wtorek, 4 września 2012

Człowiek jako czynnik ostateczny



Jednym z największych błędów, jakie popełniamy w myśleniu o polityce jest wiara, że taki lub inny system będzie tak świetnie działał, że właściwie nie ma znaczenia, jacy ludzie go tworzą. Doskonały system, jak nam się wydaje, dlatego jest doskonały, że działa niczym samograj i żadna jednostka nie jest w stanie go zepsuć.

Sytuacje z życia codziennego pokazują, że systemy polityczne wcale nie muszą się przekładać na nasze osobiste poczucie szczęścia, harmonii czy bezpieczeństwa. Tymczasem, jak wspominali niektórzy wyzwoleni amerykańscy czarni niewolnicy, na okropnym Południu można było spotkać czasami dobrych, czasami złych ludzi, podczas gdy na liberalnej i demokratycznej Północy wyłącznie łajdaków. Oczywiście taka relacja była dość subiektywna, ale dobrze ilustruje fakt, że człowiek jest naprawdę najważniejszym i ostatecznym czynnikiem decydującym o tym, czy będziemy się czuć dobrze, czy źle.

W czasach komuny tworzyliśmy przecież całe enklawy „wolne od komunizmu” i to wcale nie dlatego, że wszyscy byliśmy jakimiś wielkimi bohaterskimi opozycjonistami, tylko po prostu było nam to potrzebne do normalnego życia. Wystarczył czyjś pokoik w bloku, płyta lub kaseta z zachodnią muzyką rockową, papieros kupiony w prywatnym sklepiku lub Peweksie i Moskwy wraz z jej namiestnikami i szpiclami po prostu nie było! O Breżniewie, Andropowie czy Czernience to można było od czasu do czasu kawał opowiedzieć. To, że czasami oni byli bliżej nas niż nam się wydawało, to już zupełnie inny problem. Mieliśmy w każdym razie poczucie, że żyjemy w świecie, który jest nasz własny i nikt nie może do niego wleźć i nam go popsuć.

Przy załatwianiu spraw w urzędzie, na uczelni czy choćby w sklepie wszystko zależało od konkretnych ludzi. Owszem, z całą pewnością systemy mogą albo demoralizować albo wymuszać pewne działania pozytywne. Nie fetyszyzujmy ich jednak. Za komuny faktycznie za ladą, za kierownicą autobusu czy w urzędzie panowało dość często chamstwo. Tym milej wspominam ekspedientki czy panią z biblioteki w Warszawie, które były uśmiechnięte, uprzejme i miłe (niestety norma była zupełnie inna, a obsługa Biblioteki Uniwersytetu Łódzkiego w latach 80. traktowała każdego studenta jak zło konieczne). Z kolei piętnaście lat minęło od upadku komuny, a właściciel sklepu w okolicy, gdzie mieszkam, ciągle zatrudniał dziewczyny, które były opryskliwe a czasami wręcz wulgarne wobec klientów (nie chcę zapeszyć, ale od kilku lat ma więcej szczęścia do zatrudnianych sprzedawczyń). Ustrój się zmienił, pewne zachowania nie.

Bawią mnie nieustanne krytyki demokracji ze strony korwinowców. Wierzą bowiem, że monarchia automatycznie zapewniłaby powszechne szczęście. Jest to o tyle śmieszne, że przecież nie trzeba być nawet historykiem, żeby się orientować, że monarchie bywały bardzo różne, a stopień zadowolenia poddanych zależał od szeregu czynników, które wcale nie musiały mieć wiele wspólnego z systemem przewidującym dziedzicznego władcę. Niemniej np. w drugiej połowie XIX wieku całkiem spora liczba mieszkańców Europy mogła przeżyć szczęśliwe życie w ustroju monarchicznym, czy to w zbiurokratyzowanych Niemczech, czy to w samodzierżawnej Rosji. W tym samym czasie ludzie mogli również szczęśliwie żyć w demokratycznej Francji czy w demokratycznej monarchii brytyjskiej. Na tej samej zasadzie możemy rachować liczbę ludzi nieszczęśliwych. Czy więc ustrój polityczny naprawdę determinuje poczucie dobrostanu obywateli? W dużej mierze z pewnością tak, bo przecież systemy totalitarne starały się kontrolować wszystkie aspekty życia obywatela, a to raczej do szczęścia tego ostatniego się nie przyczynia, ale jeżeli odrzucimy skrajności, może się okazać że dla naszego osobistego szczęścia najwięcej ważą konkretni ludzie, których w życiu spotykamy.

Dlatego uważam, że demokracja może być wspaniałym ustrojem, jeżeli będą ją tworzyć wspaniali ludzie. Do tego potrzebny jest nie tylko jakiś wydumany w zaciszu gabinetu model powszechnego wychowania, ale przykłady z codziennego życia. Jeżeli od dziecka natykamy się na niesprawiedliwych nauczycieli, jeżeli ciągle przyłapujemy rodziców na robieniu czegoś innego niż mówią, to nie ma się co dziwić, że sami stajemy się ludźmi o dość chwiejnym poczuciu różnicy między dobrem a złem. Nie wdaję się tutaj w filozoficzną dyskusję natury ontologicznej (ponieważ osobiście uważam, że w sensie najbardziej ogólnym i obiektywnym kategorie te, jak i w ogóle wartościowanie, nie mają żadnego znaczenia), ale poruszam się tutaj na gruncie czysto społecznym. Żebyśmy nie wiem jakimi byli buntownikami, żyjemy w społeczeństwie i musimy robić jakieś założenia, żeby sobie zrobić jak najmniej krzywdy. W związku z tym roboczo przyjmuję te, jak się zdaje, powszechnie zrozumiałe terminy.

Polska młodzież, kiedy ściąga na klasówce czy egzaminie, nie ma nawet poczucia robienia czegoś niewłaściwego. Nauczyciele przepuszczający ucznia z klasy do klasy bez żadnego wysiłku z jego strony, całkowicie niszczą jego kręgosłup moralny. To samo zresztą dotyczy współczesnych wyższych uczelni. Wychodzi bowiem na to, że robimy na początek ambitne założenia – wymagamy takiego a takiego zakresu materiału – a na koniec się okazuje, że ten kto ciężko pracował próbując go opanować i dostał zasłużoną trójkę jest jakimś frajerem, bo oto nierób i cwaniaczek dostaje dokładnie taką samą ocenę. W niektórych przypadkach nauczyciel wiedziony wyrzutami sumienia temu pierwszemu podwyższa ocenę do czwórki, ale w ten sposób dewaluuje cały system oceniania.

Rodzic, który może sam do końca zepsuty nie jest (choć to rzadkie zjawisko), też przymyka oko na nieuczciwe postępowanie dziecka. „No nie radzi sobie z tą fizykę, niech więc ściągnie i ma to z głowy. W końcu ludzie gorsze przekręty robią w tym kraju.” Na dodatek „kochający” rodzic nie postawi przecież własnego dziecka w gorszej pozycji w stosunku do reszty dzieci, które przed cwaniactwem się nie wzdragają.

Jednym z zadań obecnej matury ustnej z języka polskiego jest ok. 15-20-minutowa prezentacja opracowanego przez siebie tematu na podstawie wybranych pozycji literackich. Oczywiście nasłuchałem się dziesiątek głosów krytycznych jakie to „głupie”, „bez sensu”, „nikomu niepotrzebne” itd. Na tego typu głosy należy się uodpornić, bo one zawsze będą. Cały zamysł, jak mi się przynajmniej wydaje, polega na tym, żeby młody inteligent (kiedyś matura uprawniała do określania się tym mianem) umiał z sensem skonstruować nieco dłuższą wypowiedź ustną. Oglądając telewizję nader często widzimy jakie kłopoty mają z tym nawet ludzie, dla których publiczne wypowiadanie się jest niejako częścią ich życia zawodowego. Uczeń musi więc wybrać sobie temat, przeczytać kilka pozycji dotyczących owego zagadnienia, rozplanować swoją wypowiedź, a następnie na egzaminie ją wygłosić. Niestety prawie od samego początku utrwalił się zwyczaj, że maturzyści po wyborze tematu piszą ogromne wypracowanie (niczym referat na konferencję naukową), a następnie uczą się go na pamięć. Dobrze jeszcze, jeśli ten tekst sami przygotują, bo jakiś proces myślowy przy jego opracowywaniu ma miejsce, ale gorzej jeżeli bierze prezentację cudzą i tejże się uczy niczym papuga na pamięć. Niewykluczone, że nawet niewiele z niej rozumie.

Handel prezentacjami maturalnymi stał się intratnym procederem, bo „leniwych” i „tych którzy zapomnieli przeczytać lektury” mamy w kraju chyba więcej niż tych, którzy po prostu postępują zgodnie z instrukcją nauczyciela. Te cytaty pochodzą z odpowiedzi jakiej na uwagi mojej koleżanki i moją udzieliła pewna absolwentka liceum oferująca gotowe prezentacje maturalne na forum naszej-klasy. Moja koleżanka spytała retorycznie, czy taka oferta jest aby uczciwa. Ja zarzuciłem dziewczynie cynizm i brak poczucia przyzwoitości, ponieważ z czymś z gruntu nieuczciwym wystąpiła oficjalnie i bez cienia skrępowania. Na to ona właśnie odpowiedziała, że nie czuje by robiła coś złego, ponieważ na jej towar jest zapotrzebowanie, zaś moje uwagi niewiele ją wzruszają. To ostatnie akurat specjalnie mnie nie zdziwiło, bo nie sądzę, żeby jakiekolwiek moralizatorskie teksty mogły wzruszyć swego czasu panów Grobelnego, Baksika i Gąsiorowskiego, czy też bardziej współcześnie pana Mariusza Plichtę. Nie wiem zresztą, czy ktoś próbował ich „umoralniać”. Gdyby jednak ktoś taki się znalazł, odpowiedzieliby pewnie podobnie – „niewiele nas to wzrusza, przecież są chętni na nasze usługi, sami się nam pchają w łapy, więc o co chodzi?”

Nie mam oczywiście złudzeń co do tego, że w każdej epoce i w każdym państwie ten, który potrafi oszukać innych, przez jakiś czas może osiągać swoje niecne cele, podczas gdy ktoś naiwnie wierzący w wartości społeczne, może wiecznie cierpieć i nie rozumieć nawet dlaczego. Jeżeli ktoś na dodatek wierzy w jakąś „sprawiedliwość dziejową”, czy „opatrznościową”, tego rozczarowania mogą doprowadzić na skraj rozpaczy. Dlatego trzeba po pierwsze się umówić, czy zależy nam na tym, żeby było przejrzyście i uczciwie. Jeżeli już takie założenie przyjmiemy, spróbujmy je wcielać w życie. Robota to syzyfowa i nie przynosząca natychmiastowych profitów, ale jest nadzieja, że po latach konsekwentnego stosowania wypracujemy coś, co się nazywa kapitałem społecznym. Oznaczałoby to, że zaczniemy żyć w społecznościach, w których będziemy mogli sobie nawzajem ufać i wspólnie coś budować, a nie tkwić w wiecznej frustracji, nieufności i strachu przed sąsiadem, kolegą z pracy, a nawet szwagrem. To, że dzisiaj tak niechętnie działamy razem, że brakuje obywatelskich inicjatyw, choćby w tak prostej sprawie jak urządzenie kwietnika przed blokiem, wynika właśnie z nieufności czy wręcz niechęci wobec bliźniego..

Jesteśmy nauczeni oglądać się na władzę i to tę w samej Warszawie, podczas gdy wiele moglibyśmy zrobić sami. Nie jest to jednak do końca nasza własna wina, choć wybielać się zbytnio nie powinniśmy, bo jakikolwiek gang (partia) dorwie się do władzy i poobsadza stanowiska, obywatel traktowany jest najwyżej jako odbiorca komunikatu od owej władzy, a nie jako partner, czy broń Boże inicjator jakichś działań na forum publicznym. Obywatel partiom po prostu przeszkadza, bo one przecież wiedzą najlepiej, co dla obywatela najlepsze.

Współpraca i wzajemne zaufanie to conditio sine qua non, które oczywiście znowu niczego samo z siebie nie załatwi, ale stanowi punkt wyjścia do wszelkich dalszych działań. Żeby te warunki zaistniały, musimy kształtować młodych ludzi w kierunku świata prostych zasad – przyczyna i skutek. Zachowanie właściwe powoduje pożądane efekty, niewłaściwe efekty opłakane. Jeżeli ktoś od dziecka jest wychowywany w świecie, gdzie ta prosta logika nie obowiązuje, w dorosłym życiu musi być przygotowany na życie bez żadnych reguł, w którym każdy jest wrogiem każdego. Wydaje mi się, że tego nie chcemy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz