wtorek, 20 listopada 2012

"Panie Waldku, pan się nie boi...", czyli dlaczego sytuacja zrobiła się niepewna, choć powinna zostać uznana za normalną



Ustąpienie Waldemara Pawlaka ze stanowisk państwowych (wicepremiera i ministra gospodarki) po przegranej w wyborach o przywództwo we własnej partii to z jednej strony zjawisko zdrowe, ponieważ człowiek, który nie ma poparcia we własnym zapleczu politycznym, nie powinien mieć mandatu do pełnienia funkcji państwowych. To, czy Waldemar Pawlak zachowuje się jak dziecko, które się obraziło i zabrało swoje zabawki, to już jest wyłącznie jego sprawa. Normalnie jednak tak właśnie powinien się zachować i w krajach o dłuższej tradycji demokratycznej prawdopodobnie nikogo by jego dobrowolna dymisja nie zdziwiła.

Wszystko byłoby więc wspaniale – władza w PSL powinna płynnie przejść w ręce ekipy Janusza Piechocińskiego, zaś stanowiska państwowe sprawowane przez działaczy PSL w ramach umowy koalicyjnej z PO również. Niby proste, ale nie do końca.

Pewien mój młody znajomy, który jest działaczem młodzieżówki PO zauważył na FB, że oto będzie teraz problem z PSL. Oczywiście nie potrafiłem sobie odmówić kilku złośliwych komentarzy, bo przecież wiadomo nie od dziś, że jeśli chodzi o utrzymywanie się „na stołkach” z PSLem nigdy nie ma problemów, gdyż partię tę stanowią ludzie o bardzo silnym instynkcie samozachowawczym i poczuciu własnego interesu. Młody człowiek zwrócił jednak uwagę na pewien prosty fakt, który niestety ilustruje chore układy w polskich partiach politycznych. Otóż napisał, że Piechocińskiemu trudno będzie rządzić, ponieważ został wybrany głosami działaczy lokalnych, zaś Warszawa (warszawka), czyli klub parlamentarny PSL to ludzie Pawlaka. Piechocińskiemu może więc zabraknąć zaplecza w samej stolicy, a konkretnie w Sejmie.

Oczywiście nadal kpiłem z toku rozumowania młodego człowieka, bo z jego słów wynikało ni mniej ni więcej, ale to, że prawo do władzy mają działacze szczebla centralnego, zaś ci „z prowincji” powinni chyba tylko słuchać i potakiwać. Rozumowanie takie bardzo jasno wskazuje jak traktowana jest demokracja i obywatelskość przez aktywistów aparatu partyjnego.

Tymczasem uwaga młodego działacza PO na temat braku warszawskiego zaplecza Janusza Piechocińskiego jest jak najbardziej uzasadniona. Nie przejmowałbym się jednak w tym wypadku tą jednorazową sytuacją, z którą nowy prezes PSL chyba sobie jednak jakoś poradzi, ale w ogóle systemem wyłaniania elit rządzących.

To, że Janusz Piechociński demokratycznie wygrał wybory we własnej partii i pokonał jej wieloletniego wodza, to dobry sygnał, bo znaczy, że coś się w tej partii dzieje, że nie jest skostniałą sektą jednego guru. Natomiast to, że może się okazać, że klub parlamentarny pozostaje w opozycji do działaczy lokalnych jest niestety wynikiem obecnej chorej ordynacji wyborczej.

Otóż w demokracjach o dłuższych tradycjach, np. brytyjskiej, taka sytuacja, jaka nastąpiła w PSL oczywiście mogłaby mieć miejsce – pamiętamy jak Margaret Thatcher musiała ustąpić Johnowi Majorowi (człowiekowi z własnej partii), czy Tony Blair Gordonowi Brownowi (w obydwu przypadkach wyraźne osobowości ustąpiły ludziom dość nijakim, ale to już inna kwestia). Przetasowania wewnątrz partii od razu znajdują odzwierciedlenie w sytuacji państwa, czyli w obsadzie najważniejszych w nim stanowisk. Nie ma jednak mowy o tym, że doły partyjne na prowincji urządzają jakiś zamach skierowany przeciwko posłom do Parlamentu w Londynie, ponieważ jeśli nawet niezadowolenie dołów ma miejsce, ujawni się przy kolejnych wyborach parlamentarnych. Jest bowiem oczywiste, że partią będą kierować politycy z pierwszych stron gazet, ci, którzy zasiadają w londyńskim parlamencie, w tym ci, którzy będą tworzyć albo rząd albo gabinet cieni. Dzieje się tak dlatego, że ludzie ci mają najsilniejszy mandat do sprawowania władzy zarówno państwowej, jak i partyjnej, ponieważ okazało się, że mają poparcie wyborców w konkretnych okręgach wyborczych, ponieważ to ci wyborcy zaufali im i posłali ich do Parlamentu. Ludzie z mandatem od wyborców są naturalnymi przywódcami swoich partii. Nie ma więc tak, a przynajmniej oficjalnie, że oto większość parlamentarna sprawuje władzę, a tu nagle jakaś prowincjonalna mafia wewnątrz tejże większościowej partii w tym czasie szykuje na tę władzę spisek. Owszem, może pojawić się ferment i niezadowolenie, ale wtedy to grupa parlamentarna musi dokonać zmiany, albo niezadowoleni muszą poczekać do następnych wyborów parlamentarnych, a więc państwowych. Wtedy jest okazja do przetasowań wewnątrz partii tak, żeby wystawić takich ludzi, którzy będą z jednej strony w stanie zdobyć zaufanie społeczności lokalnych (wyborców), a po drugie sprawnie kierować krajem – bo to tacy ludzie są generalnie godni sprawować wszelkie kierownicze stanowiska, w tym w partiach. Opozycja wewnątrz danej partii na zasadzie prowincja-stolica może sobie nawet zaistnieć, ale nie ma przełożenia na rządzenie krajem, bo to jednak klub parlamentarny jest równocześnie kierownictwem partii, a jej władze naczelne stanowi premier lub szef gabinetu cieni. Proste i przejrzyste.

O taką klarowność sytuacji a równocześnie o stabilny i silny rząd oparty o mandat społeczeństwa chodzi i dlatego jestem za jednomandatowymi okręgami wyborczymi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz