sobota, 8 września 2012

Jarosław Kaczyński i Stefan Niesiołowski, czyli o obecnym układzie politycznym słów kilka


Jarosław Kaczyński, swego czasu jedyny człowiek, który był w stanie zagrozić Donaldowi Tuskowi i jego ekipie, po raz kolejny pokazał, że jednak nie jest człowiekiem zdolnym do działań realnych. Podważając pozycję ministra Rostowskiego, co samo w sobie wydaje się słuszne (nie mam osobiście wiary w jakość decyzji tego ministra, a piszę o wierze, bo przecież ekonomistą nie jestem i wiedzy nie posiadam), wpada na pomysł, który z jednej strony, czyli gdyby był wynikiem dobrej woli i gdyby został technicznie dobrze zorganizowany, byłby bardzo mądry i pożądany, ale z drugiej doskonale widać nawet bez specjalnego wysiłku umysłowego, że prezesowi PiS chodzi jakąś pokazówkę i po prostu udowodnienie Rostowskiemu, że jest głupi, zły, lub jedno i drugie. Na debatę kilkudziesięciu czołowych polskich ekonomistów obecnego ministra finansów nie zaprosił, bo od razu stwierdził, ze to facet niepoważny, więc dyskusja z nim nie ma sensu.

Tego typu działania na polskiej arenie politycznej doprowadzają mnie do szewskiej pasji. Albo działamy dla dobra Polski, a jest już najwyższa pora, żeby to robić, albo pokazujemy palcem na tego, kogo nie lubimy i mówimy, że to on jest wszystkiemu winien. To akurat może być nawet prawdą, ale kompletną głupotą jest zwoływanie śmietanki polskiej myśli ekonomicznej tylko z jednym celem, a mianowicie udowodnienia Jackowi Rostowskiemu, że jest złym ekonomistą.

Słusznie kilka osób już zauważyło, że gdyby faktycznie wszyscy owi ekonomiści zaproszeni przez prezesa PiS z tego zaproszenia skorzystali, technicznie byłby jeden wielki wiec polityczny, na którym w dodatku nie każdy byłby w stanie zabrać głos, nawet gdyby na każdy przeznaczono tylko 10 minut. O dyskusji nie byłoby w ogóle mowy.

Ponieważ wierzę w starą zasadę odkrytą przez Gustave’a le Bon, że w „tłumie” inteligencja każdego z jego uczestników z osobna drastycznie spada, obawiam się, że zebranie grupy nawet geniuszy, która przekraczałaby trzy osoby, niekoniecznie wydobyłaby z nich najsilniejsze strony ich umysłów. Ale Jarosławowi Kaczyńskiemu nie o to przecież chodzi. On chce teoretycznie udowodnić, że pomysł (i szacunki jego kosztów) jego ekipy jest realny, natomiast Rostowski, który temu przeczy, jest ekonomicznym ignorantem.

Polityczny, a nie merytoryczny charakter tej zagrywki jest tak widoczny, że szkoda słów na komentarz tego żałosnego zabiegu. Jeśli bowiem wszyscy zaproszeni ekonomiści skorzystaliby z zaproszenia, a pamiętajmy, że większość z nich to wcale nie są zwolennicy PiSu, uwiarygodniliby rolę Jarosława Kaczyńskiego jako męża opatrznościowego, który taki „konwent mózgów” zwołał, a czego obawiał się rząd. Nie wiem, jak szefostwo PiSu wyobraża sobie organizacyjną stronę przedsięwzięcia, ale obawiam się, że mogłoby to wyglądać tak, że kilku początkowych prelegentów wytykając jakieś drobne błędy w zasadzie jednak poparłoby wyliczenia prezesa i jego ludzi, zaś dla reszty zabrakłoby już czasu, za co pewnie zostaliby serdecznie przeproszeni. Ogólne wrażenie, jakie na opinii publicznej mógłby taki konwektyl zrobić, byłoby takie, że oto patrzcie, tylu czołowych ekonomistów poparło pomysł PiSu.

Tymczasem zwłaszcza dzisiaj chodzi o to, żeby podjąć decyzje wynikające z dobre woli, a więc konstruktywne i na rzecz Polski. Taki konwent ekonomistów, ale z udziałem ministra Jacka Rostowskiego, mógłby przynieść ciekawe wnioski, niewykluczone, że niektóre zbawienne dla naszej gospodarki (choć osobiście nie byłbym tutaj zbyt entuzjastyczny). Musiałby to jednak być swego rodzaju kongres, które potrwałby co najmniej miesiąc, a codziennie odbywałyby się merytoryczne debaty bez podtekstów walki politycznej.

Niestety, prezes Jarosław Kaczyński, jak to ma w zwyczaju, zagrał na efekt. W tym momencie, choć oczywiście może to być nadinterpretacja z mojej strony, chodzić może o to, żeby móc powiedzieć Polakom „Patrzcie, jak zwykle tyko ja chciałem dobrze dla kraju i miałem plan genialnych reform za dosłownie grosze, ale wszyscy rzucają mi kłody pod nogi, bo to jeden wielki układ i antypolski spisek” . Szczerze mówiąc, żeby przekonać swój elektorat do takiego myślenia, nie musi w to wkładać aż takiego wysiłku. Innych chyba już i tak do siebie nie przekona. Tymczasem premier sam się nie obali. Kto go ma jednak obalić, skoro jego przeciwnicy są rozproszeni, a liderzy opozycji nie mają na to inteligentnego pomysłu.

Kto czyta mój blog od jakiegoś czasu, ten pewnie pamięta, że uważam, że w polityce największym grzechem jest błąd. W grze z wielkimi cwaniakami trzeba być większym cwaniakiem. Frajerzy przegrywają i to jest brutalna prawda.

O ile lider PiS jest człowiekiem inteligentnym, to już jego poplecznicy, a już zwłaszcza tzw. żelazny elektorat, odstrasza każdego, kto jeszcze w miarę samodzielnie myśli i kieruje się jakimś zdrowym rozsądkiem. Na pewnym blogu zwolennika tej partii znalazłem wpis krytykujący Pawła Kukiza, że ten działa na korzyść PO, bo odwraca uwagę społeczeństwa od spraw istotnych i energię tegoż, która powinna być skierowana na ni mniej ni więcej, a na „delegalizację PO”. Super! Wprost genialnie! Oto obywatel Kukiz miałby zacząć nawoływać społeczeństwo do delegalizacji partii, którą owo społeczeństwo większością głosów wybrało i która nadal cieszy się w badaniach opinii publicznej popularnością większą niż każda inna partia (to jest, mówiąc szczerze tragedia, ale to już sprawa na inną dyskusję). Tak na marginesie to ciekawe dlaczego autor tego bloga sam takiej akcji nie zainicjuje?

Przedwczorajszy wywiad Elizy Michalik z Pawłem Kukizem w Superstacji, umieszczony na YouTube a następnie pospiesznie zdjęty przez TVN, pokazał wyraźnie w jaką głupotę jesteśmy wszyscy wrabiani przez dziennikarzy. Otóż pani Eliza Michalik praktycznie przez całą rozmowę próbowała wmówić widzom i samemu Pawłowi Kukizowi, że jest on pisowcem. Pewne poglądy, z którymi nie do końca i nie w każdym punkcie się osobiście zgadzam, z pewnością ma zbieżne z ogólną linią ideologiczną PiSu, ale wyraźnie się nie zgadza z metodami Jarosława Kaczyńskiego, które prowadzą do utrzymania Polski w stanie kraju zwalczających się koterii i gangów kierowanych przez nieomylnych i niezmiennych wodzów.

Sam nieraz przez krytykę PiSu jestem przez niektórych znajomych brany za zwolennika PO, co jest jakimś totalnym nieporozumieniem. Przeraża mnie jednak to powszechne sprymityzowanie myślenia o ludzkich poglądach. Nie wolno nam się dać wpasować w tę grę ograniczonych umysłów! Kto myśli w kategoriach pragmatycznych i kto w ogóle samodzielnie myśli ten po prostu nie może być niezmiennym zwolennikiem tej czy innej partii. Mnie mogą się najwyżej podobać pewne poszczególne pomysły i jest mi obojętne, kto je głosi.

Okręgów jednomandatowych boją się wszyscy politycy, dosłownie wszyscy. PiS, jako partia wodzowska, zapewne boi się, że do Sejmu napłyną ludzie, których trzeba będzie dopiero poznawać, a że Jarosław Kaczyński z natury nikomu nie ufa, to nie chce tracić kontroli nad składem swoich popleczników w Sejmie. Na dodatek przy okręgach jednomandatowych mogłaby się wydarzyć tragedia, a mianowicie do parlamentu nie zostałby wybrany sam lider, gdyby w jego okręgu ktoś okazał się bardziej popularny.

Okręgów jednomandatowych boją się również politycy PO i to prawdopodobnie z dokładnie tych samych powodów, choć oczywiście nikt z nich się nigdy do tego nie przyzna. Kiedy poseł Stefan Niesiołowski odwiedził białostocki WSAP w marcu zeszłego roku (http://stefankubiak.blogspot.com/2011/03/stefan-niesioowski-na-wsapie-czyli.html ), zadałem mu pytanie o okręgi jednomandatowe, które przecież były sztandarowym punktem programu PO, kiedy partia ta parła do władzy. Odpowiedział mi wtedy, że trzeba by zmienić konstytucję, a więc mieć zgodę 2/3 posłów na Sejm, czyli że jest to technicznie niemożliwe. Czy jego odpowiedź była do końca szczera i uczciwa?

Proponuję posłuchać jego reakcji na inicjatywę na rzecz jednomandatowych okręgów wyborczych: 



Niesiołowski i Wipler o JOW-ach i debacie... przez WiplerTV

Prawda jest taka, że politykom, zwłaszcza tym z kręgów przywódczych swoich partii, jednomandatowe okręgi wyborcze psują sporo nerwów. Poseł Stefan Niesiołowski w swojej przysłowiowej już arogancji pokazuje zaś, w jakim poważaniu ma spontaniczny ruch obywatelski. Ma rację, że partie w demokracji były, są i będą, ale chodzi przecież o to, by były one inne i by odzwierciedlały w większym stopniu wolę i pomysły obywateli, a nie kilku zwalczających się nawzajem kacyków. Poseł Niesiołowski woli tego nie słuchać. Woli, jak zwykle zresztą, nakrzyczeć na interlokutorów, a obywatelom powiedzieć, że mogą sobie się organizować wokół Pawła Kukiza, zaś dobremu samopoczuciu posłów i polityków w ogóle ruch ten to sobie może… sami wiecie co. A Kukiz? Popierał PO, a teraz jest rozczarowany? No to "krzyżyk na drogę"... Komentarz jest chyba zbędny. Tak się właśnie czują politycy z wielkopartyjnych układów - daliście nam głos, to teraz spadajcie na drzewo, a my robimy, co chcemy!

Polska polityka zasługuje na inną jakość. Być może samo wprowadzenie jednomandatowych okręgów wyborczych nie rozwiąże problemu kultury politycznej, a w każdym razie nie od razu. Wierzę jednak, że dzięki charakterowi takich okręgów, inna kultura polityczna zostanie wypracowana.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz