niedziela, 18 listopada 2012

O pokoju i dobrej woli, choć bardziej o ich braku, w kontekście obecnego konfliktu w Strefie Gazy



Wiadomo nie od dziś, że ci, którzy znajdują się między walczącymi stronami dostają po łbie od nich obu, a rozpaczliwe krzyki, że oto „jam jest pokój czyniący, do zgody was nawołujący i krwi rozlewowi zapobiegający” brzmią żałośnie, bo wojownicy wprawieni w ruch są na nie głusi. Poczuwszy zapach krwi, tylko ku niej kierują swoje kroki, a wszystko co znajdą po drodze, po prostu miażdżą. Wszelkiej maści centrowcy, mediatorzy i „dyskutanci” są traktowani jak ciepłe kluchy i zawracacze głowy, a jeżeli jeszcze stoją na drodze walczącym, nie ma dla nich w ogóle racji bytu.

Żeby to jeszcze było tak, że ludzie raz na zawsze pozostają albo wojownikami (tej czy przeciwnej opcji), albo tymi pokój miłującymi, sprawa byłaby przynajmniej prosta i klarowna. Niestety te postawy podlegają dynamice zjawisk i często zależą od nastroju chwili. Nigdy nie wiemy kiedy miłośnicy pokoju powiedzą nagle „dość, bo tamci faktycznie przesadzili w prowokowaniu naszych, więc naszym już naprawdę nie pozostało nic innego, jak tylko ich przykładnie ukarać”. Kwestią indywidualną pozostaje, kiedy następuje ten moment rezygnacji ze wzniosłego pacyfizmu i przejście „na ciemną stronę mocy”. Trzeba przecież zdawać sobie sprawę z tego, że „ciemna strona mocy”, czyli zwrot użyty w Gwiezdnych wojnach jako synonim czystego zła, wcale czystym złem nie jest, a często po prostu naturalnym instynktem samozachowawczym uruchamiającym groźne, ale jakże pożyteczne mechanizmy obronne.

Pacyfizm miał być siłą spajającą międzynarodowy ruch socjalistyczny przed  I wojną światową. Wspólna akcja, m.in. powszechny strajk w Niemczech i we Francji, miała sparaliżować agresywne działania rządów obu krajów. Nic z tego nie wyszło. Kompletnie nic. Kiedy sytuacja się zaostrzyła, socjaliści po obydwu stronach poparli swoje rządy i świat pogrążył się w zamęcie, w którym ginęli ludzie – w gruncie rzeczy z powodu rywalizacji europejskich mocarstw w zamorskich koloniach (w pewnym uproszczeniu oczywiście). Tylko bolszewicy Lenina sprowadzonego niemieckim pociągiem do Piotrogrodu wywołali rewolucję we własnym kraju, kiedy daleko w jego głębi stacjonowały niemieckie wojska.

Głosy pacyfistów przed samą I wojną światową były głosami wołającymi na puszczy. Kiedy grupy, które mają gdzieś prawdziwie żywotne interesy i które są naprawdę zdeterminowane, postanawiają postawić na rozwiązanie zbrojne, pacyfiści działający „społecznie”, czyli tacy, dla których pokój jest wartością samą w sobie, przegrywają.

Pacyfiści nigdy nie mają łatwego życia, ponieważ najczęściej są odbierani jako „pożyteczni idioci” działający na korzyść wroga. Niestety, kiedy jest się atakowanym i „nadstawia drugi policzek”, trudno liczyć, że atakujący się zatrzyma i zastanowi nad swoją głupotą. Atakujący mają swoje cele i je po prostu wykonują – bez emocji i z wyrachowaniem – dlatego trudno nawet apelować do jakichś ludzkich uczuć z ich strony. Na to jest za późno.

Jeśli spojrzymy na historię terroru IRA, który z ruchu narodowowyzwoleńczego przekształcił się w ruch walczący o „lepszą Irlandię” niż ta osiągnięta w 1921 r., a potem o oderwanie Irlandii Północnej od Zjednoczonego Królestwa, zaobserwujemy spiralę przemocy, której nie można było zatrzymać. Kiedy tylko jakiś przywódca Irlandzkiej Armii Republikańskiej wykazywał tendencje ugodowe w stosunku do Anglików, wkrótce był eliminowany przez swoich towarzyszy broni jako zdrajca, zaś jego miejsce zajmował jakiś młodszy jastrząb. Chciałoby się wierzyć, że energia i motywacja działaczy IRA uległy naturalnemu osłabieniu i dlatego przestaliśmy być bombardowani przez media jej atakami terrorystycznymi, ale o wiele bardziej prawdopodobna teoria to ta, która zakłada, że odkąd upadł Związek Sowiecki, nie miał kto finansować działalności terrorystycznej Irlandczyków.

Pojawienie się państwa Izrael na ziemiach starożytnej Palestyny, stało się upadająca kostka domina poruszająca cały ich ciąg. Może nawet trafniejszym porównaniem byłaby reakcja jądrowa, która przecież również polega na rozszczepianiu kolejnych jąder atomów przez poprzednie. Palestyńscy Arabowie, którzy opuścili swój kraj, nie chcieli się rozpłynąć wśród Arabów jordańskich. Jako zwarta grupa chcieli przejąć w Jordanii władzę. Spacyfikowani częściowo zostali w Jordanii, a częściowo wyemigrowali do Libanu destabilizując ten jeden z najdoskonalej urządzonych państw Bliskiego Wschodu.

Oczywiście fascynującym tematem jest to, czy państwo Izrael musiało powstać, czy Żydzi z całego świata dobrze zrobili, że stworzyli sobie państwo na ziemiach zamieszkałych przez prawie 2000 lat przez Arabów. Tworzenie państwa narodowego, bo przecież o takie chodziło, a nie o żadne uniwersalne imperium, wiąże się z pewnym założeniem, a mianowicie, że będzie dominowała jedna grupa kulturowa (etniczna, religijna). Państwo Izrael zostało stworzone przez Żydów dla Żydów. Atmosfera po II wojnie światowej była sprzyjająca, ponieważ potworność Shoah była jeszcze świeża w pamięci całego świata. Palestyną rządzili jeszcze na mocy przedwojennego mandatu Brytyjczycy, a miejscowych Arabów nikt o zdanie nie pytał.

Powstanie państwa żydowskiego na Bliskim Wschodzie zmobilizowało do działania siły arabskie, ale na nieszczęście dla tych ostatnich armia młodego Izraela za każdym razem okazywała się silniejsza, więc nie dość, że Egiptowi czy Syrii nie udało się wejść na teren Palestyny, to same te państwa na dłużej czy krócej traciły kontrolę nad własnymi terytoriami (Wzgórza Golan, Półwysep Synaj). Tymczasem ogromna liczba Palestyńczyków wyemigrowała m.in. do haszemickiego królestwa Jordanii (dawnej Transjordanii), tudzież innych krajów arabskich, skąd trudno już było powrócić i działać na terenie samej Palestyny.

Działalność OWP, tudzież innych organizacji palestyńskich, tudzież pośrednictwo międzynarodowe po latach walk doprowadziło do utworzenia Autonomii Palestyńskiej – podzielonej na dwie odseparowane od siebie części – jedną nad Jordanem, a drugą w strefie Gazy. W tej ostatniej mieszkańcy oddali w demokratycznych wyborach Hamasowi, czyli organizacji skrajnie antyizraelskiej, odpowiedzialnej za szereg zamachów terrorystycznych na terenie samego Izraela, w tym ostatniego ataku rakietowego, który, jak zwykle zresztą spowodował odwet ze strony superpotęgi militarnej, czyli państwa Izrael.

Pominąłem tutaj cały szereg istotnych szczegółów, ale nie chodziło mi o szczegółowy wykład historii stosunków izraelsko-palestyńskich, ale o bardzo ogólny ich zarys.  Chodzi m.in. o to, że obecnie, po prawie 65 latach istnienia państwa Izrael, dyskusje czy takie państwo ma rację bytu, czy nie, nie ma najmniejszego sensu. To są już trzy pokolenia (licząc w uproszczeniu) ludzi tam urodzonych i wychowanych, którzy innego domu nie mają. Izrael jest jednym z uznanych przez społeczność międzynarodową państw i wszelka dyskusja na ten temat wydaje się bezprzedmiotowa. Palestyńscy Arabowie, którym pojawienie się owego państwa niejako stworzyło odrębność tożsamość narodową – palestyńską właśnie, to kolejny fakt, nad którym należy przejść do porządku dziennego, zaś dyskusja na temat istnienia czy nie istnienia Palestyńczyków jako narodu nie ma sensu. Oni są i czują się narodem.

Utworzenie Autonomii Palestyńskiej dało całemu światu, który przez ponad pół stulecia z zapartym tchem przyglądał się sytuacji na wschodnim wybrzeżu Morza Śródziemnego, dało początek pewnej nadziei i spowodowało pewną ulgę wśród tej części społeczności międzynarodowej, która interesuje się polityką i której drogie są takie wartości, jak pokój czy współpraca między narodami. Wyobrażałem sobie, że nadzieja na dłuższy pokój zagościła również w umysłach wielu Żydów i Arabów (Izraelczyków i Palestyńczyków). Dlaczego tak się nie stało i dlaczego znowu mamy przykład kolejnego ogniwa w niekończącym się łańcuchu walk izraelsko-palestyńskich?

Jedynym logicznym wytłumaczeniem całej sytuacji jest brak dobrej woli po obydwu stronach. Pisząc „po obydwu stronach” nie mam na myśli całych owych stron, czyli wszystkich członków jednego czy drugiego narodu, ale tych ich przedstawicieli, którzy naprawdę mają coś do powiedzenia.

W wielkim uproszczeniu, ale chyba sięgając do sedna sprawy, można stwierdzić, że przez całą historię państwa Izrael, a może wręcz syjonizmu, jego przywódcom (z kilkoma wyjątkami) nie zależało na pokojowym ułożeniu się z Palestyńczykami, ale z ich całkowitą eliminacją z ziem, które owi przywódcy uznali za docelowy obszar swojego państwa. Tenże obszar obejmuje całą strefę Gazy i Cisjordanię. Ziemie te mają być otwarte na osadnictwo żydowskie, ponieważ ich koncepcja jest z gruntu nacjonalistyczna. Czy wszyscy Izraelczycy (Żydzi) podzielają taką koncepcję swojego narodu i państwa? Z całą pewnością nie, ale to dla nacjonalistycznych przywódców nie ma żadnego znaczenia.

Z drugiej strony celem przywódców Palestyńczyków (Arabów) jest całkowita likwidacja państwa Izrael i zepchnięcie całej ludności żydowskiej do morza. To jest cel być może drugoplanowy, dalekosiężny, ale on przyświeca każdemu pokoleniu tych, którzy obejmują władzę nad organizacjami palestyńskimi. Organizacje te z kolei albo cieszą się popularnością wśród ludności „cywilnej”, jako jedyni owej ludności obrońcy, albo ludność ta żyje przed nimi w strachu, ponieważ np. Hamas potrafi stosować przemoc wobec własnych rodaków.

Te ostateczne cele, jak nietrudno zauważyć, są ze sobą diametralnie sprzeczne, a wynik takiej gry może być tylko zero-jedynkowy.

Nie ma żadnego znaczenia, że np. premier Mosze Szaret był człowiekiem otwartym na dialog z Arabami i prawdopodobnie miał szczere chęci uczynienia z Izraela państwa, w którym Żydzi i Arabowie żyją ze sobą w harmonii, skoro generałowie armii i jego właśni ministrowie jeździli na prywatne konsultacje z Davidem Ben Gurionem, który mimo ustąpienia ze stanowiska premiera, i tak sprawował faktyczną władzę? Co z tego, że premier Icchak Rabin był człowiekiem dobrej woli i chciał pokoju z Palestyńczykami na zasadzie wzajemnego szacunku, skoro został zamordowany przez własnego fanatycznego rodaka?

Wymóg społeczności międzynarodowej zahamowanie budowania osiedli żydowskich na ziemiach przyznanych Palestyńczykom ma co najmniej 40 lat, ale osiedla powstają nadal. Na dodatek na „pierwszy front” styku z palestyńskimi sąsiadami nie idą wcale liberalni Izraelczycy, ale żydowscy fanatycy, którzy z Biblią w ręku i obłędem w oczach wykrzykują, że w tej księdze czarno na białym jest napisane, że te ziemie Bóg dał Żydom. Tacy ludzie z całą pewnością nie są ambasadorami pokoju, nie mówiąc już o pojednaniu.

Przywódcy tacy jak Benjamin Netanjahu świadomie kontynuują politykę faktów dokonanych, których ostateczny cel jest jasny. Jeżeli się zatrzymuje, robi to z powodów czysto taktycznych. Każdy atak ze strony terrorystów palestyńskich zostanie z całą pewnością wykorzystany do odwetu dziesięciokrotnie przewyższającego swoimi skutkami skutki samego ataku, da kolejny pretekst do wejścia wojsk lądowych i kolejnego zajęcia ziem Autonomii pod osadnictwo żydowskie. Może nawet celowo wysyła do tych osiedli fanatyków, żeby ci zaogniali atmosferą i dawali mu pretekst do interwencji.

Po stronie arabskiej wcale nie jest lepiej. Pamiętajmy co jest głównym celem najsilniejszych organizacji palestyńskich. Przywódcy tychże są w dodatku zakładnikami swoich własnych założeń, bo o ile niektórzy, z powodów taktycznych, idą na pewne ustępstwa – kompromisy są Palestyńczykom potrzebne, żeby nie dać się całkowicie eksterminować w związku ze zdecydowaną przewagą armii izraelskiej – ale nie mogą zrezygnować z postulatu likwidacji państwa żydowskiego, ponieważ straciliby własną rację bytu i mogliby zostać wyeliminowani przez własnych ambitnych i fanatycznych podwładnych.

Ataki terrorystyczne ze strony palestyńskiej są przy tym dowodem jakiejś chorobliwej krótkowzroczności, czy też po prostu czystej głupoty. Być może mają na celu zwrócenie uwagi świata arabskiego i w ogóle muzułmańskiego, tudzież zorganizowanie wielkiego islamskiego odwetu, ale doświadczenie powinno ich było nauczyć, że ta metoda się nie sprawdza. Atakowanie więc celów cywilnych, czy to w postaci samochodów-pułapek, obwiązywaniu się bombami i wysadzaniu w miejscach publicznych, gdzie zbiera się wielu Żydów-cywilów, czy ataki rakietowe na cele na terenie Izraela, jest po pierwsze podłą metodą walki, jak wszelki terroryzm, w którym giną cywile, ludzie zupełnie niewinni, w tym dzieci, a po drugie, znowu jak pokazuje najnowsza historia, te działania jeszcze nigdy nie przyniosły Palestyńczykom żadnych wymiernych korzyści. Wręcz przeciwnie, każda akcja ze strony Arabów wzmacniała po pierwsze pozycję „jastrzębi” we władzach Izraela i ich popularność wśród społeczeństwa („jedyni prawdziwi obrońcy”), a po drugie wzmacniała pozycję państwa Izrael w stosunku do całego świata arabskiego. Benjamin Netanjahu niemal czekał na pierwszy atak terrorystyczny ze strony Hamasu, żeby pokazać całemu światu, że Izrael jest ofiarą (no bo i faktycznie stał się ofiarą ataku rakietowego), a następnie żeby zrobić kolejny krok w kierunku ograniczenia autonomii Strefy Gazy, a może w dalszym planie jej całkowita likwidacja i rozszerzenie ziem pod osadnictwo żydowskie.

Tragedia klasyczna polega na tym, że naprzeciwko siebie stają dwie racje równorzędne, a przyglądając się konfliktowi z boku trudno poprzeć jedną ze stron. Sympatia wielu obserwatorów pozostaje po stronie Palestyńczyków, co budzi rozgoryczenie Izraelczyków, którzy narażeni są na terrorystyczne ataki. Nie dziwię się ich uczuciom, ale kwestia w tym wypadku jest dość prosta do wytłumaczenia, choć to dla nich żadne pocieszenie. Pomijam tutaj tradycyjny antysemityzm, bo ten oczywiście nadal oddziałuje na wiele ludzkich umysłów. Nie można jednak do antysemickiego worka wepchnąć całej masy krytyków państwa Izrael czy sympatyków Palestyńczyków, ponieważ ich odczucia biorą się z zupełnie innych źródeł. Nietrudno za każdym razem zauważyć, że po każdym ataku terrorystycznym ze strony którejś z organizacji palestyńskich, odwet Izraela jest o wiele silniejszy i przynosi o wiele więcej zniszczeń materialnych i ofiar w ludziach, niż palestyński akt terroru. Izrael jest cały czas, i słusznie zresztą, uważany za stronę silniejszą. Prowokacje Hamasu są wyrachowane, ponieważ być może celowo narażają część własnej ludności cywilnej, żeby całemu światu udowodnić, jaki Izrael jest zły. Politycy izraelscy, typu Ariel Sharon, czy obecnie Benjamin Netanjahu, za swoją strategię przyjęli pokazać, że faktycznie Izrael jest tak zły, że lepiej z nim nie zaczynać. W ten sposób działania obydwu stron są komplementarne – niejako wychodzą naprzeciw oczekiwaniom wroga i dają mu podstawę do legitymizacji swojej racji bytu. Ofiary cywilne po obu stronach prawdopodobnie wlicza się w koszty takiej polityki.

Ekstremiści prowokując zło ze strony przeciwnika, umacniają swoją pozycję wśród swoich, bo w ten sposób przekonują do siebie nawet swoich wewnętrznych przeciwników i przyciągają chwiejnych, tłumacząc im, że tylko oni są w stanie ochronić naród. W ten sposób następuje konsolidacja obu stron wokół swoich radykalnych przywódców. W ten sposób na pokój nie ma żadnych szans.

A świat? Świat patrzy obecnie na Izrael jak na Stany Zjednoczone w XIX wieku, a na Palestyńczyków jak na eksterminowanych Indian. Cóż, Komancze czy Siuksowie też atakowali i wyrzynali niewinnych białych osadników. W odwecie US Army wysyłała kawalerię i kolejną grupę tubylców można było zamknąć w rezerwacie, a najsilniejsze osobowości fizycznie wyeliminować. Tzw. ludzie dobrej woli są po stronie słabszych, a nietrudno zauważyć, kto z każdego ataku palestyńskiego wychodzi wzmocniony.

Czy jest nadzieja na pokój na Bliskim Wschodzie? Jakieś 12 lat temu nawet zacząłem taką żywić w rozmowach moim kolegą, Jordańczykiem, którego ojciec przybył do tego kraju z Palestyny po wypędzeniu przez wojska izraelskie. Potem jednak przyszedł 11 września i nic już nie było takie jak przedtem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz