wtorek, 27 listopada 2012

Moje paranoje, czyli o GMO słów kilka



Niedawno można było przeczytać o dwóch byłych specjalistów Golden Sachs, którzy postanowili inwestować i doradzać w Grecji, ponieważ wyszli z założenia, że pomimo kryzysu, w kraju tym nadal przecież żyją ludzie, którzy będą kupowali chleb i mleko.

Bardzo mi się podoba to podejście, tak samo jak wszelkie pomysły ożywiania gospodarki pomimo beznadziejnej sytuacji, jak wydaje się panować w światowej gospodarce. Jednym z czynników, które zawsze uważałem za ostatnią deskę ratunku, było rolnictwo. Wyobrażam sobie bowiem, ze jeśli oto upadnie cały system finansowy świata, nowojorska Wall Street i londyńskie City zapadną się pod ziemię, upadnie przemysł, którego nie będzie miał kto finansować itd. itp. pozostanie przecież ziemia i ziarno, które będzie można na niej wysiać. W końcu bez banków można żyć, można żyć nawet bez samochodu, ale bez jedzenia się nie da. Doszedłem więc do wniosku, że należy przyjąć postawę stoicką, z powodu kryzysu, który ma się podobno jeszcze długo utrzymać, nie ma co panikować, bo najwyżej wrócimy do konnych furmanek, a najważniejsze to, żeby nie było głodu.

Teraz z innej beczki. Uważam siebie za człowieka, który ceni postęp organizacyjny, techniczny i naukowy we wszystkich dziedzinach. Nie cierpię postawy filisterskiej każącej się obawiać każdej nowości. Jeśli chodzi o uprawy genetycznie modyfikowane (GMO), generalnie nie mam nic przeciwko, o ile nowe organizmy są uczciwie i solidnie przebadane przez niezależne laboratoria. Wierzę, że eksperymenty w produkcji żywności były i będą ważne, ponieważ mają na celu wyżywienie rosnącej populacji Ziemi. Oczywiście z niepokojem czytam o alarmujących raportach, że np. pewne rośliny powodują groźne choroby. Lubię mieć do czynienia z naprawdę solidnymi argumentami, więc szkodliwość jednej czy dwóch upraw nie wpływa na moje przychylne podejście do eksperymentów tego typu.

Kolejna sprawa, która jest moją obsesją, to dostęp do informacji i wolność wyboru. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że w wielu przypadkach ta ostatnia jest w dużym stopniu złudna, a na dodatek nawet jeśli będę miał podaną pewną informację, natomiast moja wiedza w dziedzinie, której ona dotyczy, będzie niewystarczająca, na niewiele mi się ona przyda. W takim przypadku bowiem będę musiał zdać się na własną wiarę w tzw. autorytety (czego, jako dziecko wychowane w kulcie Leonarda da Vinci, nie cierpię). Co jednak, kiedy owe autorytety reprezentują kilka całkowicie od siebie odmiennych pozycji? Trudno, tak czy inaczej, chcę mieć prawo do własnej pomyłki co do wyboru autorytetów do wierzenia, niż być takiego wyboru w ogóle pozbawionym.

W pogawędce na FB z posłem Johnem Godsonem z Łodzi, w której to robiłem mu wyrzuty z powodu głosowania z 9 listopada dotyczącego nasiennictwa, poseł wyjaśnił mi, że przecież w ustawie chodzi o to, żeby w Polsce nie można było uprawiać GMO, za to, żeby można było regulować ich obrót handlowy. Spytałem, jak można regulować obrót handlowy czegoś, czego ma nie być. Chodzi oczywiście o żywność z importu. Dlaczego jednak odrzucono wszystkie propozycje poprawek, w rezultacie czego handlujący żywnością GMO nie będą mieli nawet obowiązku informować o charakterze owej żywności na opakowaniu? Nie tak dawno moi amerykańscy przyjaciele w rozmowie ze mną wyrazili ubolewanie, że w Stanach Zjednoczonych nie ma właśnie obowiązku informowania o zawartości GMO w opakowaniu jedzenia, i pochwałę Europy, gdzie taki wymóg istnieje. Jak widzimy, Polska dołączyła do polityki amerykańskiej, gdzie władze państwowe od zawsze szły ręka w rękę z wielkim kapitałem.

Śmieszne jest bowiem stawianie USA jako przykładu doskonałego sytemu, gdzie wszystko, co się da jest prywatne, a państwo się wtrąca do życia obywateli jak najmniej – można bowiem zaryzykować twierdzenie, że prywatne korporacje i państwo to po prostu jedno. Nie zapominajmy, że w Stanach Zjednoczonych, kampanię na rzecz zdrowego odżywiania dzieci i młodzieży zamieniono w farsę (choć w ogóle mało śmieszną), bo nakaz wprowadzania warzyw do szkolnych stołówek najpierw wywołał wielką kampanię na rzecz uznania keczupu za warzywo (nieudaną), a następnie doprowadził do oficjalnego, ustawowego uznania za warzywo pizzy! W majestacie prawa, w świetle powagi państwa i konstytucji, producenci włoskiego mącznego placka z dodatkami uznano za coś zupełnie innego! Jak to było możliwe? Ano właśnie przez ten mariaż wielkiego biznesu z władzami państwowymi.

O firmie Monsanto co jakiś czas jest głośno w mediach, w tym przede wszystkim w samych Stanach Zjednoczonych. Cała akcja informacyjna na temat szkodliwych praktyk tego przedsiębiorstwa zdaje się nie odnosić żadnego skutku, ponieważ lobbyści Monsanto to jedni z najlepszych prawników w kraju. To, że Monsanto uchodziło na sucho wypuszczanie produktów, które okazywały się szkodliwe, to jeden aspekt sprawy. Podobnie przecież robiły firmy tytoniowe, reklamując swoje produkty jako coś bardzo atrakcyjnego i ukrywając szkodliwość palenia. To jest wielkie draństwo, ale przy wielkim wysiłku grup walczących z takimi praktykami, zwłaszcza przy zainteresowaniu prawników, którzy dopiero chcą zaistnieć, zdobyć sławę, pieniądze i pozycję na rynku usług prawniczych, od czasu do czasu daje się je wykryć i nawet powstrzymać.

O wiele gorzej jest z praktykami monopolistycznymi, które mają silne umocowanie w ustawodawstwie dotyczącym ochrony praw autorskich, własności intelektualnej itd. itp. Menadżerowie Monsanto to mistrzowie świata w manipulowaniu prawami do opracowanego przez swoich specjalistów kodu genetycznego w celu uzyskania pozycji monopolisty na rynku. Generalnie mało kto już czuje się na siłach walczyć z koniecznością zakupu ziarna pod zasiew za każdym razem, kiedy nadchodzi na to czas. Stara praktyka rolnika, który część plonów zjadał, część sprzedawał, a część zostawiał jako nasiona na czas siewu, idzie na naszych oczach do lamusa, bo oto pewne ziarna zmodyfikowane genetycznie nadają się jedynie do konsumpcji, zaś nie do reprodukcji. Ziarna pod zasiew trzeba znowu kupić od firmy. Nie ma tutaj miejsca na metodę „gospodarczą”. Zresztą nawet gdyby ziarno ze zbiorów nadawało się do siewu, nie można byłoby go sobie tak po prostu użyć do tego celu, ponieważ byłoby to odebrane podobnie jak piractwo w przemyśle fonograficznym – nie wolno sobie powielać kupionego opatentowanego produktu. Co więcej, amerykańscy rolnicy często skarżą się, że nachodzą ich agenci Monsanto żądając pieniędzy, ponieważ do ich zasiewu dostały się geny Monsanto – z sąsiednich pól za sprawą wiatru czy zapylających owadów. Życie rolnika zamienia się w ten sposób w koszmar.

Wyobraźmy sobie, że świat opanowały uprawy GMO, które są faktycznie bardziej wydajne, odporne na chwasty i szkodniki (tzn. Monsanto opracował swoje pierwsze GMO, żeby uodpornić plony na działanie własnego pestycydu „roundup”). Perspektywa jest faktycznie atrakcyjna, bo oto może stoimy na progu zlikwidowania głodu. Co jednak, jeśli jakiś azjatycki czy afrykański kraj nie zapłaci tyle, ile zażąda Monsanto? Pozycja monopolisty w kontroli nad produkcją żywności daje po prostu jednej korporacji po prostu nieograniczoną władzę nad światem. Założywszy nawet, że taka korporacja nie będzie kierować się złą wolą, ale że np. z jakichś obiektywnych powodów nie dostarczy ziarna pod zasiew do jakiegoś regionu świata? A jeżeli magazyny i laboratoria Monsanto zostaną pewnego dnia zmiecione z powierzchni ziemi przez jakiś kataklizm, albo atak terrorystyczny? Cały świat pogrąża się w głodzie, bo ziarna do konsumpcji nie nadają się do reprodukcji, a producent tych ostatnich właśnie przestał istnieć. Oczywiście wiem, że w tym momencie ponosi mnie fantazja, a raczej paranoja, ale chyba wszyscy się ze mną zgodzą, że praktyki monopolistyczne to nic innego, jak rodzaj totalitaryzmu.

Zastanawiam się nad rozwiązaniami alternatywnymi. Uważam, że dobrym pomysłem byłyby naukowe ośrodki agronomiczne zajmujące się m.in. GMO – jeśli nie w każdej gminie, to w powiecie. Oczywiście istnieje niebezpieczeństwo, że w takim laboratorium pojawi się albo jakiś „szalony naukowiec”, albo ktoś niedouczony, kto wyprodukuje jakąś szkodliwą mutację. Tutaj jednak można byłoby wprowadzić jakiś skuteczny i obiektywny system kontroli i wdrażania.

Tutaj jednak pojawia się pewne niebezpieczeństwo. Są pewne amerykańskie projekty korporacji jak najbardziej prywatnych, które cieszą się zadziwiającą protekcją ze strony amerykańskich władz państwowych. Nie wiem, czy działający w interesie Monsanto dyplomata Wuja Sama, pozwoliłby takiemu państwu jak Polska na samodzielne badania w dziedzinie GMO. W Wielkiej Brytanii np. zniszczono kariery doskonałych uczonych, którzy ośmielili się skrytykować produkty Monsanto.

Bardzo bym chciał, żeby te wszystkie moje obawy okazały się tylko paranoją. Ocena stanu mojej psychiki jest w tym wypadku bowiem mało ważna w porównaniu ze szkodami jaki mogą wystąpić, jeśli moje obawy okazałyby się zasadne. Przede wszystkim jednak bardzo bym chciał, żeby nasze rodzime władze wykazały się większym poczuciem odpowiedzialności za przyszłość nas, żyjących w Polsce, żeby nie lekceważyły naszego głosu – naszych potrzeb i naszych obaw. Nonszalancja rządu we wprowadzaniu ważnej ustawy, o której media do momentu protestów nawet się nie zająknęly, bo w tym czasie były zajęte informowaniem nas o sprawach nie posiadających żadnej wagi, to również rzecz, która mnie drażni. Chcę bowiem wiedzieć, co rząd dla mnie planuje, chcę mieć prawo o tym podyskutować i chcę, żeby rządzący liczyli się z wynikami takiej dyskusji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz