wtorek, 6 listopada 2012

Jak nie dać się upupić, czyli trochę z Ericha Berne'a, trochę z Witolda Gombrowicza, a trochę z Melchiora Wańkowicza



Ludzie prowadzą gry interpersonalne w różnych celach, choć najczęściej chodzi „zyski” z narzucenia swojej nadrzędnej roli wobec rozmówcy. Ponieważ jestem osobą, która za wszelką cenę, a więc chyba za często, stara się być wobec rozmówcy uprzejma, nie sprawiać mu przykrości, a już broń Boże nie doprowadzać do sytuacji, w której ów rozmówca poczuje się w jakiś sposób „przegrany”, jest to odczytywane, jako sygnał, że oto chętnie przyjmuję cudze rady, czy wręcz całe algorytmy postępowania, ponieważ grzecznie potakuję, albo tylko się uśmiecham i kiwam głową.

Melchior Wańkowicz, przedwojenny polski dziennikarz, ciekawy świata, wielki patriota, człowiek o wielkiej empatii, czyli umiejętności wyczucia ludzkich emocji i intencji, bywał też wielkim złośliwcem. W jednym ze swoich tekstów opisał swoją strategię reagowania na dialog z kimś, kto tylko trajkocze i niczego ciekawego swoim słowotokiem nie wnosi. Ponieważ Wańkowicz był przedwojennym dżentelmenem, nie pozwoliłby sobie nigdy na przerwanie rozmówcy i poinformowanie go, że plecie bzdury, albo że to, co mówi, nie przedstawia żadnej wartości, opracował skuteczną (jak mu się wydawało) metodę okazywania „zainteresowania”. Otóż co jakiś czas (jak mi się wydaje, najlepiej, kiedy gaduła nabiera powietrza) wtrącić jedno słowo ale powtórzone: „właśnie, właśnie!” W większości rozmów to działa idealnie. Rozgadany partner „konwersacji”, a właściwie autor monologu, jest zadowolony, że znajduje w nas wdzięcznego słuchacza, a my w tym czasie możemy spokojnie zająć myśli czymś innym. Ważne jest tylko, żeby nie zapomnieć o tym „właśnie, właśnie” co jakiś czas.

Kiedy jako nastolatek czytałem ten tekst Wańkowicza, z jednej strony bardzo mnie to śmieszyło, ale z drugiej trochę przygnębiało. Jeżeli bowiem w świecie dorosłych było tak, że oni siebie nawzajem nie słuchają, że jedni bredzą bez sensu, a inni ich nawet nie słuchają, to ten cały dorosły świat nie był wart funta kłaków. Z wiekiem dochodzę do wniosku, że w wielu aspektach tak właśnie jest i że świat w ogóle nic by nie stracił na tym, gdyby jakieś 90% rozmów w ogóle się nie odbywało.

Jedną z podstawowych ludzkich potrzeb, jak wykazuje Erich Berne w swojej książce 1988 roku, W co grają ludzie, jest potrzeba strukturalizacji czasu. Nie na darmo mówimy, że można zwariować z nudów. Nuda, czyli krótszy czy dłuższy czas, którego nie potrafiliśmy strukturalizować jest wg tego autora wręcz zabójcza dla każdego z nas. Stąd potrzeba zajęcia się czymś, co sprawia, że nadaliśmy upływowi czasu sens. Kolejną potrzebą, o której pisze Berne, jest potrzeba „głasków”, która jest również istotna dla naszej kondycji już nawet nie tylko psychicznej, ale wręcz fizycznej. Fizyczne „głaski” jakich nie szczędzimy małym dzieciom z upływem czasu przybierają formy rozmaitych wysublimowanych substytutów w postaci samych gestów (skinienie głową przy pozdrowieniu), czy konwersacja z odpowiednim doborem słów. Dlatego ludzie m.in. rozmawiają, ponieważ rozmowa w jakimś stopniu załatwia zaspokojenie tych dwóch potrzeb.

Pokolenie starsze, tak jak np. mój Tata, chyba było w jakiś sposób wychowane do sztuki konwersacji, ponieważ ludzie tego pokolenia potrafią godzinami wymieniać się zdaniami na tematy nie do końca istotne. Od dzieciństwa pamiętam rozmaite spotkania „u cioci na imieninach” (w przenośni i dosłownie), gdzie już jako ośmiolatek potrafiłem przewidzieć role, jakie przybiorą poszczególni dorośli. W niektórych sytuacjach byłem w stanie przewidzieć dokładny dobór słów, jaki padnie z ust jednego z rozmówców i dosłowną reakcję drugiego. Chyba dlatego w wieku lat –nastu (nie pamiętam dokładnie) rodzinne spotkania zaczęły mnie potwornie nudzić.

Role, jakie ludzie przyjmują, Erich Berne podzielił na trzy główne typy, o których wspominałem już kilkanaście miesięcy temu, z tym, że jeszcze wtedy nie wiedziałem, że pochodzą z książki W co grają ludzie. Chodzi o Dziecko, Rodzica i Dorosłego.

W rozmowach prowadzonych w prawdziwej szeroko pojętej rodzinie, a więc nie tylko z rodzicami i dziećmi, ale z babciami, dziadkami, wujkami i ciotkami, rola Dorosłego praktycznie nie występuje. Wszyscy odgrywają role albo Rodzica, albo Dziecka. Naturalną koleją rzeczy każdy starszy członek rodziny automatycznie przybiera pozę Rodzica i zaczyna pouczać, doradzać, czy wręcz łajać, choć na dobrą sprawę nie ma żadnego obiektywnego powodu, żeby taką rolę przyjmował. Czasami dorośli w rodzinie przyjmują rolę Dziecka, żeby sobie z innymi Dziećmi (młodszymi członkami rodziny) pożartować. Reakcje mogą być różne, ale przeważnie młodsi przyjmują rolę Dziecka, tylko że jedni to dzieci potulne, z szacunkiem wysłuchujące porad (często w ogóle nic nie wartych, bo ich udzielanie ma na celu poprawienie samopoczucia Rodzica, a nie faktyczną pomoc), a inni przybierają pozę dzieci krnąbrnych i upartych, co starszego wujka, który postanowił odegrać Rodzica, tylko utwierdza w tym, że ma do czynienia z Dzieckiem.

Skąd to znamy? Oczywiście pół wieku przed Bernem opisał podobne sytuacje Gombrowicz w Ferdydurke. „Od pupy w ogóle nie ma ucieczki”, pisał. „Upupianie” jest to wpychanie rozmówcy w rolę Dziecka.

Postawa Dorosłego to taka, w której rozmawiamy o autentycznym problemie i jesteśmy w swoim podejściu otwarci, ale i racjonalni. Po prostu bierzemy rzeczywistość taką jaka jest i nie odgrywamy ról ani Rodzica, ani Dziecka, ponieważ wtedy problem, przez który podjęliśmy rozmowę, w ogóle nie zostałby rozwiązany. Byłoby jednak błędem założenie, że postawa Dorosłego jest panaceum na wszelkie „gierki”, jakie ludzie prowadzą i że jest jedyną postawą godną polecenia. Otóż stosując konsekwentnie postawę Dorosłego prawdopodobnie zbudowalibyśmy świat pozbawionych emocji cyborgów, którzy w swojej racjonalnej postawie nikomu nie rozdają „głasków”, a jak Erich Berne założył na początku i z czym należałoby się zgodzić, bez „głasków” po prostu giniemy.

Życie to generalnie dość podstępna gra, ponieważ nieustannie zmieniają się w nim reguły. Strukturalizujemy czas w celu nadania sensu swojemu istnieniu. Niektórzy dobrze się czują w rozmowach z innymi, a ci którzy są w nich dobrzy, są też często życiowymi wygranymi (warto zauważyć, że np. dyplomaci wywodzący się z rodzin arystokratycznych to byli ludzie od dziecka wdrażani w sztukę konwersacji, podczas gdy szewcy niekoniecznie). Ludzie, którzy często z rozmowy z innymi odchodzą jako „przegrani”, a nie mam tutaj na myśli jakichś większych stawek, tylko zwykłe kiepskie samopoczucie z powodu pozwolenia rozmówcy narzucenia nam roli Dziecka, często wycofują się z życia towarzyskiego, nie wspominając już o życiu publicznym, w celu uniknięcia tejże przykrej sytuacji. Uważam, że m.in. dlatego jesteśmy w Polsce społeczeństwem o tak małym kapitale społecznym, czyli o tak niskim zaufaniu do siebie nawzajem, ponieważ jesteśmy ofiarami gier interpersonalnych, które prowadzili z nami rodzice, członkowie dalszej rodziny, nauczyciele, rówieśnicy i in. Nie zapominajmy, że wywodzimy się z kultury, która na sztandarach miała równość („szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie"), a równocześnie celebrowano nierówność („jać wiem, żem od waćpana tańszy, ale…”, albo „zamilcz, mopanku, bo z lepszym od siebie rozmawiasz”). Pokazywanie kto jest lepszym szlachcicem, kto wywodzi się ze znamienitszego rodu, to był przecież jeden z podstawowych problemów, dzięki któremu polska szlachta strukturalizowała swój czas. Chłop wyzwolony przez zaborcę, a potem awansowany przez komunę, z kolei musiał (a właściwie nadal czuje taką potrzebę) pokazać, że teraz jego kolej i że żadnemu „panu” się nie da. W związku z czym w Polsce najpopularniejszą grą jest „pokażę, kto tu rządzi”, albo „pokażę dziadom, żem od nich lepszy”. Czy gdzie indziej takie zjawiska nie występują? Z całą pewnością też, ale piszę o Polsce, bo wydaje mi się, że swój kraj i swoich rodaków znam po prostu najlepiej.

We Wszystkich Świętych wieczorem zajmowałem się pilnym tłumaczeniem (specjalnie po to wziąłem do Łodzi laptopa), kiedy na Skype’a zadzwonił do mnie znajomy z zagranicy. Jest to starszy absolwent mojego liceum. Nie wiem, czy poprosiłem go kiedyś o radę, czy tylko dlatego, że jest starszy wiekiem i mieszka w obcym kraju, znajomy ów poczuł się chyba uprawniony do odgrywania wobec mnie roli Rodzica. Nie rozmawiamy często, ale kiedy już się to zdarzy, jest to zazwyczaj jego monolog, w którym tłumaczy mi, co mam konkretnie robić w życiu – z konkretnym algorytmem postępowania. Doradza mi przy tym robienie takich rzeczy, które się prawdopodobnie doskonale sprawdzają w kraju, w którym żyje, ale które nijak się nie mają do polskiej rzeczywistości. Ponieważ grzecznie mu przytakuję, prawdopodobnie bierze to za zachętę do dalszej perory. Na moje wspomnienie o tym, że zaangażowałem się w ruch na rzecz jednomandatowych okręgów wyborczych, stanowczo mi takie działanie odradził, ponieważ ono mnie osobiście nic nie da i … „nie przyniesie pieniędzy”. Powinienem w tym momencie się rozłączyć, albo asertywnie kazać mu pilnować swojego nosa, bom się zdenerwował niepomału, ale niestety przyzwyczajenie do traktowania ludzi z szacunkiem zwyciężyło i po nieśmiałym proteście zamilkłem i zdałem się na „wytracenie energii” mojego rozmówcy, co też faktycznie w końcu nastąpiło. Nie wiem, jak się poczuł tenże zagraniczny kolega, który w kraju zamieszkania jest prezesem szeregu jednoosobowych stowarzyszeń, bohaterem setek zdjęć z czołowymi osobistościami tegoż kraju, przy tym biznesmenem, który sukcesami raczej nie imponuje (taki eufemizm), ale ja dość podle. Muszę popracować nad asertywnością!

Co do metody Wańkowicza, to jest ona świetna, ale czasami zawodna jeśli chodzi o osiągnięcie celu, czyli świętego spokoju podczas nudnego monologu ze strony rozmówcy, a przy tym nie obrażenie owego rozmówcy. Otóż pewnego razu pewna pani zanudzała go swoją mało zajmującą historią, na co on co jakiś czas wtrącał swoje „właśnie, właśnie”. Oczywiście myślami był zupełnie gdzie indziej i nie zauważył, że owa pani co drugie zdanie zaczęła krytykować własną nieudolność w sytuacji, o której opowiadała, używając zwrotu „no i ja, głupia idiotka, zamiast…, to…”. Kiedy Wańkowicz na każde „no i jak głupia idiotka” zaczął reagować swoim „właśnie, właśnie”, pani niestety się obraziła. Myślę sobie, że tak czy inaczej, to Melchior Wańkowicz na tym wygrał!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz