś produkują, albo mogłyby z powodzeniem produkować, ale ludzi przestaje być stać na zakup owych plonów i produktów. Na dodatek można odnieść wrażenie, że ludzie odpowiedzialni za podaż pieniądza na rynku tworzą go „z powietrza” licząc na to, że pożyczone przedsiębiorcom w jakiś sposób przemienią się w realną wartość. Jak rozkręca się maszynka kryzysu nikomu chyba nie trzeba tłumaczyć. Spada popyt, więc trzeba zamykać firmy, ich pracownicy idą na bruk i nie mają pieniędzy, więc spada popyt – kółko się domyka, a właściwie wcale się nie domyka, tylko przechodzi w następne koło spirali zmierzającej w dół.

Jestem za deregulacją w szeregu dziedzinach życia gospodarczego, ale okazuje się, że banki muszą podlegać przepisom i kontroli organów, które te przepisy będą egzekwować. Na taki pomysł wpadli ostatnio eurokraci, którzy faktycznie muszą coś zrobić, żeby uratować euro. Cieszę się z jednej z nielicznych decyzji ministra Rostowskiego, jaka wydaje się mieć sens, a mianowicie że odmówił przystąpienia Polski do ciała, na które pewnie musiałaby płacić, a w którym nie miałaby nic do powiedzenia.

Eurokraci na dodatek nawołują do większej integracji politycznej, bo inaczej tej wspólnej waluty nie da się należycie kontrolować – to jest jednak osobny skomplikowany temat, którego wolałbym teraz nie poruszać. Ograniczę się jednak do uwagi znowu zainspirowanej przez film „Inside Job”, w którym porównywano to, co zrobiono z bankowością amerykańską, to połączenia przegród na tankowcach, które mają na celu utrzymanie równowagi statku. Płyn w jednym wielkim zbiorniku pod pokładem trudno kontrolować, a jego napłynięcie w jedno miejsce może doprowadzić do katastrofalnego przechyłu. W porównaniu tym chodziło o tworzenie się wielkich grup finansowych zrzeszających po kilka banków, co generalnie było niezgodne z amerykańskim prawem i działało przeciwko przepisom zabraniającym bankom podejmowania ryzykownych operacji przy pomocy depozytów klientów.

W przypadku integracji gospodarek krajów europejskich, obawiam się, że może ona doprowadzić dokładnie do takiego samego zjawiska. Tak naprawdę już teraz obserwujemy rezultat zbyt wielkiej integracji – wystarczyła niegospodarność jednego elementu (Grecji), a cała strefa euro „brzytwy się chwyta”. Wciągnięcie Polski w ogólnoeuropejski system kontroli walutowej wciągnąłby nas w jeszcze większe tarapaty, niż te w których już i tak jesteśmy. W tym wypadku jestem zdecydowanie przeciwnikiem kolejnych europejskich regulacji idących w kierunku ściślejszego łączenia gospodarek przy pomocy wzmocnienia unijnych struktur politycznych (czyli stworzenia superpaństwa). A banki tak czy inaczej należy pilnować i chronić je przed ich własnymi szefami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz