poniedziałek, 10 września 2012

Luźne skojarzenie, czyli o tym, jak się wygrywa aukcje i przetargi



Wczoraj obejrzałem krótki materiał o amerykańskim miliarderze, który swego czasu kupił na aukcji prawo do dzierżawy pewnych budynków. Głos dziennikarki poinformował widzów, że właściwie on tej aukcji nie wygrał, ponieważ ktoś go przebił, ale ów ktoś „z nie wiadomo jakich powodów się wycofał”, więc budynki stały się de facto własnością tego, który był drugi.

W tym momencie w głowie mojej pojawiło się skojarzenie z towarzyską rozmową, w jakiej uczestniczyłem na samym początku lat 90., czyli niemal u progu polskiej drogi do kapitalizmu. Mój starszy kolega, Jacek (ten sam, który mi radził, żeby na SB niczego nie podpisywać, bo esbecy mogą ten podpis wykorzystać do własnych celów), w rozmowie z jeszcze jednym kolegą, wówczas młodym dziennikarzem (nie wiem, jak się później potoczyły jego losy) tłumaczył, jak się wygrywa przetargi płacąc dużo mniej, niż wynikałoby z wylicytowanej najwyższej kwoty.

Otóż wszyscy przystępujący do aukcji wpłacają wadium. Najważniejsze jest teraz, by dwie umówione osoby zajęły pierwsze i drugie miejsce w licytacji. Ten, który ma ostatecznie wygrać, jest tym, który jest drugi w kolejce. Chodzi teraz o to, żeby człowiek podstawiony wywindował cenę tak wysoko (dużo powyżej tej drugiej), żeby wszystkim innym się odechciało dalszej licytacji. Powiedzmy, że licytacja szła od tysiąca złotych i doszła do pięciu tysięcy. Wtedy wchodzi umówiony człowiek i licytuje dziesięć tysięcy. Ci, którzy pięć tysięcy byliby jeszcze gotowi przebić, z dziesięcioma tysiącami tego nie robią i odpadają z gry.

Następnie, po jakimś czasie, zwycięzca licytacji wycofuje się. Przepada mu tylko wadium, które wpłacił, ale jego koszty nie są aż tak wielkie, żeby temu z pozycji drugiej nie opłacało się mu ich pokryć. Automatycznie tenże człowiek, który był na drugim miejscu nabywa prawo do zakupu obiektu aukcji.

Oczywiście nie twierdzę, że tak było w przypadku amerykańskiego miliardera, ale dosłownie w tym samym momencie, kiedy dziennikarka wypowiedziała słowa o przetargu na dzierżawę owych amerykańskich budynków myślami przeniosłem się do baru przy ulicy Zgierskiej, którego już nie ma, gdzie w 1990 (a może ’91), siedzieliśmy w trzech, a Jacek robił nam wykład, jak należy sobie radzić w kapitalizmie. Była to nauka, która jednak „poszła w las”, ponieważ nigdy z tej wiedzy nie skorzystałem.

2 komentarze:

  1. Dobre! Chociaż z technicznego punktu widzenia dotyczy to tylko pewnego specyficznego typu aukcji, gdzie licytuje się na zmianę i można zaproponować dowolną kwotę. Aukcje nie zawsze się tak przeprowadza, a w przetargach uczestnicy dopiero po ogłoszeniu wyników dowiadują się jakie kto kwoty zaproponował.

    OdpowiedzUsuń
  2. No tak! Faktycznie w przetargach teoretycznie podaje się proponowane kwoty w zaklejonych kopertach. Dlaczego jednak przeważnie wygrywają je ci, którzy je wygrać mieli, to już inna sprawa ;)

    OdpowiedzUsuń