poniedziałek, 17 września 2012

O królu Sebastianie i nadziei



Zdaję sobie sprawę, że dzisiaj jest kolejna smutna rocznica w historii Polski, bo przecież 17 września 1939 roku Sowiecie wkroczyli ze swojej strony na teren II Rzeczypospolitej, czym doprowadzili do jej tragicznego końca, ale ten temat zostawiam na nieco później, bowiem chcę dzisiaj napisać o przedziwnym łańcuchu skojarzeń, a właściwie w tym wypadku odnośników, które doprowadziły mnie do ciekawego elementu kultury Portugalczyków, który z kolei od razu skojarzył mi się z mickiewiczowskim mesjanizmem, o którym pisałem wczoraj.

Otóż jakieś dziesięć minut po przebudzeniu przyszło mi do głowy ni stąd ni zowąd słowo „Songhaj”. To słowo nie było mi zupełnie obce i nie wzięło się znikąd. Songhaj to nazwa państwa istniejącego w zachodniej Afryce od VII do XV wieku. Pamiętałem ją z podręczników akademickich, z których korzystałem podczas studiów historycznych, ale nic poza tym. Generalnie rzecz ujmując historia Afryki jest traktowana dość po macoszemu przez autorów takich podręczników. Tak naprawdę służy jedynie wprowadzeniu pewnego kontekstu do historii europejskiego kolonializmu. Nic dziwnego, że zdecydowana większość z nas uważa, że przed europejskim podbojem Afrykę zamieszkiwały jedynie plemiona łowiecko-zbierackie na poziomie kamienia łupanego. O ile więc interesujemy się ze zrozumiałych względów Europą i Ameryką, z powodów wojen i kontaktów z potęgami wschodnimi, również do pewnego stopnia Azją, to Afryka faktycznie pozostaje dla nas „czarnym lądem”, czy może lepiej historyczną „białą plamą”.

Biegnę więc z samego rana do komputera, żeby zapytać wujka google, co wie na temat państwa Songhaj i dowiaduję się, że było to dość silne państwo, w Afryce (czyli to, co już wiem), że przez pewien czas było zdominowane przez Mali, że Songhajczycy przeszli na islam itd. itp. Dochodzę do momentu kompletnego zniszczenia tego państwa przez sułtana Maroka. Ahmada I al.-Mansura. Wojska marokańskie rozbiły w puch armię songhajską w bitwie pod Tondibi w marcu 1591 roku.

Chcę się czegoś dowiedzieć o owej bitwie, o której nigdy wcześniej w życiu nie słyszałem, więc „klikam” na nią i dowiaduję się, że sułtan Maroka dlatego w ogóle napadł na Songhaj, że potrzebował złota, którego kopalnie znajdowały się na terenie nieszczęsnego państwa, które zaraz miało zniknąć z kart historii i z mapy Afryki. Dlaczego jednak sułtan Maroka tak gwałtownie potrzebował owego złota? Otóż marokański skarbiec wyczerpał swoje zasoby w bitwie pod Alcácer-Quibir, którą Marokański władca stoczył ze swoim rywalem do tronu i jego portugalskim sojusznikiem, królem Sebastianem, w roku 1578. Ponieważ walczyło w niej trzech władców, bitwę tę nazywa się „bitwą trzech króli”. Dotychczasowy władca Maroka pokonał rywala i jego portugalskiego sojusznika, który to miał ambicje podboju Maghrebu i nawrócenia jego ludności na chrześcijaństwo. Nieszczęsny pretendent do tronu Maroka i król Portugalii Sebastian ponieśli sromotną klęskę. 8 tysięcy Portugalczyków zginęło, a 15 tys. dostało do marokańskiej niewoli, skąd później trzeba ich było wykupywać, a co z kolei wykończyło skarbiec portugalski. Jak to jednak z wojnami bywa, nawet te zwycięskie są bardzo kosztowne, więc i Maroko potrzebowało drogocennego kruszcu na uzupełnienie skarbca i stąd koniec prawie 800-letniej historii państwa Songhaj.

Co jednak mnie najbardziej zaciekawiło, to legenda króla Sebastiana, którego ciała po przegranej bitwie nie znaleziono. Pozwoliło to ludowi portugalskiemu snuć nieprawdopodobne historie na temat ukrywającego się króla, który powróci na białym koniu, żeby ratować Portugalczyków przed nieszczęściami – najczęściej chodziło o panowanie Habsburgów z Hiszpanii. Ruch zwany sebastianizmem przez długie lata szerzył się wśród sfrustrowanych Portugalczyków. Stał się też obiektem krytyk rodzimych racjonalistów, którzy krytykowali swoich rodaków za to, że zamiast zmierzyć zamiary na siły, a przede wszystkim w ogóle zmierzyć się z twardą rzeczywistością, żyją w świecie baśni i mitów oczekując kogoś, kto nie przyjdzie, bo od setek lat nie żyje. Co ciekawe, jeszcze w XIX wieku biedni chłopi brazylijscy wierzyli, że przyjdzie król Sebastian i rozprawi się z … Brazylią, czyli nowym wówczas tworem politycznym, który się oderwał od macierzy, czyli Portugalii.

Przypomnijmy sobie teraz niemieckich wieśniaków czekających na powrót cesarza Fryderyka Barbarossy, który z czasem zlewał się w jedno ze swoim wnukiem Fryderykiem II, przypomnijmy sobie polską legendę o rycerzach śpiących w Tatrach, o Żydach czekających na dość nieokreślonego Mesjasza, czy pierwszych chrześcijanach, którzy czekali na powtórne przyjście Jezusa wcale nie w jakiejś nieokreślonej dalekiej przyszłości, ale całkiem im bliskiej. Wczoraj wspomniałem Mickiewicza, który kreował się na proroka wieszczącego zmartwychwstanie Polski pod wodzą tajemniczego „44”. A w końcu pomyślmy o wierze w generała Andersa, który też miał przybyć na białym koniu i wypędzić z Polski bolszewików i ich sługusów. Wiara w ukrytych „zbawicieli” nie ogranicza się zresztą tylko do chrześcijańskiego kręgu kulturowego. Szyici (w każdym razie jeden z ich odłamów) wszak wierzą w powrót ostatniego imama, który się ukrył i powróci, żeby zaprowadzić porządek i zaopiekować się prawowiernymi muzułmanami, czyli w tym wypadku szyitami.

Wszystkie te mity mają jedną wspólną cechę – dają ludziom nadzieję w rozpaczy. Nadzieja jest jednym z najistotniejszych czynników zdrowia psychicznego każdego z nas. Bez nadziei na dalsze i lepsze życie, generalnie nie widzimy w nim sensu. Jesteśmy w stanie wiele znieść teraz, czy nawet pogodzić się z traumatycznym przeżyciem z przeszłości, ponieważ potrafimy żyć wyobrażeniem o lepszej przyszłości. Istnieją instytucję, które utrzymują się z handlu nadzieją, a mam tu na myśli kościoły, sekty i generalnie organizacje religijne.

Nadzieja racjonalna jest ze wszech miar pożądana, ponieważ pozwala utrzymać równowagę umysłu tak potrzebną do podejmowania mądrych kroków w celu wyjścia z trudnej sytuacji. Poddanie się rozpaczy czy panice nigdy temu nie służy.

Istnieje jednak ten rodzaj nadziei, który zdaje się zwalniać nas od myślenia i odpowiedzialności za swój los. Jest to nadzieja o podłożu paranoicznym, oparta na niczym nie uzasadnionej wierze, która odwodzi nas od racjonalnych działań i skłania ku biernemu czekaniu na zbawcę na białym koniu. Te legendy bywają swoją drogą bardzo urokliwe. Niestety przez wieki robią ludziom wodę z mózgów, a z nich samych biednych szaleńców.

Oto do czego doprowadziło mnie jedno słowo, które nie wiadomo skąd przyszło mi rano do głowy – Songhaj.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz