sobota, 29 września 2012

Jak to bywa(ło) w USA, czyli o tym jak obywatele wpływają na swoje partie polityczne



Na początku lat sześćdziesiątych, pomimo zmian, jakie na przestrzeni dziesięcioleci następowały w amerykańskim systemie partyjnym, partia republikańska nadal uważana była za spadkobierczynię wielkich idei Abrahama Lincolna, a więc m.in. prawami obywatelskimi niezależnie od koloru skóry, choć od 1898 roku obowiązywała zasada „równi ale oddzielni”, co oznaczało segregację rasową (mimo teoretycznie pełnych praw obywatelskich ludności czarnej), zaś partia demokratyczna kojarzyła się w wielu kręgach jako spadkobierczyni zwolenników rasistowskiego Południa. Oczywiście stosuję tutaj duże uproszczenie, ale chodzi mi o zilustrowanie pewnego zjawiska, które nastąpiło w Mississippi właśnie w dekadzie walk (i to takich, w których ginęli ludzie) o równe prawa obywatelskie, czyli o zniesienie segregacji rasowej.

Ponieważ na Południu struktury Republikanów, a więc partii znienawidzonego Lincolna, nie były zbyt mocne, jedyną partią, a więc organizacją polityczną, przez którą można było cokolwiek zdziałać, byli Demokraci. Czarni aktywiści walczący z segregacją w Mississippi zorganizowali się i postanowili się afiliować w partii demokratycznej. Akurat ówczesne struktury Demokratów w Mississippi to byli jednak tradycyjni biali południowcy, więc czarnej zorganizowanej grupy nie przyjęli. W związku z tym ta ostatnia ukonstytuowała się jako oddzielna organizacja Demokratów i posłała swoją delegację na ogólnokrajową konwencję partii. Co prawda niewiele wówczas zdziałali, bo i ówczesny prezydent, wywodzący się z Demokratów, Lyndon Johnson, nie bardzo chciał zadrażniać stosunki ze swoimi zwolennikami na Południu, więc niespodziewaną delegację długo zwodził, aż zjazd się skończył, ale też ich nie odrzucono! Wkrótce to Republikanie zaczęli być postrzegani jako „hardcorowi” konserwatyści, zaś Demokraci jako odpowiednicy europejskich partii lewicowych.

Piszę o tym, żeby pokazać jak odmienne jest pojmowanie partii politycznej w krajach anglosaskich. Konkretni delegaci są w większym lub mniejszym stopniu w stanie wpłynąć na oblicze polityczno-ideologiczne tej wielkiej machiny do wygrywania wyborów, jaką jest partia polityczna. Rzecz w tym, że politycznie aktywne grupy mogą „przejąć partię” na zasadzie demokracji wewnątrz niej. Nie potrafimy sobie czegoś takiego wyobrazić w Polsce, ponieważ to nie obywatele tworzą partie, tylko wodzowie gromadzą wokół siebie zwolenników, otaczają się miernymi ale wiernymi adiutantami i po dyktatorsku rządzą wszystkimi strukturami partii. Tak jak w przedrozbiorowej Rzeczypospolitej partie to jest klientela tego, czy innego „pana” (niczym partia Czartoryskich lub partia pana hetmana).

Jak to działa (a raczej może potencjalnie działać, bo niestety bierność obywatelska występuje również i tam), niech zilustruje fragment z książki Thoma Hartmanna, Screwed: The Undeclared War Against the Middle Class (ja tłumaczę ten tytuł jako „Wyrolowani – niewypowiedziana wojna przeciwko klasie średniej”), s. 199-200 (tłumaczenie moje).

W 2003, kiedy mój program w  „postępowym talk-radiu” (radio polegające na rozmowach z zaproszonymi gośćmi, SKi) był po raz pierwszy nadawany na cały kraj przez Sirius Satellite Radio oraz około dwa tuziny stacji w kraju, jednym z moich stałych słuchaczy został gość, którego znałem jedynie jako „Jeffa z Denver”. W ciągu pierwszego roku audycji nieustannym tematem telefonów i skarg Jeffa było to, że Partia Demokratyczna w jego okolicy „zagubiła się, nie ma żadnej wizji, jest zbyt podobna do korporacji i konserwatywna, oraz że pozwala jeździć po sobie.”
             Pewnego dnia rzuciłem mu wyzwanie mówiąc coś w sensie „Jeśli nie podoba ci się, co oni robią, czemu się nie pojawisz na jednym z ich zebrań i nie powiesz im tego?”
            Mijały miesiące i pewnego dnia Jeff znowu zadzwonił. Pojawił się na zamkniętym zebraniu kierownictwa Partii Demokratycznej swojego powiatu. Było tam około dwunastu ludzi, z czego większość po czterdziestce lub starszych i wykazujących się, wg Jeffa, „brakiem znajomości zagadnień, brakiem wizji i brakiem czasu na decydujące kwestie.”
             Jeff zaangażował się w partię i, żeby nie przedłużać, przyczynił się (wraz kilkoma innymi mieszkańcami powiatu) do pchnięcia swojej partii w kierunku bardziej postępowym na szczeblu zarówno miejscowym jak i stanowym. Teraz „problem po problemie opracowuje program partii, tworzy narzędzia dla działaczy, pisze słowniczek niezbędnych terminów (w celu pokonania [Franka] Luntza) i tworzy poradnik „zrób-to-sam” do rEwolucji (zmian pokojowych acz dramatycznych)”. Wszystko to dlatego, że pojawił się i zaangażował.

Dalej Thom Hartmann podaje dalsze przykłady, jak obywatele większych i mniejszych miejscowości pod wpływem jego audycji zgłaszali się do miejscowych komórek Partii Demokratycznej i przez swoją aktywność wpłynęli na ich ożywienie, czy wręcz odrodzenie, a także na zmianę oblicza. Ponieważ poglądy Thoma Hartmanna są wg kryteriów europejskich „lewicowe”, zmiany, jakie wywołał w tychże lokalnych organizacjach Demokratów również pchnęły tę partię w tym kierunku. Nie kierunek polityczny jest tutaj istotny. Mnie chodzi tu tylko o zilustrowanie zasady, na jakiej to działa w krajach anglosaskich.

Nie umiem sobie wyobrazić czegoś takiego, że oto wchodzę z grupą myślących podobnie do mnie do biura PO, PiS czy SLD i mówię „słuchajcie, działacie jak d… wołowe, a my mamy pomysł, jak to zmienić”, a siedzący za biurkiem lokalni aktywiści wstają i mówią „Super! Działajcie!” To jest po prostu niemożliwe! Po pierwsze pewnie by nas grzecznie (na początku) wyproszono, po drugie zatelefonowano by gdzieś wyżej, a może sprawa dotarłaby do samej góry, a tam pewnie kazano by nas zignorować. To nie obywatele tworzą partie, a one dopiero wyłaniają przywódców. To grupa przywódców tworzy najpierw partię kanapową, a potem buduje struktury, które są całkowicie uzależnione od lidera. Niektóre partie mają wręcz nazwisko wodza w swojej nazwie np. Komitety Obrony Parysa (młodszych informuję, że był taki minister, który w 1992 roku postanowił zorganizować taką organizację w celu obrony własnej osoby, które potem przekształciły się w Ruch Trzeciej Rzeczypospolitej – informuję też przy okazji, że nazwa ta nie była wyrazem sprzeciwu wobec idei „Czwartej Rzeczypospolitej”), czy obecnie Ruch Palikota. Nie umiemy sobie wyobrazić PiSu bez Jarosława Kaczyńskiego na czele, bo jak sobie niektórzy członkowie tej partii zaczęli to wyobrażać, szybko się znaleźli poza tą partią. Kto dobrze obserwował dzieje PO, ten dobrze wie, jak po mistrzowsku Donald Tusk wyeliminował wszystkich prominentnych członków swojej partii, którzy byli jakimiś osobowościami. Nie ma w Polsce ani jednej partii o demokratycznej i otwartej strukturze i dlatego obywatel może jedynie kibicować jednemu czy innemu przywódcy. Chęć współdziałania ze strony obywatela najprawdopodobniej spotkałaby się z wielką nieufnością, bo przecież nigdy nie wiadomo, co takiemu obywatelowi przyjdzie do głowy. A może to szpieg? Jak nie obcego państwa, to wrażej partii?

Na drodze do prawdziwej demokracji, gdzie obywatel może wykazać pozytywną inicjatywę i ma, przynajmniej w teorii, szansę na jej przeforsowanie, jeszcze się nawet nie znajdujemy. Wydaje się, że rządzący państwem polskim urządzili je wręcz tak, żeby podążało w kierunku wręcz przeciwnym. Klasa polityczna pełni rolę jakiejś współczesnej arystokracji, nieufnej wobec poddanych. Owa klasa jest wewnętrznie skłócona, ale tylko ona ma prawo się ze sobą nie zgadzać i ma też prawo się między sobą porozumiewać. Jeśli będzie wojenka, to oczywiście obywatela do niej wykorzystamy – wyprowadzimy na ulicę np., ale jak będziemy urządzać jakiś „okrągły stół”, czyli będziemy się jakoś tam porozumiewać, najlepiej żeby obywatele nic o tym tym razem nie wiedzieli. Jest więc dokładnie tak samo jak za PRLu, z tą różnicą, że można sobie głośno pokrytykować (choć też nie do końca, jak pokazują pewne aresztowania z bardzo bliskiej przeszłości) i partii jest więcej.

Jeszcze raz podkreślam, że JOWy same z siebie sprawy udziału obywateli w rządzeniu nie załatwią, nikogo bowiem na siłę z domu nie wyciągną i nie popchną w kierunku działania na rzecz własnej idei, ale przynajmniej stworzą ku temu warunki. I o to właśnie na początek chodzi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz