środa, 14 listopada 2012

O tym, z czym nie umiemy się pogodzić



Był taki czas, kiedy oglądałem programy zarówno Lisa, Wojewódzkiego jak i Pospieszalskiego i Cejrowskiego. Tak, żeby sobie wyrobić jakiś ogólny obraz tego, jak można interpretować naszą polską rzeczywistość. Potem nadeszły czasy, kiedy przestałem oglądać je wszystkie. Już po kilku programach Pospieszalskiego można się było zorientować, że z tym facetem NIE warto rozmawiać, wbrew tytułowi jego programu, ponieważ dobór gości i proporcje poglądów politycznych w nim reprezentowanych był jednoznaczny, więc oglądanie ludzi o innym podejściu do świata w roli chłopców do bicia przestało mnie bawić, niezależnie od tego kto miał rację. Cejrowski kiedyś powiedział, że „z głupkami się nie rozmawia”. Generalnie jest to opinia dość praktyczna, choć w celu utrzymania jakiejś grupy w całości (np. narodu), często z głupkami rozmawiać trzeba. Od siebie dodałbym, że głupków nie ma co słuchać, bo choćby nie wiem jak byli inteligentni, czyli posiadali najnowocześniejszy i najlepszy hardware, mają bardzo ograniczony software, w związku z czym wszystko co powiedzą jest do przewidzenia, a na dodatek niezbyt mądre. Dlatego przestałem oglądać Cejrowskiego.

Dokładnie z takich samych powodów przestałem oglądać Wojewódzkiego, bo choć jego poglądy są odwrotnością tych Cejrowskiego, to sposób traktowania ludzi, który się bierze z potwornej zarozumiałości, w czym wydaje się Cejrowskiego bliźniakiem, nie wzbudza mojej sympatii. Jeśli zaś chodzi o Tomasza Lisa, to muszę przyznać, ze jego program jest najbardziej profesjonalny, choć stronniczość prowadzącego nie zawsze daje się ukryć. Niemniej znowu zarozumiałość i pogarda wobec odbiorców mediów, czyli ludzi, dzięki którym w ogóle może pobierać takie pieniądze, jakie pobiera, nie wzbudzają wobec tego człowieka sympatii.

Tymczasem w poniedziałek zupełnie przypadkiem przerzucając kanały telewizyjne trafiłem na program Tomasza Lisa, ale nie cały, a tylko ten fragment, w którym wypowiadał się Maciej Stuhr na temat filmu, w którym zagrał, czyli na temat „Pokłosia”.

Filmu jeszcze nie widziałem, więc na jego temat nie mogę się wypowiadać, natomiast wiem już z internetu, że Maciej Stuhr stał się obiektem niewybrednych i po prostu głupich ataków. To, że niewybredne to nie dziwota, bo na forum Onetu trudno o jakąś kulturę dyskusji w ogóle. Głupie są zaś dlatego, że atakujący nie pozwalają sobie już niczego wytłumaczyć, a po prostu walą na oślep w dzikiej żądzy zniszczenia jego osoby.

Kiedy pojawiła się sprawa Jedwabnego, wiedziałem, że nic już nie będzie takie jak było. Publiczne kajanie się z jednej strony i publiczne wyparcie się zbrodni z drugiej to były elementy politycznego cyrku, którego tak nie cierpię. Uważam, że nikt nie ma prawa publicznie przepraszać za przestępstwa swoich przodków – może tylko wyrazić ubolewanie, że owi przodkowie byli takimi draniami. Tym bardziej nikt nie ma prawa w imieniu swoich przodków przebaczać. Dlatego wszelkie publiczne (czyt. polityczne) gesty tego typu są z gruntu fałszywe i teatralne.

Kiedy media żyły stodołą ze spalonymi obywatelami przedwojennej Polski wyznania mojżeszowego, kiedy jedni się publicznie kajali, a inni mówili, że to w ogóle nieprawda, choć sami niektórzy mieszkańcy Jedwabnego wcale się nie wypierali, pewien znajomy z Osowca powiedział mi, że dobrze, na razie wszystko skupia się na Jedwabnem, ponieważ w okolicznych wsiach działy się gorsze rzeczy. W jednaj np. spędzono żydowskich sąsiadów w jedno miejsce i zatłuczono łopatami, jak mi powiedział.

Reakcje na każde wykrycie tego typu zbrodni są trojakiego rodzaju, ale najbardziej groteskowe jest to, że one występują często równocześnie:
1)      nic takiego nie miało miejsca
2)      no dobra, miało miejsce, ale to było pod naciskiem Niemców
3)      tak, nasi dziadkowie może i wybili Żydów, ale to dlatego, że im się należało, bo wiesz, oni to przed wojną i podczas pierwszego Sowieta….

Stosując taką kombinację nigdy do niczego nie dojdziemy. Chęć ukrycia faktu z równoczesną próbą jego usprawiedliwienia to zabieg karkołomny i niewykonalny.

O wielu rzeczach będziemy musieli rozmawiać i będziemy musieli je jakoś przerobić w naszej świadomości. Zdeklarowanych antysemitów pewnie nic nie przekona, ale o ludzi dobrej woli, którzy zostali wychowani i obracają się w dyskursie antysemickim warto powalczyć. Nie będzie to jednak możliwe bez absolutnej uczciwości i szczerości ze wszystkich stron. Wszelka próba naginania faktów do własnej tezy niweczy bowiem cały wysiłek.

Artyści, w tym jak mniemam reżyser Pasikowski, podejmuje próbę zmierzenia się z tematem, wobec którego nie jesteśmy w stanie stanąć twarzą w twarz. Zgadzam się całkowicie z Maciejem Stuhrem, który twierdzi, że mówienie o niechlubnych wydarzeniach z życia naszych przodków nie świadczy o jakimś braku patriotyzmu. Wręcz przeciwnie. Próba pokazania mechanizmu zła to próba walki ze złem. Katolicy bardzo dobrze wiedzą, że warunkiem dobrej spowiedzi jest uznanie grzechu i skrucha. Zaprzeczanie popełnionemu złu sprawia, że sprawa, której nie wyjaśniliśmy czy też nie załatwiliśmy, jątrzy się i podskórnie nabrzmiewa.

Najgorsze w tym wszystkim jest to, że środowiska próbujące ukryć wstydliwe fakty z naszej historii to te same środowiska, które oburzają się ciszą ze strony władz niepodległej Ukrainy na temat masakry ludności polskiej na Wołyniu – bardzo słusznie się zresztą oburzają. To te same środowiska, które domagają się od Rosji gestów (sądowej rehabilitacji) wobec oficerów pomordowanych w Katyniu – też jak najbardziej słusznie. Wychodzi z tego dość klarowny obraz bohatera satyrycznej piosenki Grześkowiaka „Chłop żywemu nie przepuści”, albo mentalność Kalego z „W pustyni i w puszczy”. Na dodatek środowiska te pragną wypracować w powszechnej świadomości obraz Polaka-wiecznej ofiary zbrodniarzy wszelkiej maści.

Co tu dużo gadać, każdy z nas jest w jakimś stopniu wychowany z tym wizerunkiem naszego narodu – Mesjasza i Winkelrieda narodów. Kiedy pewien Anglik przytomnie zwrócił mi w dyskusji uwagę, że przecież był czas w naszej historii, że to my byliśmy jedną z europejskich potęg bezceremonialnie mieszających się w wewnętrzne sprawy Rosji, na początku nieco wyprowadził mnie z równowagi, bo sam nie jestem wolny od stereotypów na nasz temat.

O historii trzeba rozmawiać bez emocji. Owszem są państwa i narody, które prowadzą świadomą politykę historyczną. Są państwa, które po prostu do niczego się nie przyznają (Rosjanie, Ukraińcy czy Turcy w sprawie mordu Ormian). Państwom, w sensie władzom państwowym, w wypadku zbrodni popełnionych w imieniu tychże państw w jakimś stopniu się nie dziwię, bo tutaj w grę wchodzą pieniądze w postaci odszkodowań. W przypadku zbrodni we wschodniomazowieckich wsiach takiej obawy nie ma, ponieważ nie mordowało państwo polskie, a pewnie nawet nie wszyscy mieszkańcy tychże wsi, a pewne grupy zaślepione nienawiścią. Nie widzę żadnego powodu, dla których nie można byłoby o tym mówić.

Trzeba jednak pamiętać o innym aspekcie opisywanych wydarzeń. Ludzie domagają się pewnej równowagi w opisie wstydliwych wydarzeń. Jeżeli o zbrodni grupy Polaków-katolików głośno mówią mainstreamowe media, to dlaczego nie mówią o mało chwalebnych czynach Polaków-żydów, którzy być może jednak czuli się bardziej Żydami (a więc przedstawicielami odrębnego narodu)? Owszem piszą i mówią o nich media znane ze swojej antysemickiej postawy. Trudno jednak doczekać się uczciwej dyskusji na ten temat ze strony środowisk żydowskich. Mentalność tych środowisk bowiem, to prawdopodobnie lustrzane odbicie środowisk polskich, o których pisałem powyżej. Do tworzenia wizerunku Żyda-wiecznej ofiary nie pasuje komunistyczny działacz, który wydał swoich sąsiadów – katolików lub prawosławnych sowieckiemu NKWD, nie pasują panowie Berman, Różański czy Fejgin. W sumie łatwo się od nich odciąć, ponieważ skoro byli sowieckimi komunistami, to przestali być przecież religijnymi żydami. No wszystko prawda, ale definicja żydowskości to rzecz skomplikowana i na tej samej zasadzie trudno powiedzieć, czy żydzi mordowani przez katolickich czy prawosławnych chłopów byli mordowani po prostu dlatego, że chodzili w jarmułkach, dlatego że mieli sklepy, czy tez dlatego, że podczas pierwszej okupacji sowieckiej głośno świętowali upadek II Rzeczypospolitej.

Konferencje naukowe to wydarzenia, podczas których dominującą grą interpersonalną (wg Erica Berne’a) jest „Mamo, zobacz, sam to zrobiłem”. Każdy naukowiec to w dużej mierze Dziecko, które popisuje się tym, czego dokonało i oczekuje w zamian odpowiedniej liczby „głasków”. Oczywiście zdarza się też polemika, czasami nawet zacięta, ale w takich przypadkach publiczność nie czuje się zbyt dobrze. Generalnie wszyscy lubią atmosferę miłą i uporządkowaną. Wielki profesor musi otrzymać aplauz, zdolny doktor też, magister uśmiech zachęty i jest wszystko pięknie. Miłą atmosferę wzajemnych „głasków” na konferencji poświęconej Żydom wschodniej Polski, o której pisałem kilka miesięcy temu, „psuł” pewien mężczyzna (którego też wówczas wspomniałem) w rubaszce, który przede wszystkim manifestował swoją ukraińskość. Nie było mnie przy tym, ale jak się później dowiedziałem, powiedział on m.in. o konieczności mówienia o tym, że ludność żydowska np. witała kwiatami wchodzących bolszewików. Oczywiście jest to argument, który często wykorzystują antysemici jako oznakę braku lojalności państwowej Żydów, ale czy o tym należy milczeć?

Mnie osobiście wydaje się, że mówić trzeba, ponieważ są dwie drogi budowania przyszłości – albo na raz-dwa-trzy zapominamy wszyscy o przeszłości i zaczynamy nowe rozdanie, albo mówimy sobie wszystko, co mamy do powiedzenia, zamykamy pewien rozdział i też zaczynamy nowe rozdanie. Pierwszy sposób jest praktycznie niemożliwy, choć takie próby podjęli np. Szwedzi, którzy doszli do wniosku, że jeżeli nie będą uczyć swoich dzieci historii, to kolejne pokolenia nie będą żyły przeszłymi animozjami. Efektem ubocznym takiej polityki jest nie tylko brak orientacji w sprawach przeszłości, ale również brak zrozumienia czepiania się jakichś innych narodów. Przymusowa sterylizacja aż do 1976 roku? A co to w ogóle jest i kogo to obchodzi? Finowie nas nie lubią? Cholera wie dlaczego, przecież jesteśmy tacy fajni. Polacy o jakimś potopie? Co? Kiedy? W XVII wieku? To chyba w epoce zlodowacenia.

W przypadku Polaków i Żydów zastosowanie takiej polityki jest praktycznie niemożliwe, ponieważ jedni i drudzy są przewrażliwieni na punkcie zachowania tożsamości. Dlatego trzeba rozmawiać o wszystkim, ale z dobrą wolą i z nastawieniem na chęć ustanowienia dobrych relacji. Historia nie powinna być narzędziem do wiecznego rozdrapywania ran. Niemniej próby zrozumienia mechanizmu zła są jak najbardziej pożądane.

W jednym trudno się zgodzić z Maciejem Stuhrem. W dobrej wierze wypowiedział zdanie, że obecnie w Polsce zna tylko dwie osoby, które otwarcie się przyznają, że są żydami (Żydami?), z których jedna do Wiktor Zborowski, który w dodatku żartuje. Wielu Polaków i to tych ludzi dobrej woli, a nie żadnych antysemitów, lubi kabotyńskie gesty ukazujące brak społeczności żydowskiej w Polsce. Podobno (bo sam nie widziałem) ktoś się sfotografował z pustym krzesłem, żeby pokazać „wielkiego nieobecnego” polskiego żyda. Ten artystyczny zabieg został dokonany w jak najlepszej wierze, ale spotkał się z sarkastyczną uwagą Jana Geberta, młodego działacza lewicowego, że oto zamiast z pustym krzesłem można się było sfotografować z nim, przedstawicielem dynamicznie odradzającej się społeczności polskich żydów.

Nieporozumień jest cała masa, a próby ich wyjaśniania niekoniecznie przyniosą zadowalające rozwiązanie. Niemniej próby ich ignorowania dają pożywkę z jednej strony antysemitom i tym, którzy niejako ku nim ciążą i lada ruch może ich wepchnąć w ich ramiona, a z drugiej przedstawicielom tych środowisk żydowskich, które są jawnie antypolskie i są głuche na wszelkie argumenty. Dlatego trzeba rozmawiać i niczego nie zamiatać pod dywan. Rozmowa nie jest łatwa, bo zbyt często zostaje przerwana wybuchem negatywnych emocji. Niemniej rozsądek i dobra wola muszą doprowadzić do wznowienia dialogu. Inaczej będziemy po cichu hodować demony, które mogą się objawić w najmniej spodziewanym momencie.

Jestem Polakiem i patriotą. Przyznaję się do tego otwarcie i bez wstydu. Ogolony przygłup z pałką z pewnością mnie nie przelicytuje w afekcie do Polski. Draństwa popełniane przez moich współplemieńców to plama, której się wstydzę, o której najchętniej bym zapomniał, ale jeżeli istnieją ludzie, którzy o tym chcą rozmawiać, nie będę chował głowy w piasek, ani zaprzeczał faktom, bo to że któryś z moich przodków zrobił coś złego, nie znaczy, że ja jestem gorszym Polakiem, czy mniejszym patriotą. Dumę (tę pozytywną, nie myloną z pychą) należy budować nie na ukrywaniu rzeczy złych z przeszłości, której i tak już nie zmienimy, ale na nieustannym dążeniu i budowaniu rzeczy dobrych w teraźniejszości i przyszłości.

Na koniec odsyłam do wiersza jednego z najwspanialszych polskich poetów, wielkiego Polaka i żyda, Juliana Tuwima:  http://www.eioba.pl/a/1rg5/calujcie-mnie-wszyscy-w-dupe-wiersz-j-tuwima

2 komentarze:

  1. Tak, trzeba rozmawiać, o tym, co trudne. Filmu jeszcze nie widziałam, ale dla mnie bez sensu jest twierdzenie, że pokazywanie niechlubnych momentów historii jest niepatriotyczne. Tak, jest to część historii, z której nie mogę być dumna. Ale jest to też jakaś prawda o ludzkiej naturze. Tylko pamięć o tej czarnej stronie może nas przed nią uchronić. To trauma, a o traumie trzeba rozmawiać, nie zamiatać pod dywan.

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak jest, Sylwia! Dokładnie też tak czuję!

    OdpowiedzUsuń