niedziela, 30 września 2012

O jabłkach, destylatach i wędlinach, czyli o sparaliżowanej przedsiębiorczości



Obejrzałem sobie wczoraj odcinek „Makłowicza w podróży”, w którym prowadzący odwiedził austriacki Tyrol. Jak zwykle odwiedził fantastyczny sklep z mnóstwem lokalnych smakołyków, potem ugotował zupę, ale to, co tym razem zapadło mi w pamięci to domowa destylarnia, gdzie tyrolski „gazda” zupełnie legalnie produkował domowe sznapsy. Jak to pan Robert podkreślił – w Austrii jest to dozwolone prawem i nikomu nie przeszkadza ani nie dziwi, natomiast domowe napoje alkoholowe wyprodukowane na bardzo dobrym i utrzymanym w czystości i porządku sprzęcie są smaczne i … no może nie do końca zdrowe, bo czy można tak powiedzieć o alkoholu, ale pewnie bezpieczniejsze od nielegalnie pędzonej berbeluchy w zardzewiałych żelaznych beczkach.

Wiem również od kolegi, który od ponad 20 lat mieszka w Norymberdze, że w Niemczech (no przynajmniej w Bawarii), można sobie nastawić zacier, a następnie zanieść go do koncesjonowanej gorzelni, gdzie go przedestylują. Oczywiście trzeba za tę usługę zapłacić, ale miłośnicy własnych destylatów mają taką właśnie możliwość. Legalną!

Tymczasem przeczytajmy akapit z Wikipedii o śliwowicy łąckiej, produktu uznanego

w 1989 przez urząd konserwatora zabytków w Nowym Sączu za niematerialne dobro kultury narodowej. W dniu 10 października 2005 na Listę Produktów Tradycyjnych została wpisana w kategorii Napoje (alkoholowe i bezalkoholowe): „Śliwowica Łącka” (cytat z tegoż artykułu w Wikipedii) :

Aspekt prawny

Napój ten jako alkohol destylowany w warunkach domowych jest bimbrem, zatem produkcja oraz obrót są w Polsce nielegalne. Faktycznie wobec znacznej renomy i wysokiej jakości śliwowicy lokalne władze nie ścigają tego procederu.

Z jednej strony wikipedysta pisze ciekawy artykuł o regionalnym produkcie wysokiej jakości, a z drugiej nie waha się nazwać tej produkcji „procederem”! Widać stąd jak na dłoni jak bardzo nasze mózgi są przeżarte urzędowym bełkotem. Produkcja jedynego produktu regionalnego znanego w całym kraju i za granicą jest zakwalifikowana jako „proceder”, czyli działalność nielegalna i potępienia godna!

Oczywiście chodzi m.in. o akcyzę, ponieważ od dawna państwowi urzędnicy doskonale wiedzą, że podatek pośredni od sprzedaży alkoholu to pewne źródło przychodu na utrzymanie aparatu tegoż państwa. Najbardziej zabawne są jednak teksty urzędników wypowiadających się w telewizji, że oto „państwo poniosło straty” rzędu takiego a takiego (bo oni to doskonale potrafią wyliczyć) z tytułu akcyzy, która nie wpłynęła do skarbu państwa. Gdyby więc bimbrownik nic nie wyprodukował i niczego nie sprzedał, państwo nie poniosłoby żadnych strat. W języku polskim generalnie słowo „strata” kojarzy się z ubytkiem czegoś, co już się miało. W żargonie urzędowym „strata” to coś co można byłoby mieć, ale się nie dostało.

Przy rozsądnie ustalonej opłacie/podatku od domowej produkcji alkoholu – jeżeli przybiera postać produkcji na sprzedaż, nie na własne potrzeby – wszyscy byliby zadowoleni, a w dodatku można by kontrolować warunki higieniczne takiej produkcji. Przydomowa destylarnia byłaby chyba lepszym rozwiązaniem od leśnej bimbrowni.

Pewna nowojorska artystka, którą poznałem 21 lat temu przy okazji pracy dla „Konstrukcji w procesie” w Łodzi, opowiadała mi o różnych sposobach zarobkowania, jakie wykorzystywała w życiu. M.in. w domu robiła kiełbasy i dostarczała je do sklepu, gdzie legalnie je sprzedawano. Nie muszę dodawać, że ona również robiła to legalnie. Moi rodzice potrafili robić bardzo dobre domowe wędliny, ale zajmowali się tym sporadycznie podczas wakacji na wsi, gdzie można było kupić mięso z nielegalnego uboju (zjawisko było na tyle powszechne, że władze również przymykały oko na ten „proceder”), ponieważ na wsi można było takie świeże wyroby uwędzić. W Białymstoku są pod tym względem o wiele lepsze warunki niż w mojej rodzinnej Łodzi, ponieważ nadal działają małe wędzarnie, na zasadzie zakładu usługowego. Można więc zrobić w domu np. kiełbasę i zanieść do uwędzenia za odpowiednią opłatą. Takie domowe wędliny, które są z pewnością lepsze jakościowo od tych produkowanych przez wielkie zakłady przemysłu mięsnego (dobrze wiemy o pompowaniu wodą w celu uzyskania większej wagi i chemikaliami w celu nadania smaku szynki np. odpadkom drobiowym, czy innymi chemikaliami, które zastąpią wędzenie), nie mają szans na pojawienie się w sklepie, bo nie pozwalają na to przepisy.

Potencjał przedsiębiorczości tkwiący w wielu obywatelach naszego kraju nie może znaleźć ujścia, ponieważ jest penalizowany.

Polska to kraj, który jest potęgą jeśli chodzi o produkcję jabłek. Nasze sady rodzą ich rok rocznie w wielkiej obfitości i często brakuje nam pomysłów na ich wykorzystanie. Tymczasem Anglicy w Devonshire z produkcji cydru (musującego napoju alkoholowego z jabłek – coś jakby domowe wino jabłkowe, ale musujące) uczynili jeden z filarów gospodarki swojego regionu. Francuzi produkują z kolei calvados, czyli destylat z zacieru jabłkowego – jest to niejako odpowiednik koniaku, z tą różnicą, że koniak to przedestylowane wino gronowe, a calvados to destylat z „wina” jabłkowego (stosuję cudzysłów, bo jednak napoje z owoców innych niż winogrona nie powinny być nazywane winami – takie jest moje zdanie).

Dlaczego w kraju, który „jabłkiem stoi” nikt nie chce zrobić pieniędzy na cydrze i calvadosie?

Bardzo podziwiam grupę zapaleńców na południu Polski, którzy postanowili odrodzić tradycję polskiego winiarstwa. Zakładają i pielęgnują więc swoje winnice, produkują wino – znowu wielkim kosztem, żeby spełnić wymagania przewidziane urzędowymi przepisami i… na razie nie mogą go sprzedawać w sklepach całego kraju (mogą niewielkie ilości w miejscu produkcji), bo nie i już. Osobiście mam trochę mieszane uczucia co do sukcesu komercyjnego polskich win, ponieważ jak jeden z takich producentów powiedział przed kamerą, butelka takiego wina musiałaby kosztować około 100 złotych, co zakrawa jednak na kpinę, ponieważ obecnie bez problemu kupimy o wiele tańsze wina francuskie, włoskie czy hiszpańskie z dobrze nasłonecznionych stoków, nie mówiąc już o zupełnie tanich winach bułgarskich czy mołdawskich. Niemniej życzę tym polskim pasjonatom sukcesów – przede wszystkim w pokonywaniu przeszkód sztucznych, wymyślonych i nikomu nie służących.

Tymczasem mamy jabłka i powinniśmy na nich zarabiać. Poszczególni obywatele powinni móc godziwie zarobić na życie sprzedając polski cydr i calvados (trzeba będzie wymyślić inne nazwy, bo nie wiem jak jest z cydrem, ale calvados jest z pewnością nazwą zastrzeżoną).

W okresie kryzysu i bezrobocia jedynym wyjściem jest stawianie na uwolnienie potencjału jednostek i grup ludzi. Zamiast stawiać ich poza prawem, należy im pozwolić działać.

5 komentarzy:

  1. Już ty się nie obawiaj o potencjał polskich jednostek pijaczych -pół lita kosztuje 5 pln -ów więc swoje wino z jabłek za 100 pln - ów to możesz -juz wiesz co możesz z nim zrobic !

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Obawiam się, że wystąpił pewien problem z czytaniem ze zrozumieniem... ;)

      Usuń
  2. Nie do końca wystąpił problem ponieważ czasy bimbrowni juz nieco minęły a były modne w czasach gdy wódka była na kartki niezależnie czy rząd zakazał czy nie a wino to niektórzy tak czy siak pędzą do dzisiaj . tworzenie nowych bimbrowni czy tez winiarni mija sie z celem bo alkoholu mamy do woli i dostępnego wszędzie nawet na stacjach benzynowych - niech no Polacy wykażą się aktywnościa na innym polu niz bimbrownictwo czy tam wyrób wina .

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Za sto złotych to ma być wino gronowe, które produkują nasi właściciele winnic w Małopolsce. W Austrii też jest pełen wybór alkoholi uznanych producentów w sklepach, a mimo to ludzie robią własne sznapsy. Na naszym rynku oprócz ohydnego jabola (robionego zresztą w większości na bazie buraków, a nie jabłek)nie ma polskiego produktu wysokiej jakości, który wykorzystywałby te popularne u nas owoce. Takie bimbrownie, jakie można spotkać w Puszczy Knyszyńskiej to tragedia - zardzewiałe beczki i brud. To można zalegalizować i kontrolować jakość i higienę produkcji.

      Usuń
    2. Daje się zauważyć, że kraje, w których kary za pewne przestępstwa są najsurowsze, owe przestępstwa wcale nie znikają, a wręcz przeciwnie, wydają się kwitnąć. Co z tego, że za komuny wprowadzono restrykcje przy sprzedaży alkoholu - u nas zrobił to Jaruzelski, a u Sowietów Gorbaczow - i tak nie zmniejszyło to spożycia alkoholu na głowę. Tymczasem wystarczyło pokazanie ludziom, że za pieniądze można kupić jeszcze inne rzeczy niż alkohol i spożycie spadło (Polska wcale nie jest w czołówce pijących w Europie czy na świecie, a jak sobie przypomnę ulice z czasów komuny, kiedy o każdej porze dnia i nocy szwendali się pijacy, to akurat pod tym względem teraz jest o wiele lepiej). Co z tego, że w niektórych krajach Azji karzą śmiercią za przyłapanie z narkotykami, skoro w tychże krajach produkuje się je na masową skalę i nikt tego nie potrafi opanować? Amerykanie mają z kolei, przynajmniej w niektórych stanach, bardzo restrykcyjne prawo obyczajowe, np. można aresztować faceta za korzystanie z usług prostytutki, a i tak jest to kraj największego przemysłu pornograficznego i prostytucji na wielką skalę. Walka z patologią musi być przede wszystkim mądra.

      Usuń